czwartek, 24 kwietnia 2014

Bioderma - Sensibio H2O - płyn micelarny

Cześć Dziewczyny!

Korzystając z tego, że nabrałam trochę rozpędu (a obrobione zdjęcia czekają grzecznie zapisane na bloggerze :)), przychodzę do Was dzisiaj z kolejną recenzją. I znowu będzie o pielęgnacji! W końcu cóż jest warty najpiękniejszy makijaż bez wypielęgnowanej skóry ;)) ...a skoro już wspomniałam o makijażu, to warto wspomnieć też o DEmakijażu...

I w ten zgrabny i sprytny sposób (:D) mogę przedstawić Wam głównego bohatera dzisiejszego posta, czyli płyn micelarny Bioderma Sesibio H2O! Ten micel, to produkt właściwie już kultowy w blogosferze, ale mimo wszystko nie zaszkodzi, jeśli dorzucę swoje pięć groszy na jego temat :)


DZIAŁANIE:
Płyn micelarny z Biodermy jest uznawany za jeden z najlepszych, najskuteczniejszych i najdelikatniejszych płynów micelarnych, dostępnych na rynku. Bazując na własnym doświadczeniu z pewnością mogę się podpisać pod tym stwierdzeniem ręcyma i nogyma (:D). To, co widzicie na zdjęciach, to już moja któraś buteleczka z rzędu, bo o ile pamiętam, najpierw zużyłam dużą, półlitrową butlę Biodermy, a później zużyłam jeszcze dwie czy trzy buteleczki o pojemności 100 ml, myślę więc, że daje mi to jakąś bazę do wypowiadania swojej opinii ;))

To, co dla mnie jest ogromną zaletą Biodermy jest fakt, że świetnie radzi sobie ze zmywaniem każdego makijażu! Oczywiście jest to zdanie subiektywne (jak to w recenzji), a ja maluję się stosunkowo delikatnie, ale bądź, co bądź, brązowa czy czarna kredka, tusz do rzęs, trochę cieni i sporadycznie eyeliner, to jest już jakieś wyzwanie, jeśli chodzi o demakijaż oczu (bo z demakijażem, to każdy głupi [płyn] sobie poradzi ;)). Bioderma stosunkowo szybko, zwłaszcza jak na micel, rozpuszcza makijaż i pozwala na jego szybkie i sprawne zmycie bez zbędnego pocierania twarzy i delikatnych okolic oczu. Jest to dla mnie o tyle istotne, że często zdarza się, że przysnę wieczorem na kanapie, a makijaż zmywam po drodze z kanapy do łóżka. Komu chciałoby się wtedy stać i walczyć z resztkami tuszu... ;)

Produkt jest też bardzo delikatny dla moich oczu. Choć sama nie mam szczególnie wrażliwych oczu, to wspominam o tym z racji tego, że wiem, że dla wielu z Was jest to istotna kwestia, a naczytałam się, że wiele osób nie może sobie pozwolić na tańsze zamienniki Biodermy właśnie z racji odczuwalnego dyskomfortu przy kontakcie innego płynu z oczami.

OPAKOWANIE:
 Bioderma dostępna jest w kilku różnych pojemnościach - 100 ml, 250 ml oraz 500 ml. Opakowanie generalnie w każdym przypadku wygląda niemal tak samo, a więc jest to estetyczna, minimalistyczna butelka z grubego, solidnego plastiku, zakończona nakrętką, zamykaną na klik. Niektóre egzemplarze wersji półlitrowej zamiast zwykłego zamknięcia są dodatkowo wyposażone w dzióbek z pompką, która dozuje prodkt na wacik po jej naciśnięciu. Bez żadnego przechylania butelki itd. Miałam tę wersję i uważam, że była ona bardzo wygodna, choć nie niezbędna. Po prostu udany gadżet :)


WYDAJNOŚĆ:
Wydajność płynu waha się oczywiście z zależności od wybranej przez Was pojemności, ale muszę przyznać, że zawsze jest ona imponująca! Dużą butlę płynu miałam tak długo, że w pewnym momencie wyrzuciłam końcówkę, bo minął rok od jej otwarcia, a mi wydawało się, że produkt zaczął dziwnie pachnieć. Fakt, że wtedy jeszcze krążyłam między dwoma domami, ale nawet, gdyby podzielić te kilkanaście miesięcy na pół, to sądzę, żę wynik jest nadal imponujący. Aktualnie wybieram najczęściej wersję 100 ml, ponieważ wygodnie mi ją zabierać na wszelkiego rodzaju wyjazdy weekendowe, czy to gdzieś do rodziny, czy poza miasto.


CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
I znowu - wszystko zależy od pojemności! Małą buteleczkę Biodermy często można kupić w Super-Pharm w cenie 10-15 zł, natomiast na większe warto polować szczególnie w promocjach typu 2 za 1, kiedy można kupić np. dwie butelki 250 ml w cenie jednej. Regularna cena półlitrowej butelki Biodermy to koszt ok.50-70 zł w zależności od miejsca, gdzie ją kupujecie. Pamiętam, że swoją dużą butelkę upolowałam chyba za 40 zł w Super-Pharm.

SKŁAD:

I teraz nasuwa się pytanie czy warto tyle wydać na płyn do demakijażu, skoro w drogeriach pojawia się tyle dobrych zamienników? Moim zdaniem warto, jeśli macie szczególnie wrażliwe oczy. Wtedy z pewnością bardziej docenicie działanie Biodermy, jeśli jednak Wasze oczy, czy Wasza skóra nie jest tak wrażliwa i możecie do woli testować tańsze odpowiedniki, to czemu nie? Bioderma nie jest niezastąpiona, ale dokonale rozumiem skąd wziął się jej fenomen. Wypróbowałam, jestem z niej zadowolona i raz na jakiś czas wracam do niej właśnie w małej pojemności. To dla mnie pewniak, którego warto mieć w domu, ale lubię próbować nowości (albo próbuję nowości, albo uwezmę się na dwufazówkę z Lirene ;)), dlatego nie chcę się póki co znowu przywiązywać do wielkiej butli płynu, jeśli jednak chcecie zainwestować w delikatny, ale skuteczny produkt, który wystarczy Wam na długi czas, to warto sięgnąć właśnie po Biodermę.

Dajcie znać, czy używałyście już kiedyś Biodermy i jakie macie o niej zdanie? A może nie sprawdziła się u Was lub wolicie dużo tańszy "odpowiednik", który jest dla Was o wiele bardziej skuteczniejszy/bardziej opłacalny/delikatniejszy...? Czekam na Wasze opinie! :)
Karotka
Czytaj dalej

środa, 23 kwietnia 2014

Marcowe denko

Cześć Dziewczyny!
Znowu pojawiam się z postem denkowym, tym razem marcowym i w końcu, w końcu będę na bieżąco! W ubiegłym miesiącu wykończyłam 13 produktów. Znowu poszło mi całkiem przyzwoicie. Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o tych produktach, to oczywiście zapraszam dalej! :)


Poprzednie posty denkowe znajdziecie TUTAJ (styczeń) i TUTAJ (luty).

***


1. Antyperspirant w sprayu; Cotton; Rexona (ok.15 zł/szt.).
Wielokrotnie już Wam pisałam, że antyperspirantem, który najlepiej się u mnie sprawdza jest Rexona. Zazwyczaj preferuję formę kulki, ale dezodorant też spisuje się całkiem dobrze. Co tu dużo gadać, antyperspiranty z Rexony pozwalają mi czuć się pewnie i najdłużej chronią przed poceniem i przykrym zapachem ;) Nie zauważyłam, żeby którakolwiek z dotychczas stosowanych wersji podrażniła lub wysuszyła mi skórę, więc tym bardziej jestem zadowolona z działania tych produktów, dlatego stale do nich wracam.

Aktualnie używam: antyperspirant w kulce Rexona

2. Krem antycellulitowy; Gerovital Plant (200ml; ok.15-20 zł).
Czytałam wiele pochlebnych opinii na temat tego kremu antycellulitowego, ale nie zaobserwowałam u siebie większych efektów. Oczywiście przyjemnie wygładzał skórę i sprawiał, że była przyjemna i miękka w dotyku, ale nie zaobserwowałam u siebie jakiegoś szczególnego napięcia, ani przynajmniej optycznego zmniejszenia widoczności cellulitu. Na pewno nie ułatwiło mu zadania to, że dopiero pod koniec jego stosowania zaczęłam ćwiczyć, więc trudno byłoby uzyskać bardziej spektakularne efekty. Na razie nie planuję powrotu, ale może jeszcze kiedyś dam mu szansę.
Aktualnie używam: krem antycellulitowy Cellu Slim na noc z Elancyl;
3. Wiśniowo-migdałowy żel pod prysznic; Balea (ok.1 euro/300ml).
O żelach z Balea wspominałam już wielokrotnie! Lubię je za to, że nie wysuszają mojej skóry, dobrze ją oczyszczają i pięknie pachną. Więcej od żelu nie oczekuję, więc chętnie do nich wracam w różnych możliwych wariantach :)
Aktualnie używam: borówkowy żel pod prysznic z Balea;


4. Suchy szampon do włosów w wersji koloryzowanej dla szatynek Medium & Brunette (200 ml; 16,99 zł).
To kolejny produkt, który przewija się przez moje posty denkowe w ilościach niemal hurtowych! Powoli wykańczam pierwszą zmianę moich Batiste, które dokładnie opisywałam TUTAJ, więc jeśli chcecie przeczytać moją pełną opinię, to koniecznie zajrzyjcie do podlinkowanego posta. Wersja koloryzowana, to jedna z moich ulubionych! Powtórzę się, z moim nieznośnym spóźnialstwem jestem wiecznie w niedoczasie, więc Batiste ratował mnie już wiele, wiele razy. Wersja koloryzowana jest o tyle ciekawsza, że pozwala zaoszczędzieć jeszcze więcej czasu (w końcu rano każda minuta się liczy! :)), dzięki temu, że nie zostawia białego nalotu, który trzeba wmasować. Produkt ekspresowo odświeża włosy i fryzurę i nie wymaga zbyt wiele uwagi. Choć używam różnych wersji Batiste, to ta i tak jest moim numerem 1 i mam już jej kolejną butelkę! :)

Aktualnie używam: Batiste w wersji Wild;
5. Maska do włosów suchych i łamiących się z ekstratami z winogron i awokado; Alverde (100 ml; ok.3 euro).
Tę maskę opisywałam dokładniej wczoraj (KLIK). Niestety na moich włosach zachowywała się jak zwykła odżywka i to dość przeciętna, dlatego nie zamierzam do niej wracać. Bo co mi po miękkich, ale napuszonych włosach... ;)
Aktualnie używam: maska do włosów z morelą i trawą cytrynową z Alverde;

6. Peeling myjący; Anti Acne; Under Twenty (150 ml; ok.15 zł).
Po ten produkt sięgnęłam ze sporą dozą sceptycyzmu, ale okazł się być naprawdę udaną alternatywą dla zwykłych żeli do mycia twarzy. Dzięki zawartości drobinek ścierających, zauważalnie wygładzał skórę, ale jednocześnie nie był na tyle mocny, żeby nie nadawać się do codziennego stosowania. Dobrze oczyszczał skórę i nie przesuszył jej. Generalnie jestem na tak, choć nie sądzę, żebym włączyła go stałej pielęgnacji. Pełną recenzję znajdziecie TUTAJ.
Aktualnie używam: żel do mycia twarzy z linii Purritin z Iwostin;
7. Lekki krem głęboko nawilżający Vita-Sensilium; Pharmaceris A (50 ml; ok.35-40 zł).
I znowu - mój hit pielęgnacyjny! Zakochałam się w tym kremie tak bardzo, że - choć aktualnie staram się zużywać inne produkty - czuję się bez niego jak bez ręki! Fantastycznie nawilża moją skórę, a jednocześnie nie daje jej się "przejeść", dzięki czemu nie wzmaga błyszczenia. Jest dla mnie totalnym pewniakiem, jeśli chcę zachować równowagę między działaniem matującym kremu na dzień i działaniem nawilżająco-odżywczym kremu na noc. Dodatkowo, uwielbiam po niego sięgać jeśli zmywam makijaż na kilka godzin przed snem, ale nie chcę używać jeszcze bardzo treściwego kremu na noc. Pharmaceris sprawdza się u mnie w każdej roli - na dzień, w ciągu dnia, na noc. Zużyłam już trzy opakowania i znowu kupiłam kolejne. Tak na wszelki wypadek. Pełną recenzję znajdziecie TUTAJ.

Aktualnie używam: krem przeciwzmarszczkowy Dzika Róża z AA Eco (warto już powoli zacząć działać profilaktycznie);
8. Płyn micelarny; Lirene (200 ml; ok.10-12 zł).
Lubię markę Lirene i mam wielu ulubieńców wśród produktów przez nią oferowanych, ale płyny micelarne, to jest coś, co bardzo u nich kuleje. Jak dla mnie, każdy jeden jest bardzo przeciętny i ledwo radzi sobie ze zmywaniem makijażu twarzy, a co dopiero gdy przychodzi do demakijażu oczu... Zużyłam dwa, czy trzy różne micele tej marki i z żadnego nie byłam zadowolona. Jeszcze jeden czeka na mnie w szufladzie z zapasami, ale nie patrzę na niego zbyt przychylnie. Generalnie odradzam, ja sama będę się od nich trzymać z daleka w miarę możliwości. Nad tymi produktami Lirene musi jeszcze mocno popracować! :)

Aktualnie używam: płyn micelarny BeBeauty z Biedronki;
9. Dwufazowy płyn do demakijażu; Lirene (100 ml; ok.12 zł).
Ta dwufazówka całkowicie zmieniła moje postrzeganie tego typu produktów do demakijażu! Wcześniej kojarzyły mi się z tłustą warstwą i mgłą na oczach, ale ten produkt jest zupełnie inny! Uważam, że to absolutnie najlepszy płyn dwufazowy, jakiego do tej pory używałam i zużyłam już kilka jego buteleczek! Jest naprawdę świetny, szybki i skuteczny, więc przewiduję długi i satysfakcjonujący związek. Teraz zrobiłam chwilowy powrót do miceli, ale Lirene na pewno wkrótce znowu wpadnie do mojego koszyka! TUTAJ znajdziecie moją recenzję, napisaną po zużyciu pierwszej buteleczki. Teraz piałabym z zachwytu jeszcze głośniej! ;)

Aktualnie używam: płyn micelarny BeBeauty z Biedronki;


10. Czyścik do twarzy Bûche de Noël; LUSH (100g; ok.6,5 funta).
Bûche de Noël, to kolejny czyścik z Lush, który miałam okazję wypróbować. Choć był przyjemny w stosowaniu i miał niezłe działanie oczyszczające, to jednak w zestawieniu z fantastycznym Let The Good Times Roll wypadł dosyć blado. Raczej do niego nie wrócę. Pełną recenzję znajdziecie TUTAJ.

Aktualnie używam: żel do mycia twarzy z serii Purritin od Iwostin;

11. Krem do twarzy z kwasem pirogronowym i azaleinowym; Clarena (50 ml; ok.80 zł).
Ten krem był moim absolutnym hitem pielęgnacyjnym, jeśli chodzi o ostatnie miesiące! Fantastycznie matowił skórę, przyspieszał działanie niespodzianek, a jednocześnie znacznie ograniczył ich powstawanie i - jakby tego mało - nie przesuszał mojej skóry. Wszystkie zachwyty znajdziecie w recenzje TUTAJ. Chętnie do niego wrócę, być może jesienią.

Aktualnie używam: emulsja matująca z linii Purritin od Iwostin;

12. Podkład mineralny China Doll; Lily Lolo (10 g; ok.72,90 zł).
Podkład mineralny z Lily Lolo, to w tej chwili mój absolutny ulubieniec wszechczasów! Nie tylko pozwala skórze dłużej zachować matowy wygląd, ale również ładnie wyrównuje jej koloryt, a w parze z dobrym pudrem i korektorem, sprawia, że mogę się cieszyć estetycznym makijażem przez długie godziny. I znowu, wszystkie zachwyty przeczytacie w recenzji KLIK. Dodam jeszcze, że od razu kupiłam drugie opakowanie (a w międzyczasie czeka na zużycie reszteczka koloru Warm Peach).

Aktualnie używam: ten sam produkt;

13. Pomadka ochronna waniliowo-mandarynkowa; Alverde (ok. 10 zł/szt.).
Wprawdzie tej pomadki brak na zdjęciu, ale możecie mi wierzyć na słowo, że zużyłam ją praktycznie do samego końca, tylko zgubiłam niestety resztkę, którą nosiłam w kieszeni. Bardzo polubiłam tę pomadkę i jej działanie na moje usta. Świetnie dbała o ich kondycję i zabezpieczała je przed czynnikami pogodowymi, a do tego bardzo przyjemnie pachniała. Jeśli natknę się gdzieś na nią, to na pewno chętnie ponowię ten zakup.
Aktualnie używam: jeśli chodzi o produkt, który zastąpił Alverde w kieszeni mojego płaszcza, to jest to pomadka ochronna z ekstraktem z malin z serii Angry Birds by Lumene :)
***
No! Z mojej strony to tyle! Kwiecień jak na razie przedstawia się dosyć licho, więc pewnie denko z aktualnego miesiąca zostanie połączone z tym majowym, ale to nie ważne! Ważne, że mimo wszystko w moich szufladach z zapasami bardzo powoli, ale jednak, zaczyna się przejaśniać! To całkiem miłe uczucie, mimo wszystko! A ile przy tym odkrywam skarbów :))
Jak zawsze - dajcie znać, co sądzicie o tych produktach, jeśli używałyście któregoś z nich! Oczywiście, jeśli przymierzacie się do zakupu i macie pytania, to też jest to odpowiednie miejsce :)) ...cała reszta też może się wypowiedzieć (ale post musi mieć jakieś zakończenie... :D)!
Karotka
Czytaj dalej

wtorek, 22 kwietnia 2014

Alverde - regenerująca maska do włosów z winogronami i awokado (do włosów zniszczonych i łamiących się)

Cześć Dziewczyny!
 
Mam nadzieję, że wypoczęłyście przez Święta i pełne energii wracacie do codzienności. Również tej blogowej :) Na miły początek tygodnia przygotowałam dla Was kolejną recenzję pielęgnacyjną i znowu jest to recenzja produktu do włosów. Tym razem chciałabym podzielić się z wami moimi wrażeniami na temat produktu marki Alverde - maski do włosów zniszczonych i łamiących się z ekstraktami z winogron i z awokado.


DZIAŁANIE:
Według producenta, maska przeznaczona jest do włosów suchych i łamiących się. Moje włosy należą raczej do tych średnioproblematycznych. Mają skłonności do przesuszania się na końcach i nieznacznego przetłuszczania się u nasady. Są gęste i lubią się puszyć - oczywiście im dalej od nasady, tym bardziej jest to widoczne. Od pewnego czasu mam coraz mniejszy problem z ich łamliwością czy kruchością, a i z wypadaniem jest znacznie lepiej. Tyle w ramach wstępu.
 
Maskę z winogronami i awokodo kupiłam po prostu z ciekawości. Chciałam wypróbować trochę produktów do włosów z Alverde, a zachęcona w miarę pozytywnymi wrażeniami ze stosowania innej linii, sięgnęłam po ten wariant. Ochoty do testowania dodały mi też bardzo dobre wrażenia ze stosowania maski z awokado i mango z Love2Mix Organic (KLIK). Miałam nadzieję, że, ze względu na zawartość awokado, również i maska z Alverde ma szansę sprawdzić się w jakimś stopniu na moich włosach, jednak okazało się, że nie był to chyba najlepszy wybór, jakiego mogłam dokonać.
 
 
Choć maska nie zrobiła mi krzywdy, to jednak nie popisała się też niczym szczególnym. Na moich włosach sprawdzała się jak zwykła odżywka, a więc zmiękczała włosy, troszeczkę je odżywiała i ułatwiała ich rozczesywanie. Nie zauważyłam różnicy w działaniu, która byłaby zależna od długości czasu, który maska spędziła na moich włosach, dlatego w pewnym momencie maskę stosowałam raczej jako odżywkę. Mimo dość bogatego składu, maska nie wpłynęła ani na regenerację włosów, ani na ich większe odżywienie. Nie zauważyłam wzmożonego połysku, ani - na szczęście - nadmiernego przetłuszczania się. Starałam się unikać stosowania maski na skórę głowy, bo alkohol, zawarty w jej składzie (i nie mam na myśli alkoholu cetylowego), czasami podrażnia mi skórę głowy. Maska stosowana w ten sposób nie obciążała mi włosów. Właściwie to również nie dociążała ich i miałam wrażenie, że są za lekkie i jest ich trochę za dużo wokół ;))


KONSYSTENCJA I ZAPACH:
Maska ma dość gęstą, kremową konsystencję, która raczej łatwo rozprowadza się na włosach i dobrze do nich przylega. Nie spływa ani z dłoni, ani tym bardziej z włosów. Moim zdaniem, maska ma zapach typowy dla produktów naturalnych typu Alverde czy Alterra. Nie jest ani przesadnie nachalny, choć nieco słodkawy, ale też nie przypomina zbyt niczego konkretnego. Na pewno nie pachnie winogronami ;)


OPAKOWANIE I WYDAJNOŚĆ:
Produkt umieszczono w miękkiej tubie o pojemności 100 ml. Cała oprawa graficzna jest bardzo przyjemna dla oka i z pewnością plusem jest zamykane, a nie odkręcane zamknięcie, ale... Tę maskę spokojnie można by przełożyć do słoiczka, dzięki czemu aplikacja maski byłaby dogodna przez cały czas jej stosowania, a ten przy długich włosach jest bardzo krótki. Maska wystarczyła mi zaledwie na kilka aplikacji, a przy samym końcu opakowania musiałam się trochę nagimnastykować z wydostaniem ostatniej porcji kosmetyku.

 
CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Produkty Alverde kupicie przede wszystkich w drogeriach sieci DM poza granicami Polski (ok.2-3 euro), ale zdarza się, że produkty Alverde lub Balea są też sprowadzane przez właścicieli, prowadzących małe sklepiki z chemią niemiecką. W internecie znajdziecie je już w wielu miejscach - od Allegro po wiele sklepów internetowych, gdzie ceny wahają się mniej więcej w granicach 15-20 zł.
 
SKŁAD:
W składzie, zgodnie z obietnicą producenta, znajdziemy m.in. olej z awokado (Persea Gratissima Oil), a także ekstrakt z owoców winogron (Vinis Vinifera Friut Extract). Z ciekawszych składników, znajdziemy tu również (na różnych miejscach, raz wyżej, raz niżej) olej sojowy (Glycine Soja Oil), olej jojoba (Simmondsia Chinensis Seed Oil) oraz olej słonecznikowy (Helianthus Annus Seed Oil).


Jak widzicie, nie wszystko co niemieckie... Na moich włosach maska z awokado niestety nie sprawdziła się u mnie najlepiej. Z serii różowa (z aloesem i hibiskusem) byłam nieporównywalnie bardziej zadowolona, co oczywiście nie oznacza, że na Waszych włosach nie będzie dokładnie odwrotnie. Nie znam chyba bardziej nieprzewidywalnej "części ciała", niż moje włosy. To, co wielu z Was służy u mnie bywa bardzo przeciętne i często okazuje się, że moje włosy lubią jednak najprostsze rozwiązania i tym staram się kierować, ale mimo wszystko nadal nie odpuszczam im eksperymentów ;)

***
Jeśli miałyście tę lub inną maskę czy odżywkę z Alverde, to koniecznie dajcie znać jak sprawdziła się na Waszych włosach! :)
Karotka
Czytaj dalej

piątek, 18 kwietnia 2014

Orly - Miss Conduct [swatche]

Cześć Dziewczyny!

Najwyraźniej znudziły Was już nieco posty o pielęgnacji, więc wracam do Was z prawdziwie wiosennym, kolorowym postem! Bardziej różowo już się nie da, bo chciałabym Wam przedstawić chyba jeden z bardziej rozpoznawalnych kolorów, oferowanych przez markę Orly i prawdziwy must have różo- i holomaniaczek - Miss Conduct! :)


KOLOR:
Miss Conduct, to przepiękny, fuksjowo-storczykowy głęboki odcień różu (z kropelką fioletu), w którym zatopiony jest (cytując klasyka, czyli Urbi) pierdyliard holograficznych srebrnych drobinek. Więcej nie ma potrzeby dodawać! :)

W świetle dziennym, drobinki nie rzucają się aż tak mocno w oczy, a lakier wygląda raczej, jakby miał w sobie zatopione drobinki srebrnego brokatu, jednak światło sztuczne i światło słoneczne wydobywają z Miss Conduct całe piękno!

KONSYSTENCJA I KRYCIE:
MC, to lakier dość rzadki, jednak nie przypominam sobie, żeby sprawiał mi jakieś większe problemy podczas aplikacji, choć warto nakładać go z nieco większą uwagą, niż typowo kremowe odcienie. Lakier, pomimo rzadkiej konsystencji ma dobre krycie. Dwie warstwy spokojnie załatwiają sprawę. Jeśli ktoś lubi mocniejszy efekt lub ma bardzo jasny i widoczny wolny brzeg paznokcia, może dołożyć trzecią, ale nie jest to mus.


PĘDZELEK:
Lakiery Orly wyposażone są w cienki pędzelek (z wygodnym gumowym trzonkiem!), który spodziewałabym się raczej obdarzyć kilkoma soczystymi przekleństwami (sądząc po jego rozmiarach), ale na szczęście po raz kolejny okazało się, że nie taki diabeł straszny... Aczkolwiek przy tego typu pędzelkach zawsze muszę się bardziej starać, żeby zapanować nad drżeniem ręki, niemniej jednak nie mogę narzekać. Pędzelek nie smuży, nie rozlewa lakieru po skórach i generalnie sprawuje się tak jak trzeba :)


TRWAŁOŚĆ:
Z tego, co pamiętam, Miss Conduct nie odbiegała trwałością od większości lakierów marek innych, niż ta na literę "E", a więc trzyma się na moich paznokciach zwykle około trzech dni, nawet jeśli jest zabezpieczony bazą i top coatem. Powoli przestaje mnie to ruszać. Odkąd polubiłam malowanie paznokci, częstsze zmiany lakieru, niż co tydzień nie są mi już takie straszne... ;))

Orly - Miss Conduct w świetle słonecznym
ZMYWANIE:
Zmywanie Miss Conduct nie jest szczególnie problemowym lakierem do zmywania. Wprawdzie drobinki sprawiają niewielki opór, ale kilka sekund więcej, spędzonych z wacikiem nasączonym zmywaczem i po drobinkach! Ostrzegam tylko, że warto nałożyć pod ten lakier dobrą bazę, bo podejrzewam go o to, że mógł mi odrobinę przebarwić paznokcie...


CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Lakiery Orly nie są niestety najłatwiej dostępne, dlatego warto rozglądać się za nimi w internecie i w hurtowniach. Najprostszym jednak sposobem jest bezpośredni zakup u dystrybutora. Regularna cena dużej buteleczki lakieru, to ok. 39 zł, jednak dopóki dystrybutor wyprzedaje buteleczki w starym designie macie sporą szansę upolować je w cenie ok.20 zł

Orly - Miss Conduct w świetle słonecznym
Pora na prezentację na paznokciach! Zdjęcia wykonałam w świetle sztucznym :)





I jak Wam się podoba to cudeńko? Macie Miss Conduct w swoich zbiorach? Dopiero na nią polujecie? A może jesteście jej zdecydowanymi przeciwniczkami? Koniecznie dajcie znać! :)
Karotka
Czytaj dalej

czwartek, 17 kwietnia 2014

Clarena - krem z kwasem pirogronowym i azaleinowym

Cześć Dziewczyny!

Jakiś czas temu obiecywałam Wam recenzję jednego z moich ulubieńców pielęgnacyjnych ostatnich miesięcy, czyli kremu z kwasem pirogronowym i azaleinowym z Clareny. Ten krem leżał w moich zapasach dobry rok, zanim się w końcu za niego zabrałam, a tymczasem okazało się, że miałam w szufladzie miałam zakopany niezły skarb! Czym ujął mnie krem Clareny? Zapraszam dalej! :)


Informacja od producenta:

DZIAŁANIE:
Krem okazał się być strzałem w 10, jeśli chodzi o pielęgnację mojej problematycznej cery! Jak z pewnością wiecie, jestem posiadaczką cery mieszanej z dość sporą skłonnością do przetłuszania się w strefie T oraz z tendencją do pięknych wyprysków w tejże strefie (ze szczególną uwagą na okolice brody...). I choć Clarena nie zdziałała cudów i nie sprawiła, że moja cera bez makijażu wygląda nagle jak potraktowana PhotoShopem, to jednak pozwoliła mi poczuć się o kilka kroków bliżej idealnej cery :)
W pierwszej kolejności muszę wspomnieć, że nie przypominam sobie, żeby krem spowodował jakikolwiek wysyp niespodzianek - ani na początku, ani przez dalszy czas jego stosowania, choć liczyłam się z takim efektem zastosowania produktu z kwasami. Mało tego, wszelkie pojawiające się niespodzianki, potraktowane Clareną, zdawały się goić szybciej, lepiej i bardziej bezśladowo. Zazwyczaj stosowałam krem raz dziennie, ale zdarzało mi się aplikować dodatkową  jego warstwę na oczyszczoną twarz np. w ciągu dnia lub pod wieczór, wtedy, kiedy szczególnie zależało mi na szybszym gojeniu się wyprysków. Mam wrażenie, że ten sposób naprawdę się sprawdzał, a skróra bardzo dobrze reagowała na produkt. Pod koniec słoiczka, działanie produktu jakby nieco osłabło, a skóra nie reagowała już tak szybko, ale nadal byłam z niego zadowolona, choć widzę, że produkt sprawdzi się u mnie raczej jako kuracja, niż jako stały element pielęgnacji.
Po drugie - krem fantastycznie matowił mi skórę i utrzymywał ten stan przez długie, długie godziny! Oczywiście zawsze twierdzę, że jest to współna robota kremu, podkłady i pudru, a w tym czasie używałam kosmetyków mineralnych, które również okazały się dla mojej skóry bardzo łaskawe, jednak mimo wszystko uważam, że ten długotrwały mat nie miałby racji bytu bez świetnego działania kremu z Clareny. Całe trio (krem + podkład Lily Lolo + puder Lily Lolo) sprawiały, że przez naprawdę bardzo długi okres czasu mogłam się właściwie pożegnać z bibułkami matującymi, a puder, który noszę w torebce, nosiłam niemal wyłącznie dla własnego komfortu psychicznego tak na wszelki wypadek. Po pewnym czasie cera oczywiście zaczynała lekko połyskiwać, ale był to zdrowy, naturalny błysk, a nie ten właściwy przetłuszonej skórze. I ponownie - pod koniec słoiczka, i jednocześnie wraz z nadejściem wiosny i zmieny temperatur - działanie matujące kremu odrobinę osłabło, więc raz na jakiś czas zdarzało mi się sięgać po bibułkę lub puder. Ze względu na świetne działanie matujące, krem Clarena stosowałam na dzień. Przypominam, że podczas stosowania kremów z kwasami, warto zabezpieczać dodatkowo skórę filtrami, żeby uniknąć ewentualnych przebarwień od słońca, choć przyznam szczerze, że ja ten krok zwyczajnie pomijałam w mojej pielęgnacji. Być może niesłusznie, ale ostatecznie moja bytność na świeżym powietrzu i to jeszcze w ciągu dnia (przypominam, że krem stosowałam głównie zimą), ograniczała się najczęściej do wyjścia z domu do tramwaju, z tramwaju do pracy i na odwrót ;)
Jeśli chodzi o działanie na skórę - krem raczej nie należy do tych głęboko odżywiających czy nawilżających, więc dla równowagi na noc stosowałam najczęściej krem głęboko nawilżajacy z Pharmaceris z serii A. To rozwiązanie sprawdziło się u mnie najlepiej, dlatego nie zauważyłam u siebie żadnych miejscowych przesuszeń, ani nie miałam problemu z suchymi skórkami.


KONSYSTENCJA:
Krem ma dosyć ciekawą konsystencję, bo w dotyku sprawia wrażenie żelowego. Jest zwarty, ale jednocześnie lekki. Bardzo łatwo rozprowadza się na twarzy i ekspresowo wchłania się do pełnego matu.
OPAKOWANIE:
Krem otrzymujemy zapakowany w kartonik, zawierający wszelkie niezbędne informacje. Produkt umieszczono w szklanym, matowionym słoiczku o zawartości 50 ml. Całość jest bardzo estetyczna, ale niestety napisy mają tendencję do ścierania się, co zawsze stanowi mały minus, jeśli chodzi o kwestie wizualne :)

Z tego, co widzę w internecie, produkt miał wcześniej opakowanie z pompką, natomiast od pewnego czasu producent sięga raczej po słoiczki, jednak oba rodzaje opakowania najwyraźniej są prawidłowe, jeśli to z pompką jest jeszcze w ogóle produkowane ;))


WYDAJNOŚĆ:
Produkt ma bardzo, bardzo przyzwoitą wydajność, ponieważ z powodzeniem stosowałam go niemal codziennie przez dobre 4 czy 5 miesięcy! Myślę, że jest to zasługa jego konsystencji, której naprawdę niewiele potrzeba, żeby rozprowadzić produkt na całej twarzy.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Produkt kosztuje ok.80 zł, jednak warto wypatrywać promocji, czy to na stronach internetowych, czy w trakcie targów kosmetycznych. Kosmetyki Clareny kupicie w niektórych sklepach internetowych (np. TU) oraz niektórych salonach kosmetychnych (do sprawdzenia TU).

SKŁAD:

Produkt nigdy nie wyrządził mi żadnej krzywdy, a wręcz przyczynił się do polepszenia stanu mojej skóry, dlatego warto czasem przymknąć oko na nie zawsze naturalny skład i kierować się potrzebami i reakcjami własnej skóry, bo w końcu to ona dyktuje warunki :) Ja do kremu z Clareny chętnie jeszcze wrócę, choć pewnie bliżej okresu jesiennego. Moja cera wyraźnie dała mi do zrozumienia, że ostatnie kilka miesięcy z tym produktem było dla niej wystarczające, ale sądzę, że będę wracać do tego kremu okresowo w ramach kuracji.


Koniecznie dajcie znać co sądzicie o tym produkcie, jeśli miałyście okazję z niego korzystać! Czy u Was również sprawdził się tak dobrze, jak i u mnie? A może dopiero robicie podchody do oferty tej marki? :)
Karotka
Czytaj dalej

niedziela, 13 kwietnia 2014

Love2Mix Organic - maska z efektem laminowania z ekstraktami z mango i awokado (Pervoe Reshenie)

Cześć Dziewczyny!

Ostatnio znalazłam trochę czasu na zrobienie i obrobienie zdjęć do kilku postów, które już od dłuższego czasu chciałam napisać, więc zabieram się do pracy. Dzisiaj przedstawiam Wam produkt, który podbił moje... włosy! Oczywiście mowa o masce do włosów z efektem laminowania z ekstraktami z mango i awokado marki Love2Mix Organic. Już kilkukrotnie wspominałam o niej na blogu, ale uważam, że ten produkt zasługuje na więcej uwagi i osobny post! :)


DZIAŁANIE:
Zacznijmy od najważniejszego - produkt sprawdził się u mnie bardzo, bardzo dobrze! Włosy po jego użyciu stawały się mięciutkie (i używam tego zdrobnienia z premedytacją!) i bardzo mięsiste. Choć najlepszy efekt uzyskiwałam po dłuższej chwili z maską na włosach (ok.10 min.), to tak naprawdę niewiele mniejsze wrażenie robił na mnie efekt osiągnięty po użyciu maski na 2-3 minuty, jak odżywki :)

Moim zdaniem, regularne korzystanie z maski dawało widoczne nawilżenie i odżywienie włosów, choć oczywiście zawsze jest to wynik działania różnych produktów, które nakładamy na włosy, to jednak odżywka, czy maska najszybciej daje widoczny efekt. To co najbardziej mi się w niej podobało to to, że po jej użyciu włosy naprawdę były przyjemnie wygładzone, lepiej się układały i były bardziej lejące się. Chociaż ominął mnie boom na laminowanie włosów, więc nie mogę porównać tego efektu, to jednak obserwując reakcje Waszych włosów na laminowanie, od razu mogę powiedzieć, że cóż... nie spodziewajcie się cudów. Ta maska nie zastąpi Wam tej magicznej mikstury, ale jest duża szansa, że mimo to przyjemnie wygładzi Wam włosy aż do kolejnego mycia. Dużym plusem maski był też fakt, że nie zauważyłam, żeby przyczyniała się do obciążania włosów, czy szybszego ich przetłuszczania się.


KONSYSTENCJA I ZAPACH:
Maska ma konsystencję luźnego kremu. Jest na tyle gęsta, żeby nie spływać ani z dłoni, ani z włosów, a jednocześnie na tyle luźna, że nie miałam większych problemów z jej wydobyciem z tubki. Dodatkową zaletą produktu jest też jej intensywnie owocowy zapach, który umila stanie pod prysznicem. Niestety (albo stety) nie wyczuwam go za bardzo po wysuszeniu włosów.


OPAKOWANIE:
Produkt umieszczono w miękkiej czarnej tubie o pojemności 200 ml, zamykanej na klik i stawianej na "głowie", dzięki czemu produkt przez niemal cały czas użytkowania dość łatwo wydobyć. Dopiero pod koniec warto masce trochę pomóc ;) Bardzo podoba mi się też design opakowania, jest eleganckie, ma przyjemną grafikę i po prostu cieszy oko, pomimo tego, że mogłoby się wydawać, że to tylko zwykła plastikowa tubka :)


WYDAJNOŚĆ:
Maska nie wyróżniała się ani ponadprzeciętną, ani nawet zaniżoną wydajnością. Myślę, że spokojnie wystarczyła mi na jakieś 15 użyć, co przy długich włosach jest niezłym wynikiem. Na szczęście konsystencja maski jest na tyle "otulająca" włos, że nie potrzeba jej wiele do pokrycia całej głowy.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Maska kosztuje pomiędzy 25 a 29 zł i jest dostępna przede wszystkim w sklepach, które mają w ofercie rosyjskie kosmetyki. Mój egzemplarz kupiłam w Kokardi, ale widziałam ją również w kilku innych sklepach.

SKŁAD:
Skład maski jest całkiem przyjemny. Na pierwszych miejscach widzimy obiecane ekstrakty z mango i awokado, ale podobno (bo nie jestem znawcą składów) termin aqua with infusions of... oznacza tyle, że nie do końca wiadomo ile w tej wodzie znalazło się danego ekstraktu, przez co pierwsze miejsca na liście mogą być nieco mylące. Nie wiem, nie znam się, ale chętnie przeczytam o co chodzi, jeśli znajdzie się ktoś bardziej zorientowany :))


Muszę przyznać, że byłam bardzo zadowolona z tej maski (bo już ją wykończyłam :( ) i bardzo chętnie natychmiast kupiłabym ją ponownie, ale nagromadziłam takie zapasy, że trochę mi głupio robić kolejne włosowe zakupy. Niemniej jednak na pewno wrzucę ją przy okazji do koszyka, jeśli będę robić zakupy w sklepie, który ma ją w ofercie :) Jeśli chodzi o mnie i o moje włosy, to ja zdecydowanie bardziej wolę wydać te 25-30 zł na tę maskę, niż na bardzo średnie produkty Aussie o równie średnich składach i średnim działaniu...

A jakie jest Wasze zdanie na temat tej maski? Próbowałyście jej już na swoich włosach? A może korzystałyście z innych masek tej marki? Koniecznie dajcie znać co o nich sądzicie! :)
Karotka
Czytaj dalej

piątek, 11 kwietnia 2014

Ulubieńcy lutego i marca

Cześć Dziewczyny!
Zbliżamy się już do połowy kwietnia, Święta za pasem, a u mnie już od dawna nie było ulubieńców miesiąca! Najwyższa pora zabrać się i za to, dlatego tym razem przedstawiam Wam dwumiesięcznych faworytów z lutego i marca!

Tak naprawdę w lutym niewiele produktów rzuciło mnie na kolana, a te, które zasługiwały na wyróżnienie w zasadzie już jakiś czas temu pojawiały się w ulubieńcach, dlatego z premedytacją dałam sobie więcej czasu do namysłu. I słusznie, bo marzec wraz z pierwszymi słonecznymi dniami przyniósł gromadkę nowych i nowych-starych ulubieńców, do których dołączył jedyny nowy produkt, który oczarował mnie w lutym. Zapraszam zatem na prezentację najlepszych z najlepszych ;))


Pierwszym z ulubieńców jest rewitalizujące masło do ciała z Pat&Rub. Ostatnio opisywałam Wam balsam do rąk i scrub cukrowy z tej serii, ale żaden z tych produktów nie uwiódł mnie jak to masełko. Produkt rewelacyjnie dba o kondycję mojej skóry, świetnie nawilża i odżywia skórę, a do tego pięknie i orzeźwiająco pachnie. Wiem, że nie każdej z Was przypadnie do gustu intensywnie cytrusowy zapach, ale ja go polubiłam, a do tego uważam, że idealnie sprawdza się do pielęgnacji po potreningowym prysznicu. Od razu ulatuje ze mnie chociaż część zmęczenia! :)

Pozostając nadal w temacie pielęgnacji ciała - kolejnym ulubieńcem został olejek do ciała z dziką różą i trawą cytrynową z Alverde. Ten produkt wiódł prym w mojej pielęgnacji głównie w lutym, ale nadal chętnie po niego sięgam. Lubię w nim to, że nie jest przesadnie tłusty i nawet moja normalna skóra świetnie sobie radzi z jego wchłonięciem. Olejek oczywiście dobrze nawilża i odżywia skórę, a do tego ma ciekawy zapach - lekko słodki, ale przełamany cierpką nuta trawy cytrynowej.

Moim kolejnym ulubieńcem pielęgnacyjnym jest też krem pod oczy z dziką różą z AA Eco. Przez kilka miesięcy używałam kremu z serii Gold Philoshopy z Bandi, ale byłam trochę zawiedziona jego wodnistą konsystencją. Chociaż nie mam większych problemów ze zmarszczkami, to wolę zapobiegać, niż leczyć, dlatego lubię w kremach pod oczy lubię nieco bardziej treściwą konsystencję, zwłaszcza jeśli mówimy o wieczornej pielęgnacji. Oczywiście trudno mi wypowiedzieć się o długofalowych efektach stosowania tego produktu, ale jak na razie spełnia moje oczekiwania zarówno w kwestii konsystencji, działania, jak i współpracy z kosmetykami do makijażu.


W czasie ostatnich dwóch miesięcy moje paznokcie zostały zdominowane przez trzy produkty, widoczne na zdjęciu powyżej. Przede wszystkim sprawdziłam w końcu o co ten cały szum z wysuszaczem z Kintetics i cóż... Wszystko wskazuje na to, że Kwik zdobędzie i moje serce! Zdradzałam go przez chwilę z Poshe, ale Kwik Kote jednak znacznie bardziej przypadł mi do gustu! :)

Jeśli natomiast chodzi o kolory, to w lutym najchętniej sięgałam po piękny lakier Essie Beyond Cozy, który dodawał błyszczącego akcentu każdemu kremowemu lakierowi (przykład macie TUTAJ), jednak juz w marcu moje paznokcie zdominował przepiękny, przecudowny Orly First Blush (KLIK). Nie pamiętam kiedy ostatnio sięgałam po jeden lakier tak często! Zakochałam się w nim tak bardzo, że już nabyłam pełnowymiarowe opakowanie! :)


W marcu, jak wiele z Was, kupiłam kilka organizerów na kosmetyki z Biedronki, w tym oczywiście słynny organizer z przegródkami na szminki. Umieściłam w nim kosmetyki, których używam codziennie, a do tego wyłożyłam na wierzch najbardziej codzienne pomadki, które chciałabym nosić na ustach częściej! Dzięki temu na nowo odkryłam moje dwie ukochane szminki - fuksjowo-fioletową L'Oreal Rouge Caresse w kolorze Rock'n'Mauve, którą mogłyście oglądać w TYM poście oraz piękną, nudziakoworóżową Maybelline Color Whisper w kolorze Lust For Blush!


Powyżej macie mały podgląd na oba kolory. Nie bierzcie go może zbyt dosłownie, bo Maybelline na moich ustach jest może ciut jaśniejsza i chłodniejsza, ale wygląda bardzo naturalnie i zdecydowanie daje dokładnie takie wykończenie jak na zdjęciu powyżej.


Pozostali dwaj ulubieńcy, to ponownie produkty do makijażu! Przede wszystkim mój ulubiony podkład mineralny z Lily Lolo w odcieniu China Doll, który już kilkukrotnie przewinął się przez blog. Co tu dużo, jednak podkłady mineralne są dla mojej cery bardziej łaskawe, niż zwykłe płynne podkłady, dzięki czemu makijaż wygląda na mnie lepiej, zaczynam się błyszczeć nieco później (i mniej intensywnie), a do tego nie borykam się z tyloma niespodziankami. Mam jeden produkt, z którym lubię go czasami zdradzać, ale niestety bardzo często kończy się to dodatkowymi nieprzyjaciółmi na twarzy, więc zawsze z pokorą wracam do Lily Lolo.

No i last but not least - paletka z cieniami z Inglota! Przez pewien czas leżała zapomniana w szufladzie, a teraz znowu się z nią przeprosiłam! Mam w niej kilka ulubionych cieni, które w zasadzie same malują, a dzięki dobrej bazie na powieki (ArtDeco) w końcu mogę też wyciągnąć dużo więcej z matowego, jasnego cienia, który przepięknie rozjaśnia oko! Do tego dorzucam trochę ciemniejszego cienia w zewnętrznym kąciku i już! Jest w niej kilka cieni, których używam rzadziej, niż myślałam, że będę to robić, ale generalnie mój zestaw uważam za bardzo udany! Całość możecie podejrzeć TUTAJ.

***
To by było na tyle! Oczywiście jak zawsze dajcie znać, czy znacie te produkty i co o nich sądzicie! Chętnie przeczytam też o produktach, które w ostatnim czasie skradły Wasze serducha :))
Karotka
Czytaj dalej

czwartek, 10 kwietnia 2014

Lakierowy PaeseBox! :)

Cześć Dziewczyny! :)

Niemal od tygodnia na blogach rozprzestrzenia się nowa epidemia - PaeseBox! I to nie byle jaki, bo lakierowy! O kosmetykach Paese słyszałam już kilka pozytywnych opinii, ale nie ma co ukrywać, że najbardziej pozytywne opinie zbierają jak dotąd właśnie lakiery tej marki. Do tej pory miałam okazję poznać z bliska piękny przykurzony fiolet z numerkiem 110 (KLIK), a dzięki pudełkowej akcji, będę mogła sprawdzić kolejne 5 kolorów! :)


Z pewnością część z Was już wie na czym polega cała akcja, ale pozwólcie, że przedstawię ją w skrócie dla tych z Was, które jeszcze nie natknęły się na żadną wzmiankę. Lakierowy PaeseBox, to akcja, w której za 39 zł możecie kupić pudełko, które zawiera pięć pełnowymiarowych lakierów Paese oraz dwa produkty do pielęgnacji paznokci lub do wykończenia manicure. Dzięki temu możecie zaoszczędzić nawet do 60% wartości całego pudełka, ponieważ jeden lakier w cenie regularnej kosztuje 15,90 zł, natomiast produkty pielęgnacyjne 17,90 zł. Łatwo przeliczyć, że w cenie pudełka normalnie mogłybyśmy kupić ledwo dwa, może dwa i pół lakieru... :)

Jest jeszcze jedna istotna informacja! Jeśli box zamawiacie przez internet (KLIK), to zawartość boxa jest losowa, ale za to nie musicie płacić za przesyłkę kurierską, natomiast jeśli swój box kupujecie na stoisku Paese, to jego zawartość w całości możecie skompletować samodzielnie! :)


W poniedziałek otrzymałam swój box, dlatego chciałabym pokazać Wam z bliska przykładową zawartość pudełka. Przyznam szczerze, że im więcej tego typu postów oglądam, tym większą mam ochotę na kolejne pudełko, bo lista kolorów, które wpadły mi w oko coraz bardziej się rozrasta! :)


W moim boxie znalazły się dwa preparaty pielęgnacyjne - akrylowy utwardzacz oraz mineralna baza wygładzająca. Jeśli chodzi o utwardzacz, to producent obiecuje, że już jedna warstwa przedłuży trwałość lakieru nawet o 3 dni, natomiast w przypadku bazy głównym celem jest wygładzenie płytki paznokcia i zakamuflowanie jej niedoskonałości, a ponadto baza ma chronić płytkę przed przebarwieniami. Oba produkty wydają mi się być bardzo ciekawe, więc każdy z nich chętnie wypróbuję.


Jeśli natomiast chodzi o lakiery, co z pewnością najbardziej Was ciekawi, to w moim pudełku pięć pięknych, bardzo wiosennych kolorów. Uważam, że każdy z nich jest ciekawy i każdy z pewnością znajdzie u mnie zastosowanie. Być może sama nie zdecydowałabym się na ich wybór, bo mogłabym ich nie wyłapać spośród tylu ciekawych kolorów, które oferuje Paese, ale tym razem niespodzianka wyszła mi na dobre, bo takich kolorów albo nie mam, albo są to takie odcienie, które po prostu zawsze się przydają! :)


Ciekawe jakie kolory znalazłam w moim pudełku?

118 - przybrudzony buraczkowy róż
342 - pastelowy słoneczny żółty
301 - klasyczny beżowy nudziak
191 - turkusowo-miętowa zieleń
137 - klasyczna żywa czerwień



I jak podoba Wam się zawartość mojego boxa? Skusiłyście się już na zakup, czy jeszcze się wahacie? Jakie macie doświadczenia z lakierami Paese? :)
K.



Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast