czwartek, 26 czerwca 2014

Angry Birds by Lumene - pomadka ochronna z ekstraktem z maliny

Cześć Dziewczyny!

Ostatnie posty są bardzo monotematyczne, albo lakier albo pomadka ochronna. Następny będzie pewnie znowu lakier, ale obiecuję, że następny-następny post będzie już o czymś innym :) Ale zanim inne - dzisiaj jeszcze raz o pomadce i znowu o wściekłych ptasiorach! Jeśli chcecie przeczytać moją opinię o  pomadce ochronnej Angry Birds by Lumene z ekstraktem z maliny, to zapraszam dalej. A jak nie chcecie, to też zapraszam, bo zdjęcia są nienajgorsze :D


Informacja od producenta:
Pomadka ochronna do ust chroni i natychmiast poprawia kondycję ust. Olejek z nasion arktycznych malin pomaga utrzymać usta optymalnie nawilżone. Nie zawiera parabenów. Tylko do użytku zewnętrznego. W przypadku wystąpienia podrażnienia nie stosować. Sposób użycia: nakładaj na usta codziennie rano i/lub wieczorem lub w razie indywidualnej potrzeby.


DZIAŁANIE:
Produkt całkiem nieźle radzi sobie z doraźną pielęgnacją ust. Dość dobrze nawilża i natłuszcza usta, ale z pewnością nie poradzi sobie z intensywną regeneracją suchej skóry. Dla mnie to kolejny produkt, po który lubię sięgać na co dzień i lubię nosić go w torebce. W moim odczuciu produkt jest dobry do pielęgnacji zadbanych lub mało problematycznych ust. Pomadkę aplikuję kilka razy dziennie. Różowy ptasior nie barwi ust, ale trochę je nabłyszcza, więc wygląją po prostu ładnie i zdrowo. Z tego samego powodu mogą się się nie sprawdzić też jako pomadka ochronna dla faceta (pomijając oczywistą przeszkodę w postaci różowego opakowania :D).
 

KONSYSTENCJA I ZAPACH:
Produkt dość przyjemnie pachnie malinowym budyniem, ale i tak czuć w nim lekką chemiczną nutkę. Sam sztyft jest raczej miękki, ale nie zauważyłam, żeby topił się pod wpływem ciepła, może ewentualnie staje się trochę bardziej maślany w dotyku.

WYDAJNOŚĆ:
Swojej pomadki używam chyba ze trzy miesiące, a sztyftu ubyło naprawdę niewiele, więc na pewno będę ją "męczyć" jeszcze kilka dobrych miesięcy.


OPAKOWANIE:
Sztyft ma bardzo proste, ale jednocześnie przyjemne i urokliwe opakowanie. Jest po prostu różowo-czarne z wizerunkiem Stelli (uroki bycia chrzestną dziewczynki zakręconej na punkcie Angry Birds :)), czyli różowego ptasiora.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Swoją pomadkę kupiłam w świątecznym zestawie kosmetyków z tej serii, ale jest ona dostępna również oddzielnie, choć akurat stacjonarnie nie udało mi się jej spotkać poza zestawem. Na pewno dostaniecie ją w niektórych sklepach internetowych (np. Kocham Kosmetyki, eKobieca, Apteka Gemini), które oferuję tę serię i zapłacicie za nią ok.10-12 zł.


SKŁAD:
ISONONYL ISONONANOATE, ISOPROPYL PALMITATE, CERA MICROCRISTALLINA (MICROCRYSTALLINE WAX), JOJOBA ESTERS, POLYETHYLENE, BIS-DIGLYCERYL POLYACRYLADIPATE-2, PEG-8 BEESWAX, RUBUS IDEAEUS (RASPBERRY) SEED OIL, PHENOXYETHANOL, TOCOPHERYL ACETATE, ETHYLHEXYLGLYCERIN, PEG-8, TOCOPHEROL, ASCORBYL PALMITATE, ASCORBIC ACID, CITRIC ACID, PARFUM (FRAGRANCE)

***
Dzisiaj zachwytów nie ma, ale nie jest źle. Dla mnie to kolejny produkt, który urzeka bardziej opakowaniem, niż zawartością, ale nadal jest to kosmetyk przyjemny w odbiorze i o przyzwoitej jakości. A poza tym - tak jak moja chrześnica - ja też lubię Angry Birds :)
 
Dajcie znać, czy miałyście okazję używać produktów z tej serii i jakie macie o nich zdanie? Możecie podzielić się też swoimi przemyśleniami na temat kosmetyków, które kupujecie ze względu na ich wygląd, bo nie uwierzę, że tylko mi się to zdarza :)
Karotka
Czytaj dalej

środa, 25 czerwca 2014

Rimmel by Rita Ora - 60 Seconds - Lose Your Lingerie

Cześć Dziewczyny!

Dwa dni temu pokazałam Wam bliżej jeden z lakierów z kolekcji, stworzonej przez Ritę Orę dla marki Rimmel. Midnight Rendezvous okazał się być mocniejszym ogniwem tej kolekcji, czego zdecydowanie nie mogę powiedzieć o bohaterze dzisiejszego posta - lakierze Lose Your Lingerie!


KOLOR:
Lose Your Lingerie, to piękny jasny pastelowy róż, który z pewnością można nazwać majtkowym :) Jest z pewnością bardzo urokliwy i zdecydowanie dziewczęcy. Lakier jest wyposażony w drobny shimmer, który połyskuje trochę na srebrno, trochę na niebiesko, ale jest to widoczne głównie w buteleczce. Na paznokciach jest to niemal niezauważalne.


PĘDZELEK:
Byłam przekonana, że zrobiłam mu zdjęcie, ale najwyraźniej zapomniałam... No cóż, możecie go sobie podejrzeć w poście o kolorze Midnight Rendezvous. W moim egzemplarzu LYL pędzelek jest raczej dobrze przycięty, jest płaski i dobrze rozkłada się na paznokciu, ale szczególnie przy tym lakierze problemem było dla mnie to, że między włosie wchodzi zbyt dużo produktu przez co trudno kontrolować to, gdzie akurat aplikuję lakier. Także tego... Zazwyczaj jestem zadowolona z szerokich pędzelków w lakierach, ale tym razem Rimmelowi trochę nie wyszło...


KONSYSTENCJA:
I tu zaczynają się już całkiem konkretne przeszkody... Lakier jest po prostu gęsty! O ile pierwsze pociągnięcie idzie całkiem sprawnie, tak już wszelkie próby poprawek często skazane są na porażkę, bo każde kolejne pociągnięcie pędzelka roluje poprzednią warstwę lakieru lub - w lepszym wypadku - tworzy prześwity... Najlepiej byłoby pokryć paznokieć od razu jedną warstwą, ale wtedy nakłada się zbyt dużo produktu przez co całe skórki są uświnione... Mam wrażenie, że lakier zastyga w gluta już na pędzelku, a jednocześnie nie przekłada się to w ogóle na schnięcie produktu na paznokciach, bo LYL wsparty wysuszaczem potrafił się odgnieść (a w jednym miejscu nawet zrobić dziurę...) jeszcze dwie godziny po malowaniu...


KRYCIE:
Lakier kryje raczej po nałożeniu trzech warstw... Próbowałam nakładać dwie i zresztą tyle mam też na niektórych zdjęciach, ale po przyglądnięciu się stwierdziłam, że trzecia warstwa z pewnością by nie zaszkodziła, bo gdzieniegdzie miałam prześwity...

TRWAŁOŚĆ:
Kolejna porażka... Po jednym dniu noszenia pojawiają się pierwsze drobne wypryski i pęknięcia, a całość wytrzymuje na moich paznokciach nie więcej niż 3 dni.

ZMYWANIE:
Tu na szczęście jest łatwiej, bo lakier nie wymaga zbyt dużo uwagi przy zmywaniu. Nie odbarwia płytki i nie brudzi skórek... #tylewygrać

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Lose Your Lingerie znajdziecie w większości drogerii z szafami Rimmel i zapłacicie za niego ok.10-11 zł. Tym razem jednak nie warto... Znacznie lepiej kupić jego brata - Midnight Rendezvous z tej samej serii ;)







Moim zdaniem Lose Your Lingerie wymaga ode mnie stanowczo zbyt dużo uwagi i cierpliwości podczas aplikacji, a efekt - niestety - nie jest tego wart. Lakier wygląda ładnie, ma piękny i urokliwy kolor, ale całą radość z koloru odbierają problemy z malowaniem. Bez porządnego wysuszacza, który jednocześnie wyrównałby wady lakieru, ani rusz!

Dajcie znać, czy macie ten lakier i czy miałyście z nim takie problemy? Jakie w ogóle macie doświadczenia z serią lakierów 60 Seconds? Moje wrażenia są jak na razie pół na pół, ale już teraz uważam, że seria Salon Pro Lycra wyszła Rimmelowi znacznie lepiej! ;)
Karotka
Czytaj dalej

wtorek, 24 czerwca 2014

EOS - balsam do ust Strawberry Sorbet, czyli tzw. jajeczko :)

Cześć Dziewczyny!

Dzisiaj chciałabym podzielić się moimi spostrzeżeniami na temat pewnego gadżetu, który stał się już całkiem rozpoznawalny w blogosferze. Pierwszy raz o balsamie do ust marki EOS w formie jajeczka usłyszałam za sprawą Nissiax83. Nie pamiętam już czy widziałam go u niej w filmiku, czy na blogu, ale od tamtej pory nie mogłam się opędzić od myśli, że po prostu muszę go mieć :))


Informacja od producenta:
poniżej informacja z opakowania w tłumaczeniu na polski

Balsam do ust EOS jest w 95% organiczny, w 100% naturalny i wolny od parabenów i parafiny (org. petrolatum). Zawiera witaminę E, kojące masło shea oraz olej jojoba. Utrzymuje usta nawilżone, miękkie i gładkie.


OPAKOWANIE:
Zacznę od końca, bo od opakowania i formy samego balsamu, które gra tu dość znaczącą rolę i to właśnie ono przyciągnęło moją uwagę. Balsam otrzymujemy w formie małego jajeczka, niewiele większego od przepiórczego jaja :) Muszę przyznać, że taka forma balsamu jest nie tylko atrakcyjna, ale też bardzo wygodna. Za jednym pociągnięciem jestem w stanie pokryć od razu całe usta. Dodatkowo produkt bardzo łatwo odnaleźć w torebce, nawet jeśli jest wrzucony luzem, a to już jednak wyczyn. Same na pewno dobrze wiecie jak to jest z damskimi torbami ;)


KONSYSTENCJA I DZIAŁANIE:
Produkt ma dość twardą i zbitą formułę, nie rozpuszcza się, ale mimo to z łatwością zostaje na wargach pod wpływem ciepła. Produkt całkiem przyzwoicie nawilża usta i dba o ich dobry stan, ale z pewnością nie jest to balsam, po który radziłabym Wam sięgnąć, jeśli macie suche usta. Niestety, pomimo bardzo dobrego składu, EOS nie należy do hiperskutecznych balsamów i w moim przypadku sprawdza się zdecydowanie lepiej jako produkt codzienny, a nie tzw. ratunkowy. Dobrze dba o kondycję moich ust, przynosi im doraźną dawkę nawilżenia i odżywienia, ale nie jest wystarczająco skuteczny w przypadku większych przesuszeń.
 
Najczęściej trzymam go na toaletce i stosuję na wieczór lub po prostu, kiedy jestem w domu, ale zdarza mi sie też, że zgarniam go do jakiejś mniejszej torebki na wyjście. To, że produkt jest bezbarwy bardzo pomaga, bo zupełnie nie muszę się przejmować tym, czy położyłam go idealnie na ustach. Balsam odrobinę nabłyszcza wargi i sprawia, że wyglądają zdrowo. Nie zostawia tłustej warstwy i nie klei się.


ZAPACH:
Mój balsam, to wersja Strawberry Sorbet i choć prawdziwymi truskawkami nie pachnie, to jednak kojarzy mi się z tymi suszonymi, które miałam jako dodatek w jednej z zielonych herbat i było to bardzo przyjemne skojarzenie :)
 
WYDAJNOŚĆ:
Swoje jajo mam już prawie trzy miesiące i myślę, że przy obecnym stosowaniu wystarczy mi go jeszcze co najmniej na drugie tyle, więc jest całkiem nieźle. Myślę, że i tak sięgam po niego dość często, więc wszystko to może się oczywiście zmieniać zgodnie z tym, jak często Wam będzie potrzebny :)
 
CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Swój balsam kupiłam za ok.22-25 zł w Minti Shopie, ale wiem, że EOS można spotkać też na Allegro.


SKŁAD:
OLEA EUROPAEA (OLIVE) FRUIT OIL, BEESWAX (CIRE D'ABEILLE), COCOS NUCIFERA (COCONUT) OIL, SIMMONDISIA CHINENSIS (JOJOBA) SEED OIL, NATURAL FLAVOUR, BUTYROSPERMUM PARKII (SHEA BUTTER), STEVIA REBAUDIANA LEAF/STEM EXTRACT, TOCOPHEROL, HELIANTHUS ANNUS (SUNFLOWER) SEED OIL, FRAGARIA VESCA (STRAWBERRY) FRUIT EXTRACT, LIMONENE, LINALOOL
 
***
Na początku byłam trochę rozczarowana działaniem jajeczka, bo spodziewałam się jednak trochę więcej, ale ostatecznie produkt okazał się być po prostu dobrym codziennym balsamem, po który naprawdę chętnie sięgam, a jego dobry skład świadczy dodatkowo na jego korzyść, dlatego wybaczam mu nieco wyższą cenę i z pewnością sięgnę po inne wersje zapachowe!
 
Koniecznie dajcie znać czy miałyście już okazję korzystać z balsamów EOS i jakie macie o nich zdanie?
Karotka

Czytaj dalej

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Rimmel by Rita Ora - 60 Seconds - Midnight Rendezvous

Cześć Dziewczyny!

Po dłuższej przerwie wracam z tematem lekkim i przyjemnym, czyli z lakierem do paznokci! Tym razem sięgnęłam po najnowszą kolekcję marki Rimmel, stworzoną we współpracy z piosenkarką Ritą Orą! Od marki otrzymałam trzy kolory lakierów 60 Seconds, dzisiaj zaprezentuję Wam pierwszy z nich - Midnight Rendezvous! :)



KOLOR:
MR, to piękny, głęboki odcień granatofioletu. Lakier w zależności od temperatury i natężenia światła raz wygląda bardziej jak granat, innym razem widać w nim więcej fioletu, żeby kolejnym razem sprawiał wrażenie niemal czarnego. Jeśli miałabym znaleźć jakieś skojarzenie kolorystyczne, to powiedziałabym, że lakier przypomina mi gencjanę (pamiętacie jeszcze ten preparat?) :)

Lakier jest całkowicie kremowy, nie posiada żadnych drobinek i całkiem ładnie błyszczy, chociaż ja tak czy inaczej i tak zawsze sięgam po top coat.


KONSYSTENCJA:
Niektóre osoby narzekają na konsystencję lakierów Rimmel by Rita Ora, ale mój MR jest pod tym względem naprawdę bezproblemowy. Jest nieco gęstszy, niż większość moich lakierów, ale nie ciągnie się, nie gluci, ani tym bardziej nie rozlewa się po skórkach. Jego aplikacja jest stosunkowo łatwa i przyjemna.

PĘDZELEK:
Lakiery 60 Seconds są wyposażone w szeroki, spłaszczony pędzelek. W tym lakierze jest on raczej dosyć wygodny i łatwo mi się nim manewrowało, ale tak czy inaczej uważam, że pędzelek mógłby być mniej puchaty, bo czasami nabiera zbyt dużo lakieru pomiędzy włosie.


KRYCIE:
Lakier kryje niemal całkowicie już po pierwszej warstwie, ale ja i tak dla pewności (i lepszej trwałości) nałożyłam dwie. Gdyby jednak któraś z Was miała lenia, to jedna grubsza warstwa powinna się sprawdzić :)

TRWAŁOŚĆ:
Lakier wytrzymuje na moich paznokciach około trzech dni, po tym czasie pojawiają się pierwsze odpryski. MR, z racji widocznego ciemnego koloru, niestety dość szybko wyciera się z końcówek paznokci.


ZMYWANIE:
Midnight Rendezvous zmywa się w miarę łatwo. Trochę brudzi skórę i skórki wokół paznokcia, ale wszystko dość sprawnie schodzi przy poświęceniu tym miejscom dodatkowych kilkunastu sekund. Nie zauważyłam, żeby produkt odbarwiał płytkę, ale zapobiegawczo stosuję pod niego warstwę odżywki i dodatkowo bazy. Płytka zabezpieczona w ten sposób zachowuje swój naturalny kolor, a niebieski barwnik nie wżera się i nie przebarwia paznokci :)

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Lakiery z serii Rimmel by Rita Ora kosztują ok.10-11 zł i znajdziecie je praktycznie w każdej drogerii z szafą Rimmel. Z pewnością natkniecie się na nie w Rossmannie czy Super-Pharm :)








I bonusowo - Midnight Rendezvous pokryty holo topem B. A Star z Colour Alike. Nie podobało mi się to połączenie, ale skoro mam już zdjęcie, to Wam pokażę ;)


Koniecznie dajcie znać, co myślicie o tej odsłonie lakierów 60 Seconds! Czy macie ten lub jakiś inny kolor z serii zaprojektowanej przez Ritę Orę? Jakie macie odczucia? :)
Karotka
Czytaj dalej

sobota, 14 czerwca 2014

Wyniki konkursu z Rimmel!

Cześć Dziewczyny!

Dzisiaj przychodzę do Was z krótką notką z wynikami konkursu z Rimmel. Przez najbliższe dni może być tu nieco cicho, bo spotkało nas coś bardzo przykrego w życiu prywatnym i nie jest to dobry moment na aktywne blogowanie, dlatego wybaczcie mi chwilę ciszy.


Zestaw kosmetyków Rimmel - róż i szminkę - wygrywają:

nika88
oraz
anya


Chciałabym jednak wyróżnić dwie osoby, których odpowiedzi spodobały mi się na tyle, że chciałabym - już całkiem od siebie - podzielić się z Wami maskarami Scandaleyes Rockin' Curves :) Są to...

Rarity
oraz
Alieneczka

Gratuluję! Już wysyłam do Was maile i czekam na adresy! :)
Karotka
Czytaj dalej

piątek, 6 czerwca 2014

Angry Birds by Lumene - krem do rąk z ekstraktem z arktycznej jagody

Cześć Dziewczyny!

Dzisiaj chciałabym Wam pogadać o produkcie, który niesamowicie poprawia mi humor ilekroć na niego patrzę! Mowa o kremie do rąk z Lumene z linii Angry Birds by Lumene! :) Kiedy tylko dowiedziałam się o tym, że taka seria ma się pojawić w sklepach, od razu byłam pewna, że przygarnę przynajmniej jednego ptasiora. Ostatecznie przygarnęłam ich nawet więcej, ale zacznijmy od tego, którego jak dotąd polubiłam najbardziej :)


DZIAŁANIE:
Producent nie informuje nas zbyt wylewnie o zaletach produktu. Według niego mamy mieć do czynienia po prostu z produktem nawilżająco-odżywczym i dokładnie tak jest. Moim zdaniem nie jest to krem, który byłby przeznaczony do głębokiej regeneracji, czy nawilżania ekstremalnie przesuszonej skóry, ale bardzo dobrze sprawdza się w codziennej pielęgnacji tzw. torebkowej.

Lubię nosić ten krem przy sobie nie tylko ze względu na niewielki rozmiar, ale również ze względu na działanie, które pozwala mi zadbać odpowiednio o dłonie zawsze kiedy czuję dyskomfort i mam potrzebę natychmiastowego nawilżenia. Krem dość szybko się wchłania, ale zostawia na dłoniach przyjemną, nietłustą powłoczkę, które sprawia wrażenie rękawiczek, dzięki czemu dobrze sprawdza się w pracy, gdzie pył z papierów i dokumentów bywa bezlitosny dla skóry. Dzięki niemu dłonie są przyjemnie nawilżone i wygładzone.


KONSYSTENCJA:
Krem ma dosyć lekką i rzadką konsystencję, która jest odrobinę tłustawa, ale tak jak wspomniałam wyżej - wszystko bezproblemowo wchłania się w skórę.

ZAPACH:
Krem rzeczywiście pachnie nieco jagodowo, ale jest to wymieszane ze sporą dawką typowo kremowego, ciepłego zapachu. Na początku byłam zaskoczona takim wariantem, ale szybko się do niego przyzwyczaiłam i polubiłam go. Może nie czaruje, ale jest na pewno przyjemny i umila aplikację produktu, a do tego utrzymuje się na dłoniach przez pewien czas.


OPAKOWANIE:
Produkt umieszczono w miękkiej tubce, z której bez problemu wyciśniecie odpowiednią dawkę kremu. Oczywiście największą zaletą opakowania jest piękny niebieski ptasior :)) ale równie atrakcyjny jest rozmiar kremu (75 ml - idealny do torebki!), a także to, że tubka jest wyposażona w zamknięcie na klapkę, dzięki czemu oczywiście oszczędzamy czas i cierpliwość, bo nie biegamy w pogoni za nakrętką :D


WYDAJNOŚĆ:
Jak na tak niewielki (choć w sumie tylko 25 ml mniejszy niż standardowe kremy) produkt, krem jest całkiem wydajny. Nie potrzebuję używać go w dużych ilościach, więc przy każdej aplikacji stosuję dawkę niewiele większą, niż kilka zdjęć wyżej. Dzięki temu używam go (najczęściej w pracy) już drugi miesiąc i czuję, że jeszcze trochę mi go zostało. Naprawdę jest dobrze :)

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Produkty z serii Angry Birds pojawiają się i znikają, widziałam je w Super-Pharm, w Jasminie, a nawet swego czasu w Empiku. Swój krem kupiłam w Drogerii Hebe za ok.10 zł i tam chyba są dostępne w stałej ofercie. Jeśli jednak nie macie Hebe po drodze, to poszukajcie w sklepach internetowych, które mają w ofercie kosmetyki Lumene, np. ekobieca.pl lub kochamkosmetyki.pl

SKŁAD:

Bardzo polubiłam się z tym małym pomocnikiem i chętnie będę do niego wracać, jak mi się skończy :) Macie już jakieś doświadczenia z angrybirdsową serią z Lumene? Podoba Wam się pomysł umieszczenia słynnech ptasiorów na kosmetykach? :)
Karotka
Czytaj dalej

środa, 4 czerwca 2014

Majowe nowości

Cześć Dziewczyny!

Maj był dla mnie miesiącem (znowu) obfitującym w mnóstwo nowości. Jak zwykle wszędzie zwęszyłam okazję do powiększenia moich i tak już sporych kosmetycznych zasobów, więc miejmy już tę majową spowiedź za sobą. Zgrzeszyłam. Postanawiam poprawę (obiecanki-cacanki) ;)


Choć w kwestii pielęgnacji staram się kupować tylko to, co niezbędne, a majowe denko osiągnęło naprawdę zadowalający poziom (o czym za jakiś czas), kolorówka nadal niemiłosiernie mnie kusi i to ona stanowi zwykle większość moich zakupów. Stanowczo warto dać sobie na wstrzymanie, bo choć spełniłam kilka swoich kosmetycznych marzeń i zachcianek, to jednak znowu zaczyna robić się w moich szufladach nieco tłoczno.


***

Powyższe zakupy zawdzięczam Aalimce, która przy okazji majówki u rodziców, zrobiła dla mnie drobne zakupy. Zależało mi na trójce letnich żeli z Balea o bardzo apetycznych zapachach mango, arbuza (niby melon, to melon, ale na zdjęciu jest arbuz...) i karamboli. Oprócz tego przygarnęłam kolejną pomadkę ochronną z Alverde, tym razem w wariancie wiśniowym, oraz słynny kamuflaż tej samej marki. Do tej pory używałam korektora Alverde Cream To Powder i byłam nim zachwycona, ale mam już w nim dość spore denko, dlatego poprosiłam Kamilę o zakup jego następcy :) Wszystkie te produkty, kupowane bezpośrednio w DM wyniosły mnie niecałe 30 zł, więc zdecydowanie się opłacało! Żel mango już króluje pod prysznicem i muszę się przyznać, że ten zapach w dużej mierze zdominował moją aktualną pielęgnację :)


Zakup antyperspirantu Nivea Calm&Care (10,99 zł) oraz naturalnego dezodorantu w kamieniu Crystal (ok.25 zł), był podyktowany coraz częstszymi podrażnieniami na skórze pod pachami. Nigdy nie miałam przesadnie wrażliwej skóry, ale najwyraźniej częstsze używanie Rexony (związane ze wzmożoną aktywnością fizyczną) dało mi się we znaki, a depilacja za pomocą maszynki, na pewno nie pomogła rozwiązać problemu. W tej chwili, zawsze po goleniu, przecieram skórę kryształem, który ma w składzie ałun, charakteryzujący się właściwościami łagodzącymi (jako antyperspirant zupełnie się u mnie nie sprawdza; swoją drogą kwestia zawartości soli aluminium i jej działania skórę jest mocno dyskusyjna, więc zachęcam do poczytania ciekawych rozważań tutaj). Na co dzień staram się też sięgać po delikatniejszy antyperspirant - w tym celu wybrałam wersję Nivea Calm&Care, która również teoretycznie ma być przeznaczona do skóry wrażliwej, a po Rexonę sięgam w cieplejsze dni lub przed ćwiczeniami. Na ten moment ta strategia zdaje się mieć zbawienne działanie dla mojej skóry! Jeśli Wam też zdarzyły się takie problemy, to polecam wypróbować moją metodę :)

Woda termalna Uriage szturmem wtargnęła do mojego serca, a ponieważ właśnie wykończyłam swoją pierwszą butelkę, kupiłam nową w promocji za niecałe 14 zł. Na razie używam wody termalnej z Avene, ale Uriage chciałam już mieć, ponieważ jest wygodniejsza na wyjazdy z racji braku konieczności osuszania.

Zmywacz z Isany w wersji z acetonem (ok.5 zł?) i pasta do zębów Dental Cream z Himalaya Herbals (ok.11 zł) nie wymagają chyba komentarza, prawda? :)

Emulsja matująca z serii Purritin z Iwostinu, to powtórka z rozrywki. Właśnie wykończyłam pierwszą tubkę tego kremu i polubiłam się z nim, dlatego od razu sięgnęłam po nowe opakowanie. Do kremów na dzień (zależy mi na tych, które nie będą wzmagać błysku) podchodzę z coraz większym dystansem, dlatego jak już coś się u mnie sprawdzi, to staram się tego trzymać. Krem nawilżający z serii Sensitia również z Iwostinu (tego typu produkty stosuję przede wszystkim na noc), to produkt testowy. Byłam ciekawa jak wypadnie w porównaniu do mojego ukochanego Vita Sensilium z Pharmaceris A. Za nieco ponad miesiąc powinnam zresztą podzielić się z Wami moim spostrzeżeniami na ten temat :) Każdy z kremów kosztuje ok.30 zł.

Oliwka Hipp (ok.15 zł) też nie znalazła się tutaj przypadkiem! To jak dotąd najbardziej uniwersalny kosmetyk, który miałam w swoich rękach. Fantastycznie sprawdza się zarówno do olejowania włosów, paznokci, jak i po prostu w zastępstwie zwykłego balsamu. Ostatnio już za nim zatęskniłam, bo nic nie dawało takich efektów na moich paznokciach jak półgodzinna kąpiel w podgrzanej oliwce!

Jak widać pielęgnacja lubi kończyć się i przybywać stadkiem ;)


Produkty ARTDECO, to upominki które otrzymałam na bardzo interesujących warsztatach z makijażystą tej marki. Do tej pory znałam tylko słynną bazę pod cienie, a teraz mam możliwość zapoznać się również z innymi produktami marki. W moje ręce trafił tusz do rzęs Wonder Lash Mascara, puder oraz podkład z serii do makijażu High Definition oraz pomadka o pięknym, nieco koralowym odcieniu. Tusz i pomadka są już w użyciu, więc za jakiś czas spróbuję podzielić się z Wami moim wrażeniami.


Podczas gdy wszyscy szaleli na promocjach w Rossmannie ja starałam się go unikać z daleka. Prawie by mi się to udało, ale w ostatnim tygodniu promocji -49% złamałam ten niepisany zakaz i przygarnęłam cień /sprasowany pigment L'Oreal Color Infaillible w kolorze Forever Pink (ok.18 zł w CND) oraz dwie pomadki - matową Bourjois Rouge Ediotion Velvet 02 (ok.25 zł) oraz upragnioną Rimmel Moisture Renew w kolorze 360 As You Want Victoria (ok.14 zł).


Jak wiadomo, promocje typu -40% całkiem przypadkowo lubią się mnożyć w tym samym czasie we wszystkich drogeriach. O ile zwykle staram się omijać wtedy wszystkie te przybytki rozpusty, tak tym razem zbyt wczesne wyjście z domu poskutkowało "szlajaniem się" po Hebe w tym niebezpiecznym okresie. Co z kolei zaowocowało kilkoma nowościami (dla mnie) z Gosha. Ponieważ marka generalnie należy raczej do tych droższych (jak na półkę drogeryjną oczywiście), skusiłam się na cztery produkty, które wpadły mi w oko - piękny bronzer (Pink), pomadkę (158 Yours Forever), krem CC (02 Ivory) oraz róż-mozaikę (Pink Pie). W tej chwili najbardziej cieszy mnie CC, bo choć teoretycznie nie powinien dogadywać się z moją cerą, to jednak w wolne dni jest dla mnie ostatnio niezastąpiony, kiedy zależy mi na lekkim, ale ładnym makijażu :) Nie pamiętam już cen poszczególnych produktów, ale po zniżce 40% za całą czwórkę zapłaciłam ok.100 zł.


No i to są właściwie najważniejsze zakupy maja! Od tak dawna przymierzałam się do zakupu Daisy Eau So Fresh, że już nawet nie jestem w stanie określić początkowej daty mojej fascynacji tym zapachem. Bardzo długo odkładałam ten zakup, sięgałam po inne produkty i ostatecznie zawsze przekonywałam się, że chyba jednak dojrzałam już do tych lżejszych i bardziej kwiatowych zapachów. W międzyczasie zakochałam się też w absolutnie cudownej Roses de Chloe! Wybór był tak trudny, że skusiłam się na obie buteleczki. Daisy Eau So Fresh w pojemności 125 ml, a Chloe - 30 ml. Teraz chyba bym zamienił te pojemności, bo - o dziwo - to w Chloe czuję się znacznie lepiej i pewniej, choć Daisy z pewnością się u mnie nie zmarnuje. Obie buteleczki przyszły na początku miesiąca i przez ten czas w zasadzie używałam ich codziennie na przemian. Za oba flakony zapłaciłam w Perfumesco tyle, ile zapłaciłabym pewnie za samą Daisy w dowolnej stacjonarnej perfumerii.


Zoya - Payton, to kolejny zakup jeszcze z kwietnia, ale zanim dotarł do Kamili, a Kamila do mnie, musiało minąć trochę czasu. W każdym razie cieszę się, że upragniona Payton w końcu wpadła w moje ręce i że kosztowała mnie tyle, co na targach kosmetycznych, czyli 28 zł :)

Dalej mamy oczywiście nowe Essie. O ile kolekcja Resort Fling zupełnie mnie nie oczarowała, tak sam lakier Find Me An Oasis już jak najbardziej. Niestety formuła profesjonalna jest strasznie trudna we współpracy, ale kolor naprawdę wiele rekompensuje... Brzoskwinka, to kolor, który od dawna wisiał na mojej wishliście, czyli Van D'Go. Każdy z lakierów był kupiony w mniej lub bardziej promocyjnej cenie (w sklepach Kajuba oraz Minti Shop) ;) Dalsze pozycje, to Carousel Coral, Foot Loose i Carry On, które przygarnęłam od mojej Essie-soulmate Sylwii w bardzo okazyjnej-okazji [tak, świadomie użyłam masła maślanego ;)].


W ramach współpracy z marką Rimmel otrzymałam trzy nowe kolory lakierów z serii 60 Seconds, z kolekcji sygnowanej przez Ritę Orę. Z całej trójki - White Hot Love, Lose Your Lingerie oraz Midnight Rendevous - używałam jak na razie tylko ostatniego i muszę przyznać, że z miejsca mnie oczarował. Podobno jaśniejsze kolory są trochę problematyczne, ale ten był bardzo komfortowy w aplikacji, no i ten kolor!


Powyższe mogę podsumować tylko tak - takie tam pierdoły z Biedronki. Nic z tego nie było mi potrzebne, ale przy tych śmiesznych cenach jakoś samo wylądowało w koszyku. Peelingi Bielendy kosztowały ok.5 zł, a maski Biovax były chyba 2 zł. Tak wyszło ;)


No i ostatni duży zakup z maja, to pędzle Real Techniques! Od dawna planowałam, że dołączą do mojej kolekcji i wielokrotnie widziałam je oczyma wyobraźni na mojej toaletce. Miałam zamiar kupić je przez iHerb, ale w międzyczasie pojawiły się jakieś problemy z płatnościami, więc ostatecznie pozbierałam je przy okazji jakiś drobnych promocji i kodów zniżkowych do sklepów Minti Shop i E-Zebra. Może nie zaoszczędziła tyle, co za pośrednictwem iHerb, no ale przynajmniej nikt mi ich nie utopił w oceanie :D

Skusiłam się na zestaw pędzli do twarzy Core Collection, pojedyncze pędzle Expert Face Brush, Setting Brush, Blush Brush oraz gąbeczkę Miracle Complexion Sponge. ...i teraz boję się ich użyć! Są takie śliczne, że aż szkoda mi je brudzić i kurzyć... Pomińmy tę kwestię milczeniem, proszę... :D

***
No! Nie obiecuję (sobie), że w czerwcu nie kupię nic, bo to nie byłoby prawdą (w końcu już czekam na nowe opakowanie podkładu mineralnego :D), ale wiem, że czekają mnie ważniejsze wydatki, dlatego bardzo chciałabym znowu trochę wyhamować moje zapędy. Co tam zresztą wyrzuty sumienia, skoro wszystko tak cieszy! ;))

Standardowo - czekam na Wasze opinie o powyższych kosmetykach, jeśli już miałyście z nimi do czynienia! Co Wam przypadło do gustu, a co nie? A może coś Was szczególnie ciekawi i może mogłabym Wam krótko odpowiedzieć/podpowiedzieć [coś]? :)
K.
Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast