czwartek, 26 marca 2015

TheBalm - paletka Autobalm Hawaii

Marka TheBalm gości w mojej kosmetyczce już od niemal trzech lat. Swego czasu dużo jej było też na blogu, bo róże tej marki notorycznie pojawiały się w moich comiesięcznych ulubieńcach. W tej kwestii właściwie niewiele się zmieniło, bo TheBalm nadal jest jedną z moich ulubionych marek, a produkty, kupione na początku mojej przygody z tą firmą, nadal dzielni mi służą. Przez dłuższy czas nie sięgałam po żadne nowości, choć kilka miałam na oku, ale w końcu, mnie więcej od grudnia ubiegłego roku, na nowo rozkochałam się w tej uroczej, pin-up'owej stylistyce i z wielką radością przygarnęłam kilka nowych produktów. Jedynym z nich była stosunkowo nowa minipaletka Autobalm Hawaii, która z miejsca urzekła mnie zarówno kolorystyką, jak i swoją kompaktowością. I choć kupiłam ją przede wszystkim z myślą o wyjazdach, to okazało się, że od trzech miesięcy sięgam niemal wyłącznie po tę paletkę.
 

Paletka ma niewielki rozmiar i właściwie jest niewiele większa od zwykłych, kwadratowych karteczek Post-It, co niewątpliwie jest jedną z jej zalet. Paletka takiej wielkości sprawdzi się w szczególności u osób, które często podróżują i nie chcą ze sobą zabierać zbyt dużej ilości kosmetyków, ale myślę, że będą z niej zadowolone również te z Was, które potrzebuję czasami zabrać ze sobą kilka podręcznych kosmetyków na wypadek poprawek. Na przykład, jeśli planujecie jakieś wyjście do teatru czy ważną randkę tuż po pracy czy szkole :)
 
Oczywiście to są tylko przykłady, bo równie dobrze paletka sprawdzi się w codziennym użytku. Ja sama kupowałam ją z myślą o weekendowych wypadach do rodziny czy na działkę, a okazało się, że odkąd ją mam, to sięgam po nią prawie codziennie! :)


Opakowanie paletki Autobalm jest typowe dla kosmetyków TheBalm - jest wykonane ze sztywnej tekturki, która jest - wbrew pozorom - bardzo trwała (sprawdzone na kilkunastu kosmetykach TheBalm!). Paletka zamyka się na bardzo mocny magnes i istnieje raczej znikome ryzyko, że sama otworzy się w kosmetyczce. Gdyby jednak moje zapewnienie Wam nie wystarczyło, to pozwólcie, że dodam, że całość zapakowana jest jeszcze w dodatkowy zsuwany kartonik, który dodatkowo zabezpiecza paletkę przed nieplanowanym otwarciem.
 
Całość utrzymana jest w typowej dla TheBalm, uroczej stylistyce pin-up. Paletki z serii Autobalm (jest jeszcze jedna wersja, bardziej brzoskwiniowa - Autobalm California) mają dodatkowo design, wzorowany na amerykańskim prawie jazdy.

 
W obu paletkach Autobalm znajdziecie róż, rozświetlacz i dwa cienie, dzięki którym będziecie w stanie wykonać podstawowy makijaż. Ja wybrałam wersję Hawaii, ponieważ zawiera ona chłodniejsze odcienie, w których czuję się znacznie korzystniej. Wersja California zawiera odcienie cieplejsze, idące bardziej w kierunku brzoskwini i ciepłych brązów.


Róż, który znajdziecie w paletce, ma piękny, chłodny, cukierkowo-różowy odcień. Sprawia, że twarz nabiera dziewczęcego rumieńca i wygląda bardzo zdrowo. Jest naprawdę nieźle napigmentowany i warto zachować umiar w jego aplikacji. Myślę, że jakościowo w ogóle nie odbiega od pełnowymiarowych róży marki, ponieważ z powodzeniem trzyma się na twarzy przez większą część dnia (lub cały, jeśli nie dotykacie twarzy tak często jak ja - staram się z tym walczyć, ale z różnym skutkiem).


Rozświetlacz traktuję przede wszystkim jak cień do powiek, ponieważ moim zdaniem, zdecydowanie bliżej mu do matowego cielaczka, niż do typowego rozświetlacza. Szczerze powiedziawszy, nie widzę w nim żadnych drobinek, które mogłyby cokolwiek rozświetlić, więc może powinnam się go doszukiwać wyłącznie w kolorze, który ma po prostu rozjaśnić makijaż. Tak czy inaczej, cielaczek świetnie sprawdza się zarówno jako cień bazowy, jak i jako cień do rozcierania. Jest bardzo dobrze napigmentowany i ładnie wyrównuje koloryt powieki, dzięki delikatnie żółtej tonacji. Tak na marginesie - wcześniej stosowałam go na bazie ArtDeco, a teraz używam bazy z Urban Decay i choć obie są dobre, to jednak ta druga znacząco podbija jego kolor.


Pozostałe dwa cienie są równie dobrze napigmentowane. Są miękkie i świetnie się aplikują na powiekę, aczkolwiek zauważyłam, że najlepiej radzą sobie z nimi pędzle z syntetycznego włosia. Jaśniejszy cień, to coś w rodzaju starego złota z chłodnym połyskiem. Cień zdecydowanie nie należy do matowych, ale po roztarciu, błysk na oku jest bardzo ładny i niezbyt nachalny. Na pewno też nie zauważyłam żadnych problemów z tzw. wędrującymi drobinkami.


Ciemniejszy cień, to znowu mat. Tym razem mamy do czynienia z kolorem gorzkiej czekolady, wymieszanej z solidną kropelą śliwkowego fioletu. Świetnie i szybko podkreśla załamanie powieki i łatwo nadaje charakter makijażowi. Bardzo szybko można by z jego pomocą przerobić dzienny makijaż na ten nieco bardziej wieczorowy. Ja lubię stosować go właśnie w załamaniu i przy podkreśleniu dolnej linii rzęs, ale jeśli tylko lubicie robić kreski cieniem, to myślę, że w tej roli sprawdzi się równie dobrze.

 
Paletka kosztuje 62,90 zł i jest dostępna w większość sklepów internetowych - swoją kupiłam w Minti Shop. Wiem też, że TheBalm pojawiło się pod koniec ubiegłego roku w niektórych Douglasach, ale uważajcie na ceny, bo niestety D. narzucili dość sporą marżę i nie wszystkie produkty opłaca się kupować u nich stacjonarnie.


Co sądzicie o mojej nowej ulubienicy? Czy uważacie, że taka paletka przydaje się podczas wyjazdów, czy może tak czy inaczej macie z zwyczaju zabierać ze sobą większą ilość produktów kolorowych (pomijając oczywiste rzeczy typu podkład czy tusz do rzęs)? A może taka paletka z zupełności wystarczyłaby Wam do codziennego makijażu? :)
Karolina

Czytaj dalej

środa, 25 marca 2015

Essie - Dress To Kilt - kolekcja Dress To Kilt - Fall 2014 [swatche]

Lubicie kiedy pokazuję na blogu lakiery do paznokci, a ponieważ mocno Was pod tym względem zaniedbuję, dzisiaj chciałabym zaprezentować Wam kolejny piękny kolor spod szyldu Essie. Dress To Kilt, bo o nim mowa, jest flagowym lakierem jesiennej kolekcji Essie, noszącej tę samą nazwę. Choć w ubiegłym roku marka Essie nie zachwycała mnie nowymi pomysłami tak bardzo, jak w ubiegłych latach, to jednak jesiennej kostki nie mogłam przegapić! :)


KOLOR:
Choć Dress To Kilt jest reprezentantem jesiennej kolekcji, to - moim zdaniem - jest to kolor zdecydowanie ponadczasowy i ponadsezonowy, jeśli mogę tak to ująć. To przepiękny, wiśniowy odcień czerwieni, wzbogaconej kropelką czekoladowego brązu. Kiedy patrzę na ten kolor, to mam dwa skojarzenia i oba, jak zawsze kulinarne - bo raz widzę w nim wisienkę, wyłowioną z czekoladek Mon Cheri, a innym razem przypominają mi się wiśnie, które rosły na moim podwórku, kiedy byłam mała, a którymi obwieszałam sobie uszy, udając małą elegantkę w pięknych "kolczykach".
 
Generalnie nie przepadam za noszeniem czerwieni na paznokciach, ale albo miałam szczęście trafić ostatnio na kilka świetnie pasujących do mnie czerwieni, albo po prostu dorosłam do tego koloru, bo w Dress To Kilt czuję się świetnie. Taka czerwień jest dla mnie szalenie seksowna i elegancka, ale jednocześnie, przez to, że jest nieco ciemniejsza, nie jest, w moim odczuciu, aż tak krzykliwa. Chyba pierwszy raz mogę powiedzieć, że znalazłam czerwień, która faktycznie dodaje mi pewności siebie.


PĘDZELEK I KRYCIE:
Mój egzemplarz pochodzi z kostki czterech miniaturek, ale pędzelek i konsystencja lakiaru całkowicie odpowiadają tym, z pełnowymiarowej buteleczki wersji profesjonalnej lakieru. Pędzelek jest cienki, ale w miarę wygodny. Nie smuży, ale chyba większa w tym zasługa kremowego wykończenia lakieru, dzięki któremu lakier swobodnie mógłby zapewnić pełne krycie już przy jednej warstwie. Ja, zgodnie z nawykiem, i tak nakładam dwie, bo uważam, że zapewnia mi to lepszą trwałość i głębię koloru, ale jeśli Wy nie macie na to ochoty, to jedna warstwa prawdopodobnie całkowicie Wam wystarczy :)


TRWAŁOŚĆ:
Dress To Kilt zdarzyło mi się nosić najdłużej około pięciu dni. Nie jest to zasadą, bo czasami zmywałam go wcześniej ze względu na drobne ubytki, ale wszystko to zależy od też od tego jak długie nosicie paznokcie. Ja zwykle noszę nieco krótsze, nie wystające zbyt daleko poza brzeg opuszka, dlatego często wiele kolorów ściera się u mnie odrobinę wolniej. Na dłuższych paznokciach żegnam się z idealnym lakierami zwykle już po dwóch, trzech dniach.


ZMYWANIE:
Ze zmywaniem czerwieni zdarzają się czasami spore problemy, na szczęście Dress To Kilt nie należy do tych szczególnie uciążliwych. Właściwie zmywa się całkowicie już po dwóch, trzech przeciągnięciach wacikiem nasączonym zmywaczem. Co ważne, nie zauważyłam u siebie żadnych przebarwień płytki, ani też ubrudzonych skórek.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Z racji tego, że nie jest to kolekcja aktualnie promowana przez Essie, jej dostępność jest odrobinę niższa, ale jeśli dobrze poszukacie, to bez problemu znajdziecie kostkę z miniaturkami z kolekcji Dress To Kilt w cenie 32,99 zł (np. Hairstore) lub pełnowymiarowy lakier w formule profesjonalnej, najtaniej znalazłam go w sklepie eZebra w cenie 14,94 zł. Regularne ceny lakierów Essie wahają się od 32 zł za wersję drogeryjną, aż do 45 zł za lakier w wersji profesjonalnej.







I jak Wam się podoba moja piękna wisienka? Już dawno nie zachwycałam się tak bardzo nad Essie, a kiedyś była to moja ukochana marka lakierów! Jeśli Essie podtrzyma poziom z kolekcji jesiennej i zimowej w najbliższych kolekcjach, to może nawet to uczucie rozkwitnie na nowo ;)
Karolina
Czytaj dalej

wtorek, 24 marca 2015

LUSH - Herbalism

W tym miesiącu moja wena co chwilę popycha mnie do wysmarowania recenzji produktów Lush, w związku z czym chciałabym przedstawić Wam kolejny fantastyczny produkt tej marki, który zasługuje równie duży rozgłos, co jego nieco bardziej znany kolega - czyścik Angels On Bare Skin. Poznajcie jeden z moich osobistych hitów Lush - czyścik Herbalism. 


DZIAŁANIE:
Herbalism to kolejny produkt z szerokiej gamy czyścików do twarzy. Jednocześnie jest to kolejny fantastyczny produkt, który z pewnością sprawdzi się u właścicielek cer mieszanych i tłustych, ponieważ zawiera w składzie glinkę białą, która ma działanie regulujące produkcję sebum. Jednocześnie, na pierwszym miejscu w składzie tego czyścika znajdziecie delikatny środek złuszczający, to jest mączkę z nasion migdałów. Dzięki temu Herbalism jest idealny do codziennego stosowania, ponieważ nie jest tak intensywny, jak opisywane ostatnio Dark Angels, a jednocześnie drobinki delikatnie złuszczają stary naskórek bez podrażniania skóry.

Po użyciu tego czyścika, moja skóra jest przyjemnie gładka i miękka. Ze względu na to, że produkt ma lekkie działanie peelingujące, lubię sięgać po niego rano, żeby pobudzić nieco skórę i pomóc jej wrócić do formy po wielogodzinnym śnie :) Wielokrotnie zabieram go również pod prysznic i wtedy wykonuję około minutowy masaż twarz z użyciem tego czyścika, a następnie zostawiam go na skórze przez kolejną minutę lub dwie, żeby moja cera mogła skorzystać więcej z jego dobroczynnych składników :)


KONSYSTENCJA, ZAPACH I SPOSÓB UŻYCIA:
Herbalism, to kolejny czyścik o konsystencji zwartej pasty. Jest nieco mniej mokry, niż Dark Angels, ale za to niemal niczym nie różni się od słynnego czyścika Angels On Bare Skin, z tym wyjątkiem, że w przeciwieństwie do AOBS, tu nie ma lawendy, więc czyścik łatwiej rozprowadzić na twarzy. A wystarczy oczywiście oderwać kawałek i rozrobić go z kilkoma kroplami wody z zagłębieniu dłoni. Następnie rozprowadzamy całość na zwilżonej twarzy i chwilę masujemy.

Herbalism cudownie pachnie mieszanką słodkich migdałów i świeżego rozmarynu, co oczywiście znajduje swoje uzasadnienie w bogatym składzie produktu. Tak na marginesie, znajdziecie tam również kilka innych atrakcyjnych składników, takich jak ekstrakt z gardenii, ekstrakt z róży damasceńskiej oraz olejek z szałwii.


WYDAJNOŚĆ:
Ponownie mamy do czynienia z produktem, który jest ważny przez trzy miesiące od daty produkcji. Zapewniam Was, że ta ilość czasu prawdopodobnie nie wystarczy Wam na zużycie produktu do końca, jeśli nie będziecie sięgać po niego dzień w dzień. Ja lubię traktować go jako urozmaicenie w mojej pielęgnacji, więc w momencie kiedy sięgam dna w opakowaniu, mija pół roku odkąd go mam. I znowu - robię to na własną odpowiedzialność, ale absolutnie nie zachęcam do takiego rozwiązania... ;)


OPAKOWANIE:
Czyścik Herbalism umieszczono w typowym dla Lush czarnym, plastikowym pudełeczku o pojemności 100 g. Jest to, moim zdaniem, najwygodniejsze rozwiązanie do kosmetyku o takiej konsystencji. Z łatwością zużyjecie go do ostatniego okruszka.

Warto dodać, że jeśli uzbieracie pięć pustych opakować po kosmetykach Lush, to będziecie mogły wymienić je w sklepie na świeżą maskę do twarzy gratis! Ja już naszykowałam swoje puste opakowania, żeby wymienić je przy okazji najbliższego zagranicznego wyjazdu do Wiednia, który czeka mnie już na przełomie miesiąca :)

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Opakowanie Herbalism, to wydatek 6,75£ lub 10,95€. Produkty Lush niestety nie są dostępne stacjonarnie w Polsce, ale możecie skusić się na zakupy ze sklepu online, który wysyła również do Polski (warto zebrać się w kilka osób, żeby rozłożyć koszty przesyłki). Jeśli chodzi o europejskie kraje, w których zaopatrzycie się w kosmetyki Lush, to z pewnością kupicie je w Wielkiej Brytanii, Irlandii, Niemczech, Austrii czy Włoszech. Pełną listę znajdziecie na stronie LUSH.

SKŁAD:

Dajcie znać, czy udało mi się zainteresować Was ofertą Lush, a jeśli znacie już tę markę i macie wśród niej swoich faworytów, to koniecznie dajcie mi o nich znać w komentarzach! Już wkrótce będę miała możliwość zrobić zakupy stacjonarnie w sklepie Lush, więc będę mogła przyjrzeć się bliżej Waszym ulubieńcom! :)
Karolina
Czytaj dalej

sobota, 21 marca 2015

Wiosenny konkurs z Essie!

Początek wiosny to idealny moment, żeby sprawić moim czytelnikom trochę przyjemności! Tym razem chciałabym obdarować Was zestawem dwóch lakierów Essie w pięknych kolorach DJ Play That Song oraz Bouncer It's Me. Warto wziąć udział, bo zwycięzców będzie aż dwunastu i każdy z nich otrzyma oba kolory! :)


Co trzeba zrobić, żeby wziąć udział w konkursie? Wystarczy odpowiedzieć na pytanie: po jakie kolory najchętniej sięgasz wiosną i krótko uzasadnić swoją odpowiedź. Możecie opowiedzieć zarówno o swojej garderobie, jaki i o ulubionych kolorach w makijażu lub na paznokciach :)

Jak zawsze - wygrywa osoba, która udzieli najciekawszej lub najzabawniejszej odpowiedzi. Nie musicie obserwować mojego bloga, ale byłoby miło! Na blogu będzie czterech zwycięzców i tyle samo na blogowym fanpage'u oraz na instagramie! Warto spróbować swoich sił! :)





REGULAMIN KONKURSU:
1. Organizatorem konkursu jest autorka bloga Charlottes-Wonderland.blogspot.com.
2. Fundatorem nagród jest Essie Polska.
3. W konkursie mogą wziąć udział osoby pełnoletnie lub osoby, posiadające zgodę opiekuna;
4. Warunkiem uczestnictwa w konkursie jest odpowiedź na pytanie konkursowe (dotyczy konkursu przeprowadzonego na platformie blogspot oraz na facebookowym fanpage'u bloga Charlotte's Wonderland) lub krótka odpowiedź na pytanie, obserwacja profilu instagram.com/karotkakarotka i udostępnienie zdjęcia konkursowego oznaczonego hashtagami #charlotteswonderland #konkursessie (dotyczy konkursu przeprowadzonego w aplikacji instagram);
5. Zwycięzcami  będą po cztery osoby, które udzielą najciekawszej lub najzabawniejszej odpowiedzi na pytanie konkursowe (dotyczy konkursu przeprowadzonego na platformie blogspot oraz na facebookowym fanpage'u bloga Charlotte's Wonderland) oraz cztery osoby, które odpowiedzą na pytanie, a także odpowiednio oznaczą post (dotyczy konkursu przeprowadzonego w aplikacji instagram);
6. Zwycięzca zostanie wybrany przez autorkę bloga Charlotte's Wonderland na podstawie subiektywnej oceny wg punktu 5 regulaminu;
7. Uczestnicy mogą wziąć udział w konkursie na każdej platformie, jednak wygrać może tylko raz.
8. Konkurs trwa od 21.03.2015. do 06.04.2015 do północy;
9. Wyniki zostaną ogłoszone w ciągu 7 dni po zakończeniu konkursu.
10. Nagrody wysyła autorka bloga Charlottes-Wonderland.blogspot.com;
11. Ze zwycięzcami z platformy blogspot skontaktuję się za pośrednictwem adresu e-mail, wskazanego w zgłoszeniu, niezwłocznie po ogłoszeniu wyników. Ze zwycięzacami z facebooka, skontaktuję się poprzez wiadomość prywatną wysłaną na profilu, z którego padła zwycięska odpowiedź. Ze zwycięzcami z instagramu skontaktuję się pod zdjęciem konkursowym.
12. Zwycięzca musi wskazać adres do wysyłki w ciągu 3 dni od dnia ogłoszenia wyników.
13. Konkurs nie podlega przepisom Ustawy z dnia 29 lipca 1992 roku o grach i zakładach wzajemnych (Dz. U. z 2004 roku Nr 4, poz. 27 z późn. zm.).



Czytaj dalej

czwartek, 19 marca 2015

LUSH - Dark Angels

Nieco ponad tydzień temu, recenzowałam dla Was bardzo udaną maskę z oferty marki Lush, natomiast dzisiaj znowu mam dla Was coś "twarzowego". Czyścik Dark Angels, to jeden z hitów marki Lush, często wymieniany na liście produktów must have, tuż obok słynnego Angels On Bare Skin. Dark Angels trudno jednak zakwalifikować do typowych produktów do oczyszczania twarzy...


DZIAŁANIE:
Dark Angels, to produkt wszechstronny. Najłatwiej byłoby go nazwać peelingiem, ponieważ takie jest jego najbardziej zauważalne działanie, aczkolwiek byłoby to krzywdzące określenie, pomijające jego pozostałe zasługi. Dark Angels ma bowiem fantastyczne działanie peelingujące, dzięki zawartości sproszkowanego węgla, natomiast dzięki glince marokańskiej (rhassoul) działa również oczyszczająco. Z pewnością będą z niego zadowolone posiadaczki cer tłustych i mieszanych, natomiast zdecydowanie odradzam go posiadaczkom cer wrażliwych, ponieważ DA jest naprawdę mocny! Cera po jego użyciu jest aksamitnie gładka i jednocześnie miękka, a do tego szalenie przyjemna w dotyku.

Dobra wiadomość jest taka, że produkt posiada w składzie również olejek z awokado, które ma działanie nawilżające, a za działanie antyseptyczne odpowiada olejek z drzewa różanego. Moja skóra po sesji z Dark Angels jest zdrowo zaróżowiona, ale z pewnością nie podrażniona, nawet pomimo zaskakującej mocy produktu. Myślę, że Dark Angels jest mocniejszy, niż większość drogeryjnych maziajek, pretendujących do miana peelingu... ;)


KONSYSTENCJA I ZAPACH:
Czyścik ma zapach, który mi kojarzy się po prostu z zapachem mokrej ziemi do kwiatków... Wyglądem w sumie również przypomina ziemię, choć jest od niej stanowczo bardziej zwarty. Przed użyciem, należy sobie oderwać bryłkę czyścika i nieco rozmazać ją w palcach, a następnie rozmasować ją po zwilżonej twarzy. Na szczęście Dark Angels nie należy do tych produktów, które "odpadają" z twarzy, więc przy sprawnej aplikacji prawdopodobnie nawet nic nie zgubicie. Nadal jednak warto wykonywać zabieg pod prysznicem lub w wannie, bo jeśli już coś zgubicie, to gwarantuję Wam, że pobrudzi wszystko na swojej drodze... ;)


WYDAJNOŚĆ:
Dark Angels jest obłędnie wydajne! Staram się go używać dwa, czasami trzy razy w tygodniu, a i tak mam go już dwa razy dłużej, niż powinnam... Produkt bowiem należy do tych z krótką datą przydatności. Myślę, że albo warto zamrozić sobie zawczasu połowę, albo kupować go na pół z koleżanką. Moja aniołki mają już chyba z pół roku, a powinnam była je wykończyć w grudniu... Produkt pomimo to nie wyrządził mi żadnej krzywdy, ale wiadomo, że używam go już na własne ryzyko... Tak czy inaczej - producent rekomenduje zużycie kosmetyku w ciągu trzech miesięcy od daty produkcji, co jest moim zdaniem niemal niemożliwe :)


OPAKOWANIE:
Produkt umieszczono w charakterystycznym czarnym, plastikowym pudełeczku o pojemności 100 g. Ponownie jest to, moim zdaniem, najwygodniejsze rozwiązanie do kosmetyku o takiej konsystencji. Z pewnością nie będzie problemu, żeby zużyć go do ostatniego okruszka.

Ponownie wspomnę, że jeśli uzbieracie pięć pustych opakować po kosmetykach Lush, to będziecie mogły wymienić je w sklepie na świeżą maskę do twarzy gratis!

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Opakowanie Dark Angels, to wydatek 6,75£ lub 10,95€. Produkty Lush niestety nie są dostępne stacjonarnie w Polsce, ale możecie skusić się na zakupy ze sklepu online, który wysyła również do Polski (warto zebrać się w kilka osób, żeby rozłożyć koszty przesyłki). Jeśli chodzi o europejskie kraje, w których zaopatrzycie się w kosmetyki Lush, to z pewnością kupicie je w Wielkiej Brytanii, Irlandii, Niemczech, Austrii czy Włoszech. Pełną listę znajdziecie na stronie LUSH.

SKŁAD:

Czy znacie ten czyścik? Jakie macie zdanie na jego temat? Czy byłyście zaskoczone jego mocą, tak samo jak ja? I najważniejsze - czy komuś z Was udało się zużyć go w terminie? :D
Karolina
Czytaj dalej

środa, 18 marca 2015

Rimmel - tusz do rzęs Wonder'Full

Bardzo często piszę Wam o produktach do pielęgnacji, których używam, ale ostatnio doszłam do wniosku, że zdecydowanie za mało piszę o kosmetykach do makijażu. Dlatego dzisiaj napiszę Wam więcej o tuszu do rzęs, który właśnie wyzionął ducha - jest to jeden z nowszych produktów w ofercie Rimmel - maskara Wonder'Full z olejkiem arganowym.


EFEKT/DZIAŁANIE:
Musicie wiedzieć, że kiedy ten produkt został rozesłany do recenzentek, marka zbierała ankiety na temat naszych pierwszych wrażeń. Wtedy nie wyraziłam się o tym tuszu zbyt pochlebnie, ponieważ na testy i doprecyzowanie tego pierwszego wrażenia miałam dosłownie tydzień czy dwa. Zazwyczaj staram się nie oceniać produktów tak szybko, szczególnie tuszy do rzęs, które często zmieniają swoje właściwości w pierwszych tygodniach użytkowania. Tak też było i tym razem. Po kilku użyciach produktu odłożyłam go do szafeczki szczerze niezadowolona i nieprzekonana, ale nie lubię niczego marnować, dlatego co jakiś czas sięgałam po niego ponownie, ot tak, żeby sprawdzić, czy nic się nie zmieniło. I wiecie co? Zmieniło się!


Na początku Wonder'Full był bardzo płynny, przez co rzęsy nie były zbyt intensywnie podkreślone. Dawał bardzo naturalny i ładny efekt, ale zdecydowanie dzienny. Czerń od początku miała ładny, głęboki odcień, no ale nie było to ani wydłużenie, ani pogrubienie na jakie liczyłam. Jednak po kilku tygodniach, kiedy produkt złapał trochę powietrza, a tusz zgęstniał, okazało się, że Wonder'Full to naprawdę niezły produkt. Nagle wydłużenie i pogrubienie stało się wyraźniejsze i zdecydowanie bardziej zadowalające. Ja sama przestałam go klasyfikować jedynie jako dzienny i sięgałam po tusz coraz częściej, aczkolwiek jestem przekonana, że wielbicielki dramatycznie podkreślonych rzęs nadal byłyby zawiedzione.

To, co w nim lubię, to fakt, że po pewnym czasie łatwo o stopniowanie efektu, ponieważ tusz, kiedy już  zgęstnieje, pozwala na łatwe dokładanie kolejnych warstw bez sklejania rzęs, co nie było takie oczywiste na początku jego użytkowania. Bez względu na ilość nałożonych warstw tuszu, rzęsy nadal pozostają miękkie i elastyczne w dotyku, co zdecydowanie jest przyjemniejsze w odczuci, niż sztywne owadzie nóżki ;) Plusem gęstniejącej formuły jest to, że kiedy faktycznie popracujemy nad rzęsami, efekt zaczyna być naprawdę zaskakująco udany w stosunku do pierwszych wrażeń!


SZCZOTECZKA:
Nie da się ukryć, że szczoteczka nie należy do najwygodniejszych. Jest po prostu bardzo duża i sporo czasu zajęło mi, zanim nauczyłam się nią manewrować na tyle, żeby nie upaćkać sobie całej powieki. Nawet kiedy nauczyłam się już obsługi tej gigantycznej szczoty, nie udało mi się stuprocentowo uniknąć umazania tuszem, ale z czasem było lepiej. Niezbyt fortunnym rozwiązaniem jest też czubek szczoteczki, na którym nie ma żadnych "ząbków". Myślę, że gdyby umieszczono tam włoski o naprawdę minimalnej długości, byłoby dużo łatwiej o zgrabne pomalowanie rzęs na dolnej powiece, a także tych w wewnętrznym kąciku oka, a tak - trzeba się nagimnastykować... Dobrze chociaż, że szczoteczka jest silikonowa!


WYDAJNOŚĆ:
Cóż... Tusze zawsze cieszą się u mnie wyjątkowo długą żywotnością. Ten otworzyłam jakoś pod koniec sierpnia, ale jak już wspomniałam, na początku nie korzystałam z niego zbyt regularnie. Tak czy inaczej, mamy połowę marca, a ja dopiero kilka dni temu uznałam, że nie wycisnę z niego już nic więcej... To chyba nawet powyżej terminu przydatności ;)


OPAKOWANIE:
Wonder'Full umieszczono w pękatej buteleczce w miedzianym kolorze. Uważam je za całkiem eleganckie. Na pewno jest dużo ładniejsze, niż większość krzykliwych opakowań, typowych dla marki Rimmel i maskar Scandaleyes.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
W regularnej cenie Wonder'Full kosztuje ok.29 zł i jest to raczej zbyt wysoka cena. W promocji za 19 zł zdecydowanie można go wypróbować. Dostaniecie go w każdej drogerii i markecie z szafą Rimmel.


Pora na efekt na rzęsach... Jak już wspomniałam, fanki mocnego podkreślenia nie będą zadowolone, ale uwierzcie, że to, co poniżej, to naprawdę lata świetlne od tego, co uzyskałam za pomocą tego tuszu na samym początku jego użytkowania. Ja z efektu jestem całkiem zadowolona i w sumie nie wykluczam, że jeszcze kiedyś wrócę do tego tuszu, jeśli akurat będzie taka okazja, na razie jednak mam mnóstwo innych, które czekają na zużycie :)

Standardowo dopiszę - nie stosuję PhotoShopa, wobec czego musicie przymknąć oko na niedoskonałości cery. Nie jestem też wizażystką, ani nawet nie jestem obdarzona szczególnym talentem makijażowym, dlatego poniższe zdjęcia służą jedynie pokazaniu efektu, jaki daje na moich rzęsach recenzowany tusz. Jakość makijażu niech pozostanie bez komentarza :D



Tusz Wonder'Full zdecydowanie nie jest pozbawiony minusów, wręcz przeciwnie, ma ich wiele, a mimo to, z czasem udało mi się go polubić. Nie polecam go Wam, bo sama wiem, ile musiałam się naczekać, zanim się z nim przeprosiłam, ale zdecydowanie nie zamierzam go również do niego zniechęcać. Po prostu chciałabym sprawę postawić jasno - ten tusz ma swoje minusy, ale jeśli nie oczekujecie dramatycznego efektu i szukacie niezłego, dziennego tuszu, to ten ma szansę się sprawdzić. Jest stosunkowo niedrogi, a do tego szalenie trwały. Przez cały okres jego użytkowania ani razu nie miałam problemu z jego osypywaniem się, dlatego zachęcam do rozważenia plusów i minusów.

Znacie ten tusz? Co o nim myślicie? Z tego, co zaobserwowałam, to produkt ten zdecydowanie należy do kosmetyków, które albo się lubi albo się go nienawidzi :)
Karotka
Czytaj dalej

czwartek, 12 marca 2015

Zoya - Payton

Minęły długie miesiące odkąd na blogu pokazywałam jakikolwiek lakier. Nie mam pojęcia z czego ta długa przerwa wynikła, bo wcale nie przestałam malować paznokci, a kiedyś te posty pojawiały się na moim blogu chyba najczęściej. No nic, nie ma co długo gdybać, trzeba to po prostu nadrobić, dlatego dzisiaj chciałabym Wam pokazać przepiękny ciemny fiolet, czyli gwiazdę kolekcji Zenith marki Zoya - Payton.


KOLOR I KRYCIE:
Jak już wspomniałam, Payton, to przepiękny, głęboki odcień ciemnego fioletu, uzbrojony w mnóstwo holograficznych drobinek, które cudownie się mienią. Ten kolor należy do takich, które rozkwitają szczególnie w sztucznym świetle, ponieważ to właśnie ono wydobywa z drobinek ich wielowymiarowy blask.

Payton należy do typowych dwuwarstwowców. Niestety jedna warstwa lakieru, to trochę za mało, ponieważ nawet grubsza nie przykryje prześwitów. Druga jednak bez problemu wyrównuje kolor i całkowicie pokrywa płytkę.



PĘDZELEK:
Miałam już wcześniej sporadyczny kontakt z lakierami Zoya, dlatego pędzelek nie był już dla mnie zaskoczeniem. Pamiętam jednak doskonale, że malując paznokcie moją pierwszą Zoyką, byłam szalenie miło zaskoczona wygodnym w użyciu pędzelkiem. Ten, mimo, że wąski, okazał się być bardzo precyzyjny. Nie inaczej jest w przypadku Payton. Pędzelek rozprowadza lakier dokładnie tam, gdzie chcemy i wystarczy poświęcić mu tylko chwilę uwagi, żeby mieć perfekcyjnie pomalowane paznokcie.


KONSYSTENCJA:
Lakier jest mocno płynny, choć na pewno nie za rzadki, więc zdarza mu się czasami nieco rozlewać po skórkach, ale generalnie zgrabny pędzelek pomaga to wszystko opanować. Poza tym, jego aplikacja nie sprawia żadnych problemów. Zero większych kłopotów z kryciem czy smugami.

TRWAŁOŚĆ:
Generalnie nie jest źle. Nosiłam ten lakier już kilka razy i na krótszych paznokciach wytrzymywał w przyzwoitym stanie cztery do pięciu dni. Jednak, jak to bywa z ciemnymi lakierami, przez ten czas coraz bardziej ścierał się na końcówkach. Tylko raz zdarzyło mi się, że lakier posypał się dosłownie już pierwszego dnia, ale najwyraźniej musiałam wtedy źle przygotować paznokcie.


ZMYWANIE:
I tutaj Payton znowu okazała się bezproblemowa! Obawiałam się, że tak ciemny kolor, w dodatku pełny drobinek będzie się mazać i trudno będzie się go pozbyć, ale na szczęście zmywa się właściwie tak samo łatwo jak wszelkie zwykłe kremowe lakiery :)

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Lakiery Zoya są generalnie dość trudno dostępne. Ja swoje kupowałam przede wszystkim na targach, dzięki czemu ich cena również była sporo niższa. Klasyczne emalie kosztowały tam 28,50 zł, natomiast piaski Pixie Dust bodajże ok.32 zł. Niektóre kolory można upolować też w różnych sklepach internetowych, widzę, że znajdziecie je przede wszystkim w sklepie Zoya Colors, ale niestety już w cenie 43 zł. Poza tym możecie też pytać o nie w salonach kosmetycznych.


Tyle zachwytów, pora więc przyjrzeć się tej ślicznotce z bliska! :)




I jak? Podzielacie mój zachwyt nad tym pięknym fioletem? Lubicie nosić takie ciemne lakiery na paznokciach? Koniecznie dajcie znać! :)
Karolina
Czytaj dalej

środa, 11 marca 2015

Nowości lutego

Z regularną publikacją postów denkowych jestem od dawna na bakier, posty z ulubieńcami chwilowo nie mają u mnie większej racji bytu ze względu na fakt, że większość kosmetyków po które najczęściej sięgam wielokrotnie pokazywałam już na blogu. Postaram się jednak robić takie posty co pewien czas, kiedy do moich ulubieńców wkradnie się jakieś urozmaicenie. Zostańmy jednak przy regularnych publikacjach postów z nowościami - ja je bardzo lubię u innych, a i statystyki twierdzą, że Wy również lubicie je u mnie :)


Kiedy w końcu dobiłam do dna we wszystkich maskach, które miałam w swoich zapasach, w końcu wybrałam się na zakupy w celu wyboru czegoś nowego. Prawodopodobnie ponownie wybrałabym maski Bingo Spa, które świetnie sprawdzają się na moich włosach, ale trafiłam na posty Agaty, w których wychwalała maski firmy Kallos - Banana oraz Algae. Teoretycznie staram się podchodzić do wszelkich zachwytów z rezerwą, ale to, co sprawdza się na włosach Agaty zazwyczaj sprawdza się również na moich. Tę zależność wychwyciłam już kilka masek i odżywek wstecz, dzięki czemu kiedy nie mam pomysłu na włosowe zakup, zaglądam właśnie do Agu :)
 
Pierwsze wrażenia ze stosowania obu masek potwierdziły wyżej wspomnianą zależność - nieco lepsza jest dla mnie maska algowa, ale bananowa nie odstaje zbyt daleko. Mam jeszcze ochotę na maskę Keratin, również z Kallosa. Tylko gdzie ja zmieszczę kolejny litrowy słój? :)


Puder do twarzy Sexy Mama marki TheBalm kusił mnie już od dawna. Tak naprawdę zdążyłam już o nim trochę zapomnieć, ale oczywiście zachwyty Agaty ponownie ukierunkowały moje myśli ku temu produktowi. Jak na razie znajomość zapowiada się nieźle - do poprawek w ciągu dnia jest jak najbardziej odpowiedni, a do tego jego zgrabne opakowanie sprawia, że zmieści się do każdej kosmetyczki, a nawet kopertówki :)
 
Kilkukrotnie już wspominałam, że wiodącą rolę w moim makijażu od kilku miesięcy odgrywają podkłady mineralne. Ten w formule matującej z Annabelle Minerals bardzo mocno przypadł mi do gustu, dlatego sięgnęłam po jego kolejne opakowanie. I choć czasami sięgam po tradycyjne, płynne podkłady, to jednak podkład z AM nadal stanowi mój must have w kosmetyczce i towarzyszy mi przez zdecydowaną większość czasu :)


W grudniu stałam się posiadaczką dwóch palet cieni z TheBalm - Nude'Tude oraz Balmsai. W styczniu zaś kupiłam sobie podręczną paletkę z serii Autobalm. Każda z nich rozbudziła moją chęć na tyle, że kiedy tylko w sklepach pojawiło się nowe dziecko TheBalm, czyli paleta Nude Dude, bez wahania kliknęłam "Kup". Jestem totalną fanką nudziakowych palet i mogłabym ich mieć nieskończoną ilość, więc ND po prostu musiała być moja. Ten zakup, to w zasadzie fanaberia, ale czasami trzeba sobie sprawić drobny prezent. Powiedzmy, że to było moja walentynka - ode mnie dla mnie! :)


Powyżej malutki podgląd do wnętrza palety. No cóż... Kto by nie uległ tym pięknym kolorom. No i oczywiście pokusie dokopania się do końca cienia, żeby zobaczyć co ukrywają panowie z palety ;))

Essie Winter 2014 - (L-R) Back In The Limo; Jiggle Hi, Jiggle Low; Tuck It In My Tux; Bump Up The Pumps
Od pewnego czasu kolekcje Essie wywierają na mnie coraz mniejsze wrażenie. Coraz częściej mam wrażenie, że to już było. I choć nie mogę odmówić nowym kolorom urok, to jednak przy tak pokaźnych zbiorach, nowości kuszą mnie coraz mniej. Czasami decyduję się na kostkę z miniaturkami, która stanowi mały kompromis. Jednak w przypadku zimowej kolekcji Jiggle Hi, Jiggle Low najbardziej zainteresowały mnie dwa kolory, które znalazły się poza kostką. Biorąc pod uwagę to, że z samej kostki wolałabym przygarnąć też tylko "połowę", a w dodatku dwa najjaśniejsze kolory zdecydowanie lepiej sprawdziłyby się u mnie z szerokim pędzelkiem, postanowiłam uruchomić moje "zagraniczne kontakty". Wiem, że nie było łatwo, bo kolekcja długo nie pojawiała się w zagranicznych drogeriach, ale w końcu udało się ją dorwać Ewie w Holandii :) Ponieważ nie zależało mi zbyt mocno na czasie, umówiłam się z nią, że lakiery wyśle mi, kiedy odwiedzi Polskę no i w lutym ten czas w końcu nastał. Tym sposobem, moja Essie-kolekcja powiększyła się o piękne, szerokopędzelkowe wersji europejskie kolorów Back In The Limo, Jiggle Hi Jiggle Low, Tuck It In My Tux oraz Bump Up The Pumps.


Jeśli chodzi o zakupy, to już wszystko, ale to jeszcze nie koniec nowości. Na początku marca miałam przyjemność uczestniczyć w spotkaniu, wprowadzającym na rynek nowe podkłady Lirene - serię My Color Code. Założeniem tej serii jest dopasowanie kolorystyki poszczególnych podkładów do typów urody kobiet, zgodnych z analizą kolorystyczną. Dokładniej przybliżyłam Wam je w TYM poście.


Ostatnia paczka, to zestaw testerów produktów Pharmaceris, dobranych przez niezawodną Magdę. W lutym, blogerki współpracujące z Pharmaceris dostały zaproszenie do testowania nowych podkładów. Ja nie zdecydowałam się na udział w testach, a Magda, słysząc o moich problemach z cerą, zaproponowała mi przesłanie pakietu produktów z serii A i T, które być może pomogą mi dojść z moją skórą do ładu. Niektóre z tych kosmetyków już znam, ale stosowałam je dotychczas pojedyczno. Być może stosowane w komplecie sprawdzą się na mojej cerze jeszcze lepiej :)

***
Jak widzicie, po raz kolejny starałam się, żeby nowości nie było u mnie tak dużo. Zdarza mi się ulec zachciankom, ale staram się, żeby przynajmniej w większości były to takie zachcianki, które znajdą u mnie zastosowanie w codziennym makijażu czy pielęgnacji. Jestem zadowolona z tego, że na kosmetyki wydaję coraz mniej, choć nieco martwi mnie fakt, że skarbonka wcale nie staje się przez to pełniejsza... Może mój książe-żaba, w którym przetrzymuję zaskórniaki, "przejada" moje oszczędności :D

Jak zawsze czekam na Wasze opinie o produktach, które w lutym zasiliły moją "kosmetyczkę". Piszcie czy je znacie, czy je lubicie, no i oczywiście jakie macie o nich zdanie :)
Karolina
Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast