sobota, 30 czerwca 2012

Ulubieńcy Oriflame - Discover - żele pod prysznic

Jak być może część z Was wie, przez długi, długi czas byłam konsultantką Oriflame. Przez niemal całe liceum i dużą część studiów kosmetyki tej marki w znacznej mierze dominowały w mojej łazience i byłam z nich bardzo zadowolona. Nadal bardzo lubię ich kosmetyki i chętnie raz na jakiś czas sięgam po moich ulubieńców, jednak w pewnym momencie uznałam, że jest zbyt dużo świetnych kosmetyków na rynku, żeby skupiać się wyłącznie na jednej marce. Być może nie stało by się tak, gdybym nie zaczęła oglądać filmików na YouTube, czy czytać blogów, bo jak powszechnie wiadomo blogi to zło! I budzą ogromne chciejstwo! :)

Jednym z moich ulubieńców marki Oriflame są właśnie żele z linii Discover. Są to produkty po które oboje z moim M. sięgamy bardzo chętnie i z niemałą przyjemnością, a uważne czytelniczki mojego bloga z pewnością zauważyły, że te produkty niemal co miesiąc przewijają się w moich denkach albo zakupach. Stwierdziłam, że zanim znowu pokażę Wam kolejne zużyte butelki, to poświęcę im odrębnego posta! :)

Oriflame Discover
Linia produktów Discover składa się z kilku mini kolekcji, z założenia inspirowanych zapachami najciekawszych zakątków świata. Każda z mini kolekcji zawiera żel oraz mydełko w kostce, natomiast serie różnią się między sobą trzecim produktem, którym jest albo mydło w płynie albo scrub pod prysznic (który moim zdaniem jest raczej żelem peelingującym) albo płyn do kąpieli.

Oriflame Discover Marrakech
W chwili obecnej w katalogu przewijają się następujące serie:
- Scandinavia Fresh Seascape;
- Marrakech Aromatic Bazaar;
- Seville Citrus Garden;
- Borneo Tropical Rainforest;
- Kenya African Sunset;
- Santorini Blue Paradise;
- China Cherry Orchard;
- Mexico Carribean Breeze;
- Colombia Deep Woods.

Z wyżej wymienionych nie używałam jedynie najnowszej wersji - Mexico, ale na pewno żel z tej serii trafi w moje ręce, bo pachnie obłędnie owocowo! :)

Tyle tytułem przydługiego wstępu, ale skoro ma być to zbiorcza recenzja, to chciałam Was uświadomić, że żele przedstawione poniżej są tylko wycinkiem całej ogromnej kolekcji zapachowej. A że właściwościami się nie różnią, to recenzja będzie jedna :)

Słowo od producenta:
Producent o produkcie nie mówi nam nic, poza tym, że jest to żel pod prysznic, dlatego powyższy wstęp uważam za dużo ciekawszy niż puste miejsce w tej rubryce... ;)

DZIAŁANIE: Żele jak to żele... Przede wszystkim mają oczyszczać skórę z codziennych zanieczyszczeń. I w tej kwestii produkty Discover sprawdzają się znakomicie (SLES w składzie). Prysznic z ich użyciem, to dla mnie prawdziwa przyjemność, a przy okazji całkiem niezła aromaterapia. Zarówno ja, jak i mój chłopak bardzo chętnie sięgamy po nie niemal przy każdej kąpieli, choć ostatnio chyba nieco znudziły nam się kupowane na okrągło dwa ulubione zapachy, stąd też chwilowa odskocznia do innych wersji (oraz do pewnego żelu innej marki o którym również wkrótce przeczytacie kilka słów). Na szczęście firma proponuje nam tyle możliwości zapachowych, że można nimi żonglować w nieskończoność. Co prawdopodobnie dość ważne dla dużej części z Was, żel nie przesusza mojej skóry, choć ja nie mam do tego wielkich skłonności. Bez problemu mogę sobie darować balsamowanie się po kąpieli, choć nie polecam tego na dłuższą metę ;) Myślę, że mój chłopak również nie narzeka na kwestię ewentualnych (niewystępujących) przesuszeń, chociaż on akurat jest niesamowicie systematyczny w smarowaniu swojej skóry po każdej kąpieli, aczkolwiek sam się śmieje, że on nakłada na całe ciało tyle balsamu, co ja na same dłonie, więc ile z tego nawilżenia zawdzięcza żelom, a ile balsamom, to ja sama nie wiem... ;)

Oprócz działania myjącego odkryłam jeszcze jedno ich zastosowanie - mianowicie smaruję sobie nimi nogi tuż przed depilacją. Żele nie spływają z nóg i dają delikatny poślizg dla maszynki, czasem, nawet mimo "poślizgnięcia" się maszynki, nie zdarzyło mi się zrobić sobie krzywdy z powodu zastosowania tej metody. Nie zauważyłam również, żeby w związku z tym pojawiły się jakiekolwiek podrażnienia, czy inne nieprzyjemności.

KONSYSTENCJA: Żele są stosunkowo rzadkie, ale nie na tyle, żeby przelewać się przez palce. Z pewnością daleko im również do gęstości żeli z Alterry.

KOLOR/ZAPACH: Tutaj wypadałoby rozdzielić recenzję na kilka najczęściej lub ostatnio używanych zapachów.
Discover Marrakech - żel o czerwonym kolorze, posiadający przepiękny orientalno-przyprawowy zapach, trochę kojarzący się z kadzidełkami, dla wrażliwców może być trochę duszący;
Discover Scandinavia - żel o błękitnym kolorze, posiadający świeży, orzeźwiający lodowy zapach - dokładnie tak, jak dla mnie nie pachnie on miętą, tylko taką zimną świeżością... :P
Discover Santorini - żel o niebieskim kolorze; pachnie dla odmiany ciepłą świeżością... (wiem, jak głupio to brzmi), o ile Scandinavia kojarzy się zapachowo z krajami północnymi, tak Santorini jest jego południowym odpowiednikiem, wydaje mi się, że wyczuwam w nim figi i jeszcze jakieś owoce;
Discover China - żel o różowym kolorze, moim zdaniem pachnie kwiatowo, nie wiem, czy tak właśnie pachnie kwiat wiśni, ale na pewno zapach jest bardzo delikatny i dziewczęcy, z tego też powodu, mój chłopak nie jest szczególnym fanem tej wersji... ;)
Discover Kenya - żel o pomarańczowym kolorze, moim zdaniem pachnie wanilią i jakimiś przyprawami, według mnie to dokładnie ta sama rodzina zapachowa, co masło Be Beauty Afryka, dlatego bardzo chętnie używam ich w duecie!;
Discover Borneo - żel o zielonym kolorze, również dość świeży zapach, mi kojarzy się odrobinę z zapachem trawy cytrynowej;

OPAKOWANIE: Opakowania również należą do bardzo przyzwoitych. Żele schowane są w plastikowych przezroczystych butelkach, dzięki którym wiemy, ile nam jeszcze zostało produktu. Ponadto mamy możliwość postawienia ich "na głowie" i zużycia żelu do ostatniej kropli. W katalogu dostępne są dwie wersje 250ml oraz 400ml.

WYDAJNOŚĆ: U nas tego typu produkty schodzą bardzo szybko. Zazwyczaj duża butla wystarcza nam na nieco ponad miesiąc, natomiast mała na około 3 tygodnie. Może wydajnością nie powalają, ale jest przyzwoicie. A poza tym ja lubię zmieniać zapachy... :)

CENA/DOSTĘPNOŚĆ: Teoretycznie cena bez promocji jest dość wysoka - 12zł za 250ml lub 18zł za 400ml, ale ja zawsze kupuję te produkty w cenach promocyjnych (a te są niemal co katalog!). W ten sposób 250ml można kupić już od ok.6zł, a wersję 400ml za ok.10zł. Dostępne tylko u konsultantek Oriflame.

CZY KUPIĘ PONOWNIE: Tak. Ciągle je kupuję... ;)

Podsumowanie:
+ dobre oczyszczenie;
+ nie wysusza skóry;
+ ogromna gama zapachów do wyboru;
+/- średnia wydajność, raczej typowa;
- wygórowana cena niepromocyjna

SKŁAD:
Aktualnie dysponuję składami żeli Santorini i Borneo. Pozostałe dostępne na stronie producenta TU. Na dobrą sprawą wszystkie składy różnią się chyba tylko barwnikiem.


Miałyście już okazję używać tych żeli? Która wersja zapachowa wydaje Wam się najbardziej kusząca? :)
K.
Czytaj dalej

piątek, 29 czerwca 2012

Oriflame - EcoBeauty - wygładzający krem na noc

Kilka dni temu pisałam o kremie nawilżającym z Corine de Farme, który stosuję na dzień, natomiast do tak zwanego zestawu dobrałam mu kolegę w postaci niedawnej nowości z oferty Oriflame, czyli wygładzającego kremu na noc z serii EcoBeauty. Muszę przyznać, że takie połączenie całkiem nieźle się u mnie sprawdza i prawdopodobnie nie raz jeszcze będę do niego wracać, mimo, że akurat produkt z Oriflame, pomimo niewątpliwie skutecznego działania, jakimś cudem nie skradł całkowicie mojego serca... ;)


Słowo od producenta:
Obietnice producenta są długie i barwnie opisane, dlatego zainteresowane odsyłam bezpośrednio na stronę producenta TUTAJ. Warto jednak wspomnieć w tym miejscu, że produkty z linii EcoBeauty posiadają aż cztery certyfikaty, świadczące o naturalności tych produktów - są to certyfikaty ECOCERT, Vegan Society, Forest Stewardship Council oraz Fairtrade.

DZIAŁANIE: O ile w ciągu dnia sięgam zwykle po kremy matujące (CdF jest wyjątkiem) lub kremy przeznaczone stricte do cery mieszanej, to na noc wybieram nieco bardziej treściwe kremy - zazwyczaj nawilżające lub odżywcze. Krem EcoBeauty faktycznie intensywnie odżywia moją skórę i sprawia, że jest  niesamowicie miękka i dobrze nawilżona. Nie zanotowałam, żeby z moją skórą działo się cokolwiek niepożądanego w trakcie stosowania tego produktu, moja cera bardzo dobrze go tolerowała i nie reagowała na niego żadnymi niespodziankami, ani podrażnieniami. Krem z racji swojej konsystencji początkowo bieli twarz, ale po kilku minutach niemal całkowicie się wchłania. Zupełnie mi to nie przeszkadza, w końcu jest to krem na noc i naprawdę w nocy nie muszę mieć nieskazitelnego matu na twarzy... ;)

Jeśli chodzi o inne obietnice producenta, to skóra rzeczywiście wygląda po nocy na wypoczętą, pytanie tylko, czy jest to zasługa kremu, czy po prostu snu? ;) Co do działania wygładzającego i spłycenia drobnych zmarszczek, to muszę stwierdzić, że moja buzia z pewnością jest miękka i wygładzona, ale zmarszczek na szczęście jeszcze nie posiadam, dlatego w tej kwestii krem nie miał czym się wykazać. Natomiast obietnice o zmniejszeniu porów, jak zawsze można włożyć między bajki.

Muszę się uczciwie przyznać, że na początku niechętnie sięgałam po ten produkt i nawet byłam bliska puszczeniu go w wymiance. Moje wątpliwości nie były jednak spowodowane właściwościami, czy działaniem kremu, bo te w zasadzie od początku mi odpowiadały, po prostu produkt ten cechuje bardzo intensywny, słodki zapach, dość typowy dla produktów naturalnych (np. Alterra). Później jednak udało mi się do niego przyzwyczaić, a nawet polubić. Nie jest to mój KWC, ale odpowiada mi jego działanie. Uważam, że jest to naprawdę dobry krem i naprawdę niewiele mam mu do zarzucenia, jednak z jakiegoś powodu zwyczajnie nie zaiskrzyło między nami na tyle, żeby kontynuować tą przygodę w stałym związku... To może być raczej relacja typu friends with benefits... ;)))

KONSYSTENCJA: Gęsta i bardzo treściwa. Z jednej strony to dobrze, bo po prostu czuć, że nakładamy na twarz produkt o sporych walorach odżywczych, ale z drugiej powoduje zastyganie grudki kosmetyku w pompce, co praktycznie codziennie kończy się tym, że wraz z porcją kosmetyku wyciskam sobie na dłoń "kamyczek" z kremu, który upierdliwie czepia się do rąk, do palców, do umywalki, a nawet do korka w umywalce...



KOLOR/ZAPACH: Krem ma białawy kolor oraz bardzo intensywny słodki zapach. O ile teraz już się do niego przyzwyczaiłam, tak na początku był on dla mnie dość sporą przeszkodą w używaniu tego produktu. Aktualnie darzę ten zapach umiarkowaną sympatią, ale zdecydowanie unikam go, kiedy gorzej się czuję, bo po prostu robi się obrzydliwe słodko i niebezpiecznie... :P

OPAKOWANIE: Opakowanie to plastikowa, walcowata tuba o pojemności 50ml, z pompką typu air-less. Zdecydowanie mój faworyt wśród opakowań! Pompkę można wcisnąć zarówno do połowy, jak i do końca, co ułatwia dozowanie odpowiedniej ilości produktu.

WYDAJNOŚĆ: Krem uważam za bardzo wydajny. Mam go niecałe trzy miesiące, a używam regularnie i niemal codziennie od około dwóch miesięcy. Jedna pompka produktu pozwala na aplikację kremu na twarz, szyję oraz dekolt. Ogromny plus!

CENA/DOSTĘPNOŚĆ: 69zł bez promocji, ok.50zł w cenie promocyjnej, dostępny oczywiście tylko poprzez konsultantki Oriflame. Cena dość wysoka, ale myślę, że w czasie promocji warto się na niego skusić.

CZY KUPIĘ PONOWNIE: Pewnie tak, ale raczej przy okazji składania większego zamówienia w Oriflame.

Podsumowanie:
+ gęsta, treściwa konsystencja;
+ dobre odżywienie i nawilżenie skóry;
+ bardzo przyjazny skład (olejek kokosowy, gliceryna, masło shea, olej z nasion borówki brusznicy, ekstrakt z rozmarynu, olej z nasion słonecznika);
+ certyfikaty ekologiczne;
+ bardzo wygodne opakowanie;
+ wysoka wydajność;
- zastyganie kremu w ujściu pompki;
- zbyt słodki, lekko mdlący zapach;
- wysoka cena

SKŁAD:

Używałyście któregoś z kremów z linii EcoBeauty? Cenicie kosmetyki certyfikowane przez ECOCERT i inne podobne organizacje?
K.
Czytaj dalej

czwartek, 28 czerwca 2012

The Secret Soap Store - wyszczuplający peeling cukrowy - pomarańcza i kokos

Cześć Dziewczyny!

W czerwca dużo było postów dotyczących kolorówki, ale ileż można podziwiać lakiery do paznokci? (Sylwia, wiem, że Tobie akurat zawsze jest mało - nie zapomniałam o Tobie i już niedługo znowu będzie trochę kolorówki ;)) Dla równowagi pod koniec miesiąca wzięło mnie na pielęgnację - a ponieważ skończyłam pisać rozdział z pracy magisterskiej, to chwilowo mogę sobie pozwolić na dłuższe notki, czyli to, co Tygryski i Karotki lubią najbardziej! :)

Dzisiaj chciałabym przedstawić Wam produkt, który bardzo szybko szczerze polubiłam, a który równie szybko postanowił mnie opuścić... Zupełnie nie wiem czemu... Nie polubił mnie? Mnie?! ;) Przed Wami peeling cukrowy z The Secret Soap Store o obłędnym zapachu pomarańczy i (podobno) kokosa!


Słowo od producenta:

DZIAŁANIE: Proszę Was, przeczytajcie powyższe obietnice, które składa nam producent, bo zgadzam się niemal z każdym słowem! Wiadomo, że peeling (a już zwłaszcza taki, którego nie używamy codziennie) nie spowoduje, że nagle zmienimy rozmiar z 40 na 36, ale każda z pozostałych obietnic jest jak najbardziej spełniona. 

Przede wszystkim - peeling cukrowy z TSSS jest naprawdę solidnym zdzierakiem! Fantastycznie wygładza skórę, usuwa z niej martwy naskórek i pozostawia ją mięciutką i delikatnie natłuszczoną, co zawdzięczamy zawartym w składzie olejkom. Produkt nie zawiera w parafiny, dlatego możecie być pewne, że owo wygładzenie skóry jest realnym efektem, a nie tylko pozornym, jak to czasami z parafiną bywa. Jeśli jednak nie lubicie filmu pozostawianego przez peelingi, to wystarczy postać dosłownie kilka minut dłużej pod prysznicem, żeby ją z siebie zmyć.

SPOSÓB UŻYCIA: Warto zwrócić uwagę na ilość produktu jaką aplikujemy na skórę, ponieważ peeling ten niestety lubi się osypywać. Najlepiej nanieść niewielką ilość produktu na mały fragment skóry, delikatnie go "wciskając" w ciało i dopiero wtedy rozpoczynając masaż. W ten sposób najłatwiej ograniczymy osypywanie, a co za tym idzie - marnowanie produktu.


KONSYSTENCJA: Peeling jest dość suchy, z czego wynika wspomniane wyżej osypywanie się produktu. Brakuje mi w nim jakiejś żelowej bazy, która trzymałaby wszystko w ryzach. Peeling zawiera naprawdę dużo drobinek cukrowych, które mocno złuszczają skórę i nie ulegają zbyt szybkiemu roztopowi. Peeling oprócz drobinek cukru zawiera fragmenty ze skórki pomarańczy, co dodaje mu ogromnego uroku i zwyczajnie jest to miłe dla oka... :)



KOLOR/ZAPACH: Peeling ma żółtopomarańczowy kolor i obłędnie oraz dość słodko pachnie pomarańczami! Nie jest to czysty zapach tego cytrusa, zdecydowanie czuć w nim coś jeszcze, ale nie zgadłabym, że jest to kokos... Mój M. po podsunięciu mu pod nos odpowiednio zasłoniętego opakowania (a więc nie mógł się zasugerować), również bez większych problemów wyczuł pomarańcze, ale był zdziwiony, gdy zapytałam go o kokosy... ;)

OPAKOWANIE: Standardowe dla tego typu produktów, czyli okrągły słój, z dużym otwieranym wiekiem. Takie opakowanie pozwala nam wykorzystać produkt do ostatniego ziarenka :) Produkt pod pokrywą jest zabezpieczony warstewką folii z nadrukowanym logo marki. Niby drobny detal, ale to kolejna rzecz, która sprawia, że ten kosmetyk jest wyjątkowo przyjemny dla oka. Pojemność produktu to 200ml. 

WYDAJNOŚĆ: I tutaj niestety duży minus... Jak już pisałam we wstępie, najwyraźniej ten produkt nie zapałał do mnie równie wielką miłością, jaką ja go obdarzyłam, ponieważ w tej chwili wystarczy mi go już tylko na jedno użycie, a zapewniam Was, że nie korzystałam z niego codziennie... Ze względu na suchą konsystencję i osypywanie się ten produkt kończy się jeszcze szybciej niż większość znanych mi peelingów. Moim zdaniem wystarcza go na około 8 użyć, może 10, jeśli będziemy go oszczędnie aplikować... Nieładnie! Taki z niego flirciarz! Najpierw rozkochuje, a później zmyka... ;)

CENA/DOSTĘPNOŚĆ: ok.18zł, stacjonarnie - Super-Pharm (tam kupiłam go w promocyjnej cenie ok.12zł), internet - http://www.spakosmetyki.pl/ (na tej stronie dostępna jest inna wersja, z dużo ciekawszym składem)

CZY KUPIĘ PONOWNIE: Tak! Zdecydowanie tak! Choć tym razem wybiorę wersję róża z migdałem... Już nie mogę się doczekać! :)

Podsumowanie:
+ fantastyczne działanie złuszczające i wygładzające;
+ przepiękny zapach;
+ dość ostre drobinki, które dobrze wywiązują się ze swojego zadania i nie rozpuszczają się zbyt szybko;
+ wygodne i po prostu śliczne opakowanie;
+ miłe dla oka detale (skórka pomarańczy w peelingu, pomarańcze na opakowaniu, piękne logo na folijce);
+/- cena (mogłoby być lepiej, zwłaszcza przy takiej wydajności);
- marna, marna wydajność;
- uciążliwa aplikacja i osypywanie się produktu.

SKŁAD:

Używałyście peelingów z The Secret Soap Store? A może miałyście do czynienia z innymi produktami tej marki?
Czytaj dalej

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Lirene - Design Your Style - pianka myjąca do twarzy i oczu

Cześć Dziewczyny!

Dzisiaj przygotowałam dla Was recenzję produktu, który jest dla mnie niemal zupełną nowością, zarówno jeśli chodzi o formę kosmetyku, jak i markę.Do tej pory zawsze sięgałam po żele do mycia twarzy, czy to ten micelarny z Be Beauty, czy to krem myjący z Alterry, jednocześnie jak ognia unikając mleczek do demakijażu. Z tego, co pamiętam, z formą pianki spotkałam się tylko raz w Oriflame, ale ten produkt nie jest już dostępny. Zresztą było to tak dawno, że ledwo udało mi się dokopać do tego wspomnienia... ;)


Z marką Lirene nie miałam do tej pory żadnej styczności poza filtrem słonecznym, który dostaliśmy w ubiegłym roku na wakacjach od mojej (i hope so!) przyszłej teściowej. Poza tym jednym "incydentem" nikt w moim najbliższym otoczeniu nie używał tych kosmetyków, ani specjalnie nie zapadły mi one w pamięć przy okazji recenzji czytanych na innych blogach. Sytuacja uległa zmianie, gdy na czerwcowym spotkaniu blogerek (vol. 1), otrzymałam ogromną pakę kosmetyków, m.in. od firmy Lirene. Muszę przyznać, że była to paczka, która, obok produktów od Farmony, była tą, która zainteresowała i ucieszyła mnie najbardziej, dlatego kilka kosmetyków już poszło w ruch. Muszę przyznać, że marka Lirene zainteresowała mnie na tyle, że będąc w Rossmanie dostaję oczopląsu wyszukując ich produkty na półkach, a kartki palą mi się pod długopisem wpisującym na listę produkty, które chciałabym jeszcze wypróbować... :P Zresztą, jedna z tych wizyt skończyła się również moim pierwszym zakupem dwóch kolejnych produktów tej marki, ale o tym wkrótce w zakupowym podsumowaniu czerwca. Przejdźmy jednak do recenzji.

Słowo od producenta:

Tej pianki używam prawie codziennie, dwa razy dziennie. Rano bardzo przyjemnie odświeża i budzi buzię po nocy, natomiast wieczorem stosuję ją jako jeden z produktów do demakijażu i oczyszczenia twarzy. Zazwyczaj mój demakijaż wykonuję najpierw oczyszczając płynem micelarnym oczy oraz ich okolice, a następnie przemywam twarz płatkiem kosmetycznym również nasączonym płynem micelarnym, a dopiero potem stosuję dodatkowo produkt oczyszczający twarz z pozostałości makijażu. Jednak na potrzeby recenzji testowo zmodyfikowałam nieco ten rytuał. O ile nic (poza tuszem woodopornym... :P) nie jest w stanie przekonać mnie do rezygnacji z płynów micelarnych, o tyle zdobyłam się na oczyszczanie twarzy z podkładu, pudru, korektora, różu, bronzera etc przy pomocy samej pianki.

DZIAŁANIE: Pianka rzeczywiście bez najmniejszych problemów usuwa resztki makijażu z twarzy. Skóra jest dobrze oczyszczona, a po przemyciu buzi tonikiem, na waciku nie ma śladu po podkładzie i spółce. Po użyciu pianki nie odczuwam ściągnięcia, a skóra jest mięciutka i bardzo przyjemna w dotyku.

Ponadto pokusiłam się o sprawdzenie na ręku tego, jak pianka poradziłaby sobie ze zmyciem produktów do oczu oraz szminki. Muszę przyznać, że efekty wypadły całkiem obiecująco. Jedynie żelowy liner z Essence pozostał na swoim miejscu, niemal nienaruszony, ale jego mało co jest w stanie ruszyć po szybkim przetarciu. Pozostałe produkty bez żadnego tarcia udało mi się zmyć w mniejszym (tusz MF False Lash Effect Fushion) lub większym stopniu (cień Catrice, szminka MAC). Poniżej dowody... ;)




SPOSÓB UŻYCIA: Przed użyciem pianki należy wstrząsnąć opakowaniem, a następnie wycisnąć odrobinę produktu na dłoń. Do umycia buzi wystarczy naprawdę niewielka ilość pianki, warto jednak przed jej aplikacją, zwilżyć twarz wodą. Wtedy pianka zapewnia lepszy poślizg, lepiej się pieni i nie zużywamy jej tak dużo, jak w przypadku samodzielnego zastosowania. Po umyciu, wszystko spłukujemy wodą.

KONSYSTENCJA: Bardzo delikatna i zwyczajnie piankowa! Nie da się tego powiedzieć inaczej! Może tylko tyle, że w dotyku odrobinę przypomina bitą śmietanę... :)

KOLOR/ZAPACH: Pianka ma biały kolor i moim skromnym zdanie obłędnie i dość intensywnie pachnie jabłkami lub sokiem jabłkowym! :)

OPAKOWANIE: Pianka schowana jest w metalowej puszce o zawartości 150ml. Dozownik produktu, to dziubek, identyczny jak w puszkach z bitą śmietaną w sprayu. Można nabrać ochoty na jakiś kaloryczny deser... :P

Na początku opakowanie sprawiało mi trochę problemów, ponieważ musiałam naprawdę mocno wciskać, żeby wydobyć z niego produkt, a wtedy zazwyczaj wylatywało go zbyt dużo... Okazało się jednak, że nie ułamałam dokładnie obu ząbków zabezpieczających przycisk przed pierwszym użyciem. Wiecie, o co chodzi, prawda? ;)

WYDAJNOŚĆ: Produktu używam od ok.3 tygodni, tym razem niemal codziennie i to dwukrotnie w ciągu dnia, a nadal mam wrażenie, że niewiele w ogóle ubyło. Stąd śmiem przypuszczać, że wydajność tego produktu będzie naprawdę dobra, czego - szczerze powiedziawszy - zupełnie się nie spodziewałam na początku.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ: ok.15zł, na pewno są w Rossmanach, ale produkty Lirene widziałam również w Naturach, Super-Pharm i w marketach Real. Zakładam więc, że z dostępnością nie powinno być najmniejszych problemów. Stosowałam tańsze i równie dobre produkty, ale te 5zł w jedną czy drugą stronę, to jeszcze nie jest aż tak drastyczna różnica - można sobie pozwolić, tym bardziej, że komfort użycia jest naprawdę wysoki.

CZY KUPIĘ PONOWNIE: Tak! Zdecydowanie tak! Ten produkt dołącza do grona moich ulubieńców do pielęgnacji i oczyszczania twarzy. Zaczynam się zastanawiać, czy nie zdetronizował przypadkiem żelu z Be Beauty... ;)

Podsumowanie:
+ dobrze oczyszcza cerę zarówno z makijażu, jak i wszelkich zanieczyszczeń;
+ nie wysusza skóry;
+ nie powoduje ściągnięcia;
+ przyjemna forma pianki;
+ bardzo przyjemny, aczkolwiek dość intensywny zapach (może być wadą dla wrażliwców);
+ dobra wydajność;
+ wygodna i higieniczna aplikacja produktu;
+/- cena

SKŁAD:

Miałyście okazję używać pianki do mycia twarzy z Lirene? A może znacie lub używałyście innych produktów do oczyszczania w tej właśnie formie?
K.
Czytaj dalej

niedziela, 24 czerwca 2012

Essence - A New League - bronzer 01 go classy, go retro i cień w kremie 01 my caddy in the wind [swatche]

W Naturach już na dobre rozpanoszyła się nowa kolekcja limitowana z Essence - Fruity, ale ja mam dla Was jeszcze kilka słów i jeszcze więcej zdjęć, dotyczących kolekcji, dostępnej tylko w Rossmanach, czyli LE A New League.

Być może pamiętacie, że marudziłam na tą kolekcję, że nieciekawa, że nic interesującego, po czym ostatecznie i tak skusiłam się na bronzer i cień w kremie.


Bronzer - 01 Go Classy, Go Retro.

Szczerze powiedziawszy, o ile strona wizualna tego produktu jest dla mnie zupełnie bez zarzutu, tak powiem Wam, że jestem zaskoczona jego aplikacją. Albo raczej moją jego aplikacją. Przede wszystkim w celu uzyskania ładnego koloru, będącego mieszanką wszystkich tych krateczek z mozaiki, potrzebny nam będzie pędzel co najmniej średniej wielkości, żeby można było zamieść nim po każdym z okienek. Co za tym idzie na pędzel nabieram dość sporo produktu, dalej to już tylko reakcja łańcuchowa - czytaj: uważaj, gdzie dotykasz pędzlem, bo będzie kuku. Kolor jest świetny, ale dotychczasowy bronzer z Oriflame był (i jest) dla mnie dużo łatwiejszy w aplikacji. Ja chyba nie umiem się nim poprawnie obsłużyć... :D

Bronzer składa się z mozaiki czterech kolorów, białego, beżowego, kawowego i czekoladowego, które złączone razem dają piękny herbatnikowy odcień. Uzyskany kolor ma matowe wykończenie i moim zdaniem nie ma nic wspólnego z pomarańczką, o ile nie skupimy się za bardzo na czekoladowej kostce. Z jednej strony wydaje się on jasny, ale najwyraźniej muszę z nim jeszcze poćwiczyć, bo na mojej buzi, w połączeniu z jasnym różem zdaje się odrobinę odcinać i to nie od buzi, tylko właśnie od różu (Down Boy z The Balm). Wybaczcie, ale tak bardzo polubiłam ten róż, że nie mam serca zrezygnować z niego na rzecz bronzera, dlatego bez bicia przyznaję się, że poza kilkoma nieudanymi próbami połączenia go z jasnym różem, dałam sobie spokój. Dlatego też nie uraczę Was informacją o jego trwałości, na pewno utrzymuje się przez kilka godzin, ale nosiłam go tak rzadko, że zupełnie zapomniałam zwrócić uwagę na dokładniejszy czas jego noszenia.

Będę nadal eksperymentować, bo jego kolor bardzo mi się podoba i uważam, że umiejętnie nałożony będzie świetnie podkreślać buzię i jej kontury.

Cena: 7,90 zł

kolory osobno
kolory osobno
kolory osobno
kolory zmieszane
kolory zmieszane
kolory zmieszane
Cień w kremie - 01 My Caddy In the Wind


O ile co do bronzera mam pewne wątpliwości, to jeśli chodzi o cień - jestem zachwycona! Wybrałam kolor 01, czyli My Caddy In The Wind. Jest to piękny beżowozłoty kolor, zawierający mnóstwo drobinek, które są jednak tak mikroskopijne, że na powiece dają cudny efekt rozświetlenia. Zero drobin brokatu, po prostu pięknie rozświetlone oko! Ostatnio dość często po niego sięgałam zawsze wtedy, gdy spieszyłam się i nie miałam czasu na bardziej skomplikowany makijaż oczu. Trochę cienia, odrobina brązowej kredki, tusz i gotowe! :)

Początkowo stosowałam ten cień na bazę, z obawy przed rolowaniem, jednak, jak się później okazało bez bazy cień trzyma się równie długo. A jest co chwalić, bo po 10h cień nadal tkwił na swoim miejscu niemal w niezmienionej postaci. Może tylko warto zaznaczyć, że nakładam go stosunkowo cienką warstwą, tylko tyle, ile nabierze się po jednym przejechaniu palcem lub pędzlem po powierzchni cienia.

Sama konsystencja jest bardzo ciekawa, z jednej strony jest na tyle twardy, żeby nie uginać się pod naciskiem, a z drugiej strony jest śliski i na tyle miękki, że wystarczy dosłownie muśnięcie. Cień bardzo dobrze nabiera się zarówno palcem, jak i syntetycznym pędzelkiem. W tym drugim przypadku warto jednak pamiętać o nie zwlekaniu z wypraniem pędzelka, ponieważ cień dość szybko zastyga i może sprawiać trudności w dopraniu aplikatora.

Opakowanie cienia, to praktyczny szklany słoiczek z plastikową nakrętką z dość szerokim otworem, dzięki czemu nawet dziewczyny noszące długie paznokcie nie powinny mieć problemów z jego nabraniem.

Z tego zakupu jestem bez wątpienia zadowolona! Zarówno kolor, jakość, konsystencja i opakowanie są jak najbardziej na tak!

Cena: 9,90zł






Upolowałyście coś z tej kolekcji? A może w ogóle nie przypadła Wam ona do gustu? Miałybyście ochotę zgarnąć nowy bronzer i sprawdzić na własnej skórze, czy to on jest dziwny, czy ja niewprawiona? :D
K.
Czytaj dalej

sobota, 23 czerwca 2012

Błękitna lawenda od My Secret ;) [swatche]

Kontynuując temat wiosenno-letnich lakierów, przedstawiam Wam lawendę od My Secret. Ten piękny liliowo-błękitny lakier jest idealnym spełnieniem mojego wymarzonego letniego fioletu! Na szczęście zbyt długo nie musiałam szukać i mimo, że w czerwcu w moje ręce z różnych źródeł trafiły rozmaite odcienie fioletu, to od razu wiedziałam, że to jest to, czego szukam :]

My Secret - 147 Lavender
W ramach formalności ON, nazywa się My Secret - 147 Lavender i jest przepięknym odcieniem fioletu z dużą domieszką błękitu, która oczywiście dominuje na zdjęciach, a w rzeczywistości proporcja między tymi kolorami jest dużo bardziej zrównoważona. Lakier pochodzi ze stałej kolekcji My Secret, a jeśli jest aktualnie niedostępny na półce, to tylko dlatego, że jest piękny i nie tylko ja doceniłam jego urodę przygarniając go do swoich zbiorów... ;)

My Secret - 147 Lavender
Lakier ma całkiem wygodny pędzel, który dobrze manewruje się przy skórkach - albo ja zaczynam nabierać wprawy, bo w końcu nie miewam usmarowanych całych palców lakierem ;)) Na moich paznokciach trzymał się trzy dni, a czwartego zaczął odchodzić płatami. Żadnych odprysków, czy obtarć. Po prostu odchodził jak naklejka... :P

My Secret - 147 Lavender
Jego kolor tak bardzo mi się spodobał, że przez cały pierwszy dzień autentycznie co chwilę wpatrywałam się w swoje paznokcie, co raczej rzadko mi się zdarza. Co te blogi robią z kobietami... ;) No, ale żeby nie było tak jednolicie, przy okazji przekopywania lakierowych zapasów znalazłam brokatowy topper z Essence - Hello Holo, więc dodałam go trochę na paznokciu serdecznego palca i muszę przyznać, że efekt bardzo mi przypadł do gustu! Brokat w chłodnym odcieniu, mieniący się na fioletowo-błękitno, to był zdecydowany strzał w dziesiątkę!

Cena: ok.6,50zł;
Dostępność: Drogerie Natura

My Secret - 147 Lavender
No to ja już nie przedłużam, oglądajcie i piszcie jak Wam się podoba takie połączenie? Macie swój ulubiony lawendowy lakier?
K.



Tu mu chyba najbliżej do rzeczywistego koloru.


Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast