poniedziałek, 29 lipca 2013

Let’s be Addict! czyli wspólny projekt marki Dior i perfumerii Douglas!

Cześć Dziewczyny!

Dzisiaj mam Wam do przekazania informację w ramach ciekawostki, bardzo możliwe, że któraś z Was będzie miała ochotę skorzystać z którejś z odsłon tego ciekawego wydarzenia, jakim jest wspólny projekt marki Dior oraz Perfumerii Douglas - Let's be Addict! :) Szczegóły eventu poniżej! :)

Jutro postaram się wrócić z bardziej merytorycznym postem, a tymczasem zapraszam do zapoznania się z informacjami o evencie Let's be Addict :)
K.


***

Dior Let’s be Addict to wyjątkowe wydarzenie organizowane przez markę Dior i sieć perfumerii Douglas, podczas którego specjaliści marki Dior prezentują najnowsze letnie trendy makijażowe.

Makijaż Dior Addict to twórcze szaleństwo, elektryzująca feeria barw, a zarazem deklaracja miłości do mody. Rok 2013 symbolizuje nowy kolorystyczny manifest, to nowa odsłona blasku i magii.

Od zawsze, główną ambicją Christiana Diora było dążenie do tego, aby kobiety czuły się piękniejsze i szczęśliwsze. Każdy zapach i każda sukienka, każdy kolor oraz każdy kwiat były odpowiednio dobrane przez samego projektanta, aby wzmocnić charakter i nadać uroku powstającej kreacji: krawieckiej bądź zapachowej.

Poznaj 4 modelowe odsłony makijażu:

·         „Spring Ball”: delikatny i stonowany odcień nude. Nawiązujący do blasku wieczorowych sukni uwielbianych przez Christiana Diora.
·         „Princess”: róż w stylu pop, radosny i energetyczny. Zuchwała elegancja księżniczek ubieranych przez projektanta.
·         „Délice: intensywny odcień koralowy rozbudzający fantazję niczym zmysłowy zapach.
·         „Diablotine”: nasycony kolorem, w odważnej uwodzicielskiej czerwieni Trafalgar prosto z pokazu Dior.

Przekonaj się sama i już dzisiaj zapisz się na pełen makijaż Dior Addict, makijaż flash ust lub malowanie paznokci.

Kolejne odsłony wydarzenia Dior Let’s be Addict w perfumeriach Douglas to:
Szczecin Galaxy 10-13.07
Łódz Rumia 17-20.07
Warszawa Galeria Mokotów 01-04.08
Olsztyn Alfa 7-10.08
Kielce Echo 22-25.08
Poznań Malta 28-31.08
Warszawa Arkadia 5-8.09

Szczegółowych informacji o terminach akcji prosimy szukać na Facebooku Douglas Polska https://www.facebook.com/PerfumerieDouglasPolska
Czytaj dalej

niedziela, 28 lipca 2013

Sylveco - rokitnikowa pomadka ochronna o zapachu cynamonu

Cześć Dziewczyny!

Dzisiaj przygotowałam krótki i lekki post o pomadce ochronnej, która ostatnimi czasy podbiła moje serce i od dwóch miesięcy niezmiennie króluje w mojej podręcznej kosmetyczce. Do tej pory królową wśród moich ukochanych pomadek ochronnych była Nivea Vitamin Shake, która naprawdę świetnie dbała o moje usta, ale odkąd schowałam ją w dobre miejsce, o którym nie pamiętam (:D), zaszła potrzeba wzięcia w obroty czegoś z moich obszernych zapasów kosmetycznych. W ten sposób natknęłam się na rokitnikową pomadkę ochronną z Sylveco, która niespodziewanie rozpanoszyła się nie tylko w mojej kosmetyczce, ale i na ustach. I nie zanosi się na to, żeby ta znajomość miała się skończyć po zużyciu pierwszego opakowania ;)


Producent o produkcie:

DZIAŁANIE:
Pomadka działa na moje usta w sposób niemal zbawienny! Nie tylko fantastycznie je nawilża i odrobinę natłuszcza, ale również intensywnie je wygładza i sprawia, że długo są miękkie. Jeżeli nie jem i nie piję, pomadka jest wyczuwalna na ustach nawet do dwóch godzin, a to całkiem sporo jak na zwykłą bezbarwną pomadkę ochronną. Odrobinę nabłyszcza usta, ale na tyle dyskretnie, że nawet facet mógłby sobie pozwolić na cienka warstwę. Pomadka nie nadaje ustom żadnego koloru.

Jeśli nakładam pomadkę Sylveco cienką warstwą na początku wykonywania makijażu, to do czasu wykończenia makijażu zwykle wchłonia się w usta (na tyle, żeby później kolor nie spływał z ust), a przy tym zmiękcza je tak, żeby nie było suchych skórek, dzięki czemu aplikacja pomadki kolorowej jest dla mnie dużo przyjemniejsza i nie denerwuję się, że nagle widać skórki, których nie ma.

KONSYSTENCJA:
Pomadka ma zbitą konsystencję sztyftu i nie topi się zbyt łatwo pod wpływem ciepła, a przy tym, mimo wszystko, bardzo łatwo ją zaaplikować na usta.


ZAPACH:
Pomadka niestety nie pachnie cynamonem, choć producent tak obiecuje. Wprawdzie olejek cynamonowy widnieje w składzie, jednak jego zapach jest całkowicie zdominowany przed inne substancje - przypuszczalnie wosk lub olej rokitnikowy. Nie jest szczególnie zachęcający zapach, ale nie nazwałabym go również przykrym. Po prostu fakt, że pomadka nie pachnie obiecanym cynamonem trochę mnie zawiódł.

OPAKOWANIE:
Produkt kupujemy schowany w papierowym kartoniku, na którym znajdują się najważniejsze informacje. Sam sztyft pomadki, jest już ukryty w plastikowym biało pomarańczowym opakowaniu. Ani nie jest ono zbyt ładne, ani zbyt dobre, bo niestety pomadka bardzo łatwo otwiera się sama, nawet w wyładowanej po brzegi kosmetyczce (i jest to jej jedyny i największy minus), a ponadto napisy łatwo się ścierają, a plastik nosi ślady delikatnych pęknięć, mimo, że produkt, wyjątkowo, ani razu nie wylądował na podłodze.

WYDAJNOŚĆ:
Produktu używam przez ostatnie dwa miesiące praktycznie codziennie i to po kilka, czasem kilkanaście razy i nadal mam jeszcze całkiem sporo kosmetyku. Szacuję, że jest spora szansa na to, że będę się nią cieszyć jeszcze przynajmniej kolejne dwa miesiące.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Pomadka kosztuje niecałe 8zł i jest dostępna w sklepie internetowym Sylveco, ale dziewczyny z innych blogów donoszą, że często można dostać kosmetyki Sylveco m.in. w sklepach zielarskich lub aptekach. Dokładne adresy znajdziecie TU.

SKŁAD:

CZY KUPIĘ PONOWNIE:
Tak, zdecydowanie! Nie dziwi mnie wcale, że ta pomadka stała sie ulubienicą wielu z Was. Chętnie wypróbuję również wariant betulinowy oraz inne prodkty Sylveco, w szczególności lekki krem nagietkowy, które tak wiele z Was zachwala. Coś czuję, że bliżej jesieni skuszę się na jakieś zamówienie :)

Podsumowując:
+ świetne nawilżenie i natłuszczenie;
+ intensywne zmiękczenie ust;
+ niska cena;
+ fantastyczny skład;
+/- brak zapachu cynamonu;
- niezbyt trwałe opakowanie

Znacie tę pomadkę? Polubiłyście ją tak, jak ja? A może macie doświadczenia z innymi produktami Sylveco? :)
K.

Czytaj dalej

piątek, 26 lipca 2013

Lirene - krem do rąk REGENERACJA

Cześć Dziewczyny!

Dzisiejszą recenzję publikuję jako ostatnią z erisowego cyklu, który miałyście okazję czytać w tym tygodniu na moim blogu! Mam nadzieję, że przeczytałyście moje posty z ciekawością, bo starałam się ująć w nich wszystkie moje wrażenia ze stosowania każdego z produktów, a że każdy z nich udało mi się już wykończyć, to opinia nie mogłaby być pełniejsza :)

Cykl otwierałam recenzją kremu do rąk, to czemu by również nie zamknąć go kolejną recenzją produktu tego rodzaju? Dzisiaj przedstawiam Wam krem kurację do rąk REGENERACJA, oczywiście od Lirene! :)


Producent o produkcie:

DZIAŁANIE:
Krem Regeneracja sprawdził się u mnie zarówno solo, jak i jako uzupełnienie kuracji kremem Ratunek (KLIK). Dobrze nawilżał moje dłonie i wygładzał je, a przy tym nie zostawiał uciążliwej tłustej warstwy i w miarę szybko się wchłaniał, więc dobrze sprawdził się jako krem do torebki, czy stosowany przy okazji pracy biurowej, gdzie niestety pył w papierów robi swoje. W przypadku słabszej kondycji skóry, znacznie przyspieszał jej powrót do formy. Nie szczypał, nie podrażniał.

Oczywiście dla utrzymania dobrych efektów warto ponawiać aplikację kremu przynajmniej co kilka myć dłoni, bo użyty raz na jakiś czas żaden krem nie zdziała cudów, a mydła niestety wcale nie sprzyjają nawilżeniu dłoni. Tak samo, jak nie zostawiam świeżo umytej twarzy bez użycia kremu dla przywrócenia jej równowagi, tak zazwyczaj nie zostawiam też umytych dłoni bez użycia kremu do rąk. Mało jest mydeł, które nie powodują przynajmniej lekkiego ściągnicia skóry, więc kremy do rąk stosuję kilka, czy nawet kilka razy dziennie ;)


KONSYSTENCJA:
Krem Regeneracja jest dużo rzadszy od swojego brata - kremu Ratunek. Mimo wszystko nadal jest dość gęsty, nie leje się i nie ucieka z dłoni :)

KOLOR/ZAPACH:
Krem ma białą barwę i pachnie typowo kremowo, jego zapach kojarzy mi się trochę z kremem Bambino. Dla mojego nosa zapach jest bardzo przyjemny i nie drażni mnie :)


OPAKOWANIE:
Krem umieszczono w wygodnym opakowaniu o zawartości 100ml. Ponownie jest to miękka, czerwona tubka o przyjemnym designie, zakończona nakrętką na klapkę :) Pod koniec dobrze jest rozciąć tubkę, bo w dziubku zostaje jeszcze sporo produktu, którego nie da się wycisnąć.

WYDAJNOŚĆ:
Produkt stosowany regularnie wytrwał w mojej torebce jakieś 1,5-2 miesiące, więc to chyba całkiem nieźle, jak na produkt stosowany codziennie. Ponadto porcja kremu, wystarczająca na obie dłonie jest naprawdę niewielka, przez co produkt zyskuje na wydajności :)


CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Krem kosztuje ok.8 zł i dostępny jest w większości drogerii typu Rossman, Natura, czy Super-Pharm.

SKŁAD:
Na pierwszy rzut oka skład jest niezbyt atrakcyjny - parafina, silikony, łańcuszek parabenów, a między nimi majaczą masło shea, alantoina i gliceryna, a jednak taki skład dobrze się u mnie sprawdził i działał na moje dłonie zgodnie z oczekiwaniami. Zresztą zdaje się, że akurat parafina nie jest taka straszna i ma dobre skutki, jeśli chodzi o pielęgnację dłoni.

Aqua, Cyclopentasiloxan, Parraffinum Liquidum, Polyglyceryl-3, Methylglucose Distearate, Glycerin, Cyclohexasiloxan, Glyceryl Stearate, Cetyl Alkohol, Dimethicone, Butyrospermum Parkii (Shea Butter), Sodium Polyacrylate, Allantoin, Methylparaben, Phenoxyethanol, Butylparaben, Propylparaben, Ethylparaben, Parfum, Buthylphenyl Methylpropional, Linalool, Coumarin, Alpha-Isomethyl Ionone, Benzyl Salicylate

CZY KUPIĘ PONOWNIE:
Na pewno tak, bo ten krem naprawdę nieźle się u mnie sprawdził i polubiłam go znacznie bardziej, niż krem cytrynowy z serii w zielonych tubkach. W tej chwili mam jeszcze do wypróbowania krem parafinowy z czerwonej serii, więc ciekawa jestem jak on przypadnie mi do gustu tak bardzo jak Regeneracja :)

***

To kolejny udany krem do rąk z Lirene, który trafił w moje ręce! Byłam z niego bardzo zadowolona i bardzo chętnie powtórzę tę znajomość już wkrótce! A czy Wy macie swoich kremowych ulubieńców wśród produktów Lirene, czy może nie miałyście jeszcze okazji poznać żadnego z ich przedstawicieli? :)
K.

Produkt otrzymałam do przetestowania od pani Ani w ramach współpracy z Laboratorium Kosmetycznym Dr Ireny Eris.
Czytaj dalej

czwartek, 25 lipca 2013

Pharmaceris A - Vita-Sensilium - lekki krem głęboko nawilżający

Cześć Dziewczyny!

Dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć co nieco o kremie do twarzy, który podbił moje serce! Coraz częściej dochodzę do przekonania, że chyba nareszcie trafiłam na kosmetyki właściwe dla mojej skóry i chyba w końcu wiem, czego ta moja kapryśna cera ode mnie oczekuje. Jednym z kosmetyków, który ostatnimi czasy bardzo jej pomógł jest lekki krem głęboko nawilżający Vita-Sensilium z serii A od Pharmaceris, który również otrzymałam w zimowej paczce od Pań Erisek :)


Produkt ten sposobał mi się do tego stopnia, że kiedy go wykończyłam (a nie byłam psychicznie gotowa na ten moment :D), autentycznie po raz pierwszy z miejsca zatęskniłam za kremem do twarzy. Zresztą już zerkałam w aptekach, czy nie ma gdzieś na niego promocji, a tu w poniedziałek okazało się, że w wakacyjnej paczce od Pani Magdaleny, opiekującej się marką Pharmaceris, ponownie znalazłam mojego ulubieńca! Oczywiście już poszedł w obroty! :)


Producent o produkcie:

DZIAŁANIE:
Zacznę od tego, że moja cera, jak już wielokrotnie wspominałam, jest cerą mieszaną w kierunku tłustej i jak do tej pory, poza wypryskami w strefie T, jej najważniejszymi kaprysami były świecenie się oraz permanenta niechęć do nawilżania. Ostatniej zimy coś mi się jednak poprzestawiało i nagle moja skóra zaczęła doceniać nawilżanie, a odkąd znalazłam puder idealny, nawet świecenie nie jest mi już straszne. Myślę, że to w dużej mierze zasługa właśnie znalezienia odpowiedniego kremu nawilżającego, który nie obciąży dodatkowo skóry.

Vita-Sensilium nie tylko naprawdę dobrze nawilża skórę, ale również - zgodnie z obietnicą producenta jest bardzo lekki i w ogóle nie czuć go na skórze, ponieważ po kilkunastu sekundach zupełnie się wchłania, nie pozostawiając własciwie śladu. Czuć, że skóra jest wygładzona i miękka, ale nie świeci się, jak to zwykle bywało po większości kremów nawilżających. Co więcej, produkt nie zapchał mnie i nie powodował powstawania niedoskonałości.

Początkowo trochę obawiałam się stosować go na dzień, dlatego przydzieliłam mu rolę kremu nocnego, ale, w miarę stosowania, zaufałam mu na tyle, że niejednokrotnie stosowałam go również na dzień. Świetnie współpracował zarówno z podkładami płynnymi, jak i mineralnymi, nie powodował szybszego przetłuszczania sie skóry, a dodatkowo, dzięki filtrowi SPF 20, choć trochę chronił skórę przed skutkami promieniowania słonecznego. Mało tego, na początku byłam przekonana, że Vita-Sensiluim będę stosować tylko zimą, a wiosną i latem będę musiała wrócić do produktów matujących. Nic bardziej mylnego! Produkt sprawdzał się tak samo dobrze zimą, jak i teraz - latem. W tej chwili drugą buteleczkę przeznaczyłam już zupełnie jako krem na dzień, bo jak się okazuje, nie muszę używać na dzień kremu matującego, żeby mieć matową cerę. Wystarczy sprawdzony podkład i dobry puder, a krem może zająć się już tylko pielęgnowaniem mojej cery i utrzymaniem na niej równowagi hydrolipidowej, a nie zwalczaniem jej świecenia ;)

Odnoszę wrażenie, że rzeczywiście jest tak, że im bardziej próbuje się "wysuszyć" tłustą cerę, tym bardziej ona reaguje na te próby nadprodukcją sebum, żeby nie dopuścić do wysuszenia. Przy odpowiednim regularnym nawilżaniu, moja skóra wreszcie nie głupieje i zachowuje się w granicach normy, tylko nieznacznie sie przetłuszczając.



KONSYSTENCJA:
Krem ma naprawdę leciutką konsystencję, która przypomina wagowo serum, tyle, że w dotyku jest zupełnie jak krem.

KOLOR/ZAPACH:
Krem jest, jak to zwykle bywa biały i pachnie bardzo neutralnie, a może nawet wcale. Mi ten zapach zupełnie z niczym się nie kojarzy, ale na pewno nie jest przykry dla nosa. Raczej ledwo wyczuwalny. Myślę, że to zasługa dedykowania tego produktu cerom wrażliwym i alergicznym. W tym przypadku brak zapachu zupełnie mi nie przeszkadza, ponieważ produkt świetnie się broni swoją jakością.


OPAKOWANIE:
Krem ukryty jest w typowej dla Pharmaceris białej, nieprzezroczystej buteleczce z pompką typu air-less. Uwielbiam takie rozwiązania, ponieważ są one najbardziej higieniczne, a dodatkowo jest się pewnym, że produkt został wykorzystany do samego końca. Sam design opakowania jest raczej typowy dla kosmetyków aptecznych i budzi zaufanie. w opakowaniu znajdziecie 50 ml kremu, czyli prawie dwa razy więcej, niż w większości kremów w słoiczkach.

WYDAJNOŚĆ:
Produkt jest szalenie wydajny! Wystarczył mi z powodzeniem na 5 czy nawet 6 miesięcy codziennego stosowania! Czasami nawet dwa razy dziennie! Nie jestem tym zszokowana, ponieważ kremy z serii T, stosowałam równie długo, ale nadal uważam, że warto za to chwalić! :)


CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Produkt kosztuje ok.35-40 zł i jest dostępny tylko w aptekach. Na pierwszy rzut oka, może się wydawać, że to ciut dużo, ale zwróćcie uwagę na to, że produkt jest bardzo wydajny i jest go naprawdę sporo w opakowaniu. Poza tym w aptekach typu Super-Pharm często można znaleźć promocje nawet do -20%.

CZY KUPIĘ PONOWNIE:
Tak! Tak! Tak! Zamierzałam kupić ten produkt ponownie, ale poniedziałkowa paczka od Pani Magdaleny ubiegła moje zapędy! :) Tak czy inaczej, sądzę, że przymierze, zawarte między Vita-Sensiluim, a moją cerą, ma szansę przetrwać dłużej, niż te dwa opakowania! ;)

Podsumowując:
+ bardzo dobre nawilżenie, bez obciążania skóry;
+ nie wzmaga przetłuszczania się skóry;
+ nie zapycha porów;
+ nie powoduje powstawania niespodzianek;
+ szalenie wydajny;
+ higieniczne opakowanie;
+ cena adekwatna do jakości i ilości produktu


SKŁAD:

Czy miałyście już okazję poznać ten produkt? Ja jestem nim szczerze zachwycona i z ogromną radością zabieram się za kolejne opakowanie! :)
K.

Produkt otrzymałam do przetestowania od pani Magdaleny w ramach współpracy z Laboratorium Kosmetycznym Dr Ireny Eris.
Czytaj dalej

środa, 24 lipca 2013

Lirene - Aqua Cristal - płyn micelarny

Cześć Dziewczyny!

Kontynuując erisowski tydzień, dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć co nieco o płynie micelarnym, który swego czasu wywołał w blogosferze dość skrajne emocje. Ja wykończyłam go już jakiś czas temu, ale do tej pory jakoś nie zebrałam się do popełnienia recenzji. No cóż, pora w końcu rozprawić się z płynem micelarnym z serii Aqua Cristal od Lirene! Lepszej okazji już nie będzie! :)

P.S. Przez kilka dni będę mieć słaby dostęp do internetu, więc prawdopodobnie nie uda mi się odpowiedzieć od razu na komentarze. Odpowiem na nie, po weekendzie, więc niech nikt sobie nie myśli, że nie interesuje mnie Wasze zdanie ;) Wszystkie komentarze przychodzą na moją pocztę i wszystkie czytam, nawet jeśli nie odpowiadam od razu :)


Producent o produkcie:
"Płyn micelarny z serii Aqua Cristal został stworzony z myślą o pielęgnacji przesuszonej i odwodnionej skóry w każdym wieku.
Szukasz sposobu na intensywne, dogłębne i długotrwałe nawilżenie?
Specjalnie dla Ciebie stworzyliśmy nawilżający płyn micelarny Aqua Cristal, oparty na nowoczesnej Technologii Ciekłych Kryształów. Jednocześnie, odpowiedni dobór dodatkowych składników aktywnych zapewni wszechstronną pielęgnację, a cząsteczki micelarne sprawią, że Twoja skóra będzie zawsze czysta i świeża."

DZIAŁANIE:
Pierwszym zarzutem kierowanym pod kątem płynu micelarnego Aqua Cristal jest to, że niestety jest dość słabym zawodnikiem, jeśli chodzi o demakijaż. O ile z demakijażem twarzy jako tako sobie radzi (choć trzeba włożyć w to trochę pracy, a najlepiej poprawić czymś jeszcze np. żelem do mycia twarzy), tak z demakijażem oczu radził sobie różnie. Producent już na opakowaniu produktu obiecuje, że płyn ten nada się do demakijażu oczu, ale niestety bardzo kiepsko się z tej obietnicy wywiązuje. Na co dzień nie noszę zbyt mocnego makijażu, w dodatku rzadko sięgam po eyelinery, więc zazwyczaj płyn dawał sobie radę z jasnymi cieniami, resztką kredki i tuszu, ale właściwie tylko po całym dniu, kiedy makijaż po kilkunastu godzinach i tak nie był już zbyt kompletny. Gdyby spróbować zmyć nim ten sam makijaż godzinę po jego zrobieniu, to niestety płyn odpadłby w przedbiegach, bo największą jego zmorą jest zmywanie tuszu i ciemnych kredek. Wymaga przy tym albo pokładów cierpliwości i kilku wacików więcej, niż zwykle, albo rzucenia go w kąt na rzecz innego produktu do demakijażu.

Jakby tego było mało, spotkałam się z wieloma opiniami, że płyn dość mocno podrażnia osoby o wrażliwych oczach i właściwie wcale mnie to nie dziwi, bo mimo, że nie należę do wrażliwców, wielokrotnie przyłapałam go na podszczypywaniu... Aqua Cristal jest też mocno perfumowany, co również jakoś nie pasuje mi do produktu, używanego w okolicach oczu. Trudno mi się również wypowiedzieć na temat jego właściwości nawilżających, bo żadnych takowych nie zauważyłam.

KONSYSTENCJA:
Typowa dla miceli, rzadka, wodnista.

KOLOR/ZAPACH:
Płyn był, o ile dobrze pamiętam, bezbarwny i ,jak już wspomniałam, bardzo intensywnie perfumowany. Wprawdzie zapach jest przyjemny, kojarzący się nieco z męskim, ale taka intensywność od razu rodzi obawy co do używania go we wrażliwych okolicach oczu.


OPAKOWANIE:
Typowo dla Lirene i Pharmaceris, płyn ukryty jest w przezroczystej buteleczce z wygodnym wgłębieniem na palec poniżej nakrętki. Produkt zawiera 200 ml.

WYDAJNOŚĆ:
Aqua Cristal nie wyróżnił się w tym aspekcie spośród innych tego typu produktów. Kończył się stosunkowo szybko, ale nadal w normie. Wystarczył mi mniej więcej na 1-1,5 miesiąca.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
ok.12-14 zł; dostępny w większości drogerii typu Rossman, czy Super-Pharm

SKŁAD:
Aqua, Glycerin, Poloxamer 188, Polysorbate 20, Disodium Ricinoleamido MEA-Sulfosuccinate, Ethylhexyglycerin, Lonicera Caprifolium (Honeysuckle) Flower Extract, Citric Acid, Lonicera Japonica (Honeysuckle) Flower Extract, Sorbitol, Propylene Glycol, Sea Silt Extract, BHT, Oyster Shell Extract, Algae Extract, Phenoxyethanol, Potassium Sorbate, Parfum, Linalool, Butylphenyl Methylpropional, Limonene, CI 60730, CI 42090

CZY KUPIĘ PONOWNIE:
Na pewno nie! Niestety produkt nie spełnił moich oczekiwań i byłam niezbyt zadowolona z demakijażu z jego użyciem, niemal zawsze kolejnego dnia okazywało się, że nie wszystko zmyłam. Od płynów micelarnych, przeznaczonych również do demakijażu oczu, oczekuję znacznie więcej!

Czy znacie ten płyn micelarny? Jakie macie z nim doświadczenia? Polubiłyście go, czy znienawidziłyście? :)
K.

Produkt otrzymałam do przetestowania od pani Ani w ramach współpracy z Laboratorium Kosmetycznym Dr Ireny Eris.
Czytaj dalej

wtorek, 23 lipca 2013

Lirene - krem do rąk RATUNEK

Cześć Dziewczyny!
Ostatnio trochę się zmotywowałam i przygotowałam sobie częściowo recenzje kilku produktów, które w większości już wykończyłam, a które otrzymałam w ramach zimowej paczki z nowościami od pani Ani z Lirene i pani Magdaleny z Pharmaceris, dlatego mam nadzieję, że wybaczycie mi to, że w najbliższych dniach pojawi się tutaj kilka recenzji spod szyldu marek Dr Ireny Eris. Chciałabym napisać o tych produktach, póki jeszcze pamiętam jakie miałam odnośnie nich wrażenia, bo nie wszystkie z nich ponownie pojawią się w mojej kosmetyczce :)
Liczę na to, że będziecie czytać te notki z takim samym zainteresowaniem jak dotąd, ponieważ uważam, że obie marki mają wśród swoich zasobów produkty zarówno atrakcyjne, jak i takie, które nieszczególnie zasługują na Waszą uwagę i o kilku takich kosmetykach zamierzam Wam napisać :)
***
Na sam początek wybrałam krem do rąk, który wykończyłam już dłuższy czas temu, ale nadal myślę o nim z nieukrywaną przyjemnością, ponieważ naprawdę dobrze się u mnie sprawdził. Czym przysłużył mi się krem do rąk RATUNEK od Lirene, dowiecie się czytając dalej recenzję! :)


Producent od produkcie:


DZIAŁANIE:
Krem Ratunek okazał się prawdziwym - o losie - ratunkiem dla moich dłoni w okresie zimowym, kiedy mrozy i chłodna aura (o ile jeszcze pamiętacie, trochę one trwały) mocno dały się we znaki mojej skórze. Choć generalnie nie miewam problemów z przesuszeniami, tak w ostatnim sezonie zimowym i ja musiałam naszykować ciężkie działa do walki z suchą skórą. W dodatku jakby tego było mało, któregoś razu bardzo genialnie tuż po wejściu do pracy prosto z drogi do pracy (oczywiście w czasie mroźnych dni), użyłam żelu antybakteryjnego na bazie alkoholu... To nie był dobry wybór, bo moje dłonie natychmiastowo zareagowały szczypaniem i pieczeniem, co w konsekwencji doprowadziło do potężnego przesuszenia i szorstkości skóry. I właśnie wtedy Ratunek przyszedł mi z pomocą! W ciągu kilku dni, wraz z peelingiem Flake Away z Soap & Glory, doprowadził moją skórę do całkiem przyzwoitego stanu, a przesuszenie przestało być aż tak widoczne i odczuwalne. Stosowany kilka razy dziennie przez kilka dni, doprowadził też do szybszej regeneracji skóry i pomógł mi pozbyć się spierzchniętych obszarów.

Dobre wrażenia z jego stosowania miał również mój Michał, który co do zasady nie uznaje stosowania kremów do rąk, bo nie znosi tłustości, którą pozostawiają, ale w obliczu przesuszu, dał się namówić na masaż dłoni z użyciem kremu Ratunek, który - o dziwo - w ciągu jednej nocy świetnie nawilżył jego dłonie i doprowadził jego skórę do normalności. Tutaj różnica polegała na tym, że owszem, krem był użyty jednorazowo, ale użyty podczas masażu dłoni nałożyłam go w większych, niż normalnie ilościach (3-4 normalne porcje) i za każdym razem masowałam aż do wchłonięcia. Tym sposobem efekty były naprawdę szybkie, co szczerze powiedziawszy zaskoczyło nawet mnie :)

W pozostałych sytuacjach, krem stosowałam głównie na noc, choć na dzień również się zdarzało. Nie jest to może najlepszy wybór do pracy, ponieważ krem zostawia na skórze tłustawą warstwę, które dość długo się wchłania, ale warto przymknąć na to oko, tym bardziej, że produkt naprawdę zawiera sporą dawkę masła shea, które widnieje już na drugim miejscu w składzie! Sądzę, że jest to dobry wybór nie tylko w okresie zimowym, ale również jako kuracja dla dłoni na noc. Również posiadaczki suchej skóry powinny być z niego zadowolone.


KONSYSTENCJA:
Produkt ma gęstą i odczuwalnie treściwą konsystencję. Jest dość tłusty i długo się wchłania, ale efekty są warte naszej cierpliwości :)
KOLOR/ZAPACH:
Krem jest biały i pachnie bardzo przyjemnie. Już nie pamiętam z czym kojarzył mi się ten zapach, ale na pewno był przyjemny dla mojego nosa.
OPAKOWANIE:
Produkt umieszczono w małej, czerwonej tubce o zawartości 50ml. Jest ona zamykana na klapkę, dzięki czemu nie trzeba uganiać się za korkiem po całym pokoju ;) Jest to bardzo wygodne rozwiązanie, choć oczywiście wadą opakowania może być jego nieprzezroczystość. Ja jednak uważam je za estetyczne, a ponieważ produkt ma gęstą i dość ciężką konsystencję, to nie miałam problemu z oszacowaniem kiedy zbliża się do końca. Jedyny zarzut pod jego adresem, to to, że pod koniec użytkowania kremu, ciężko było wydobyć z opakowania kilka ostatnich procji i tubka wymagała rozcięcia nożyczkami.
WYDAJNOŚĆ:
W związku z tym, że produkt jest dość małych rozmiarów, schodzi dość szybko, ale z założenia ma on stanowić raczej produkt, który będzie pomocny w trakcie kuracji regenerującej dla dłoni, niż jako codzienny krem do torebki. Jak na tak małą pojemność, produkt całkiem długo mi towarzyszył.
CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
ok.8zł, dostępny w większości drogerii, w tym w Rossmanach, Naturach czy Super-Pharm
SKŁAD:
Produkt zawiera m.in. masło shea (na drugim miejscu składu) oraz alantoinę (w środkowej części składu, ale nadal sporo przed substancjami zapachowymi).
CZY KUPIĘ PONOWNIE:
Z pewnością tak! Jeśli nie kupię go w najbliższym czasie, to na pewno skuszę się na powrót, jak tylko zacznie się jesień! Wtedy będzie jak znalazł! :)


Miałyście już do czynienia z kremem Ratunek? Czy skórę Waszych dłoni również uratował? :)
K.
***
Produkt otrzymałam do przetestowania od pani Ani w ramach współpracy z Laboratorium Kosmetycznym Dr Ireny Eris.

Czytaj dalej

niedziela, 21 lipca 2013

Czerwcowe nowości

Cześć Dziewczyny!

Dzisiaj post, z którym naprawdę długo zwlekałam... Lipiec powoli się kończy, a ja tu wyskakuję z czerwcowymi nowościami. No cóż, nazbierało się tego tyle, że aż mi trochę wstyd. Tym bardziej wstyd, że lipiec również przyniósł mi dużo nowości, no ale nie mogłam tego przewidzieć, skoro spora część z nich nie zależała ode mnie. Proszę oszczędźcie mi mądrych wywodów na temat ilości i innych takich pierdół. Mam swój rozum, swoje pieniądze i rozliczam się z zakupów przed sobą, a nie przed kimkolwiek z Was ;)

Swoją drogą, przeglądając nieco moje zasoby, wytypowałam kilku-, kilkunastu kandydatów do wyprzedaży, więc mam nadzieję, że uda mi się za jakiś czas zrobić im zdjęcia i wstawić post wyprzedażowy, co by zrobić sobie trochę miejsce i przekazać w lepsze ręce produkty kolorowe, które mi nie odpowiadają kolorystycznie, czy też powieliły mi się w jakiś sposób. Myślę, że dojrzałam do tego, żeby wypuścić w świat jeden z róży TheBalm, który jest absolutnie przepiękny, ale nijak się w nim nie czuję ;)

No dobra, ale ja nie o tym miałam... W każdym razie, odpowiadając z góry na najbardziej prawdopodobne komentarze - nie, nie jest mi to wszystko potrzebne; tak, trochę przesadziłam; tak, pielęgnację zużywam regularnie (jeśli o to pytasz, to chyba nie czytasz mojego bloga, bo moje posty denkowe regularnie obfitują w puste opakowania), a kolorówkę po prostu używam.

Skoro mamy już za sobą zasady komentowania tego posta (trolololo :D), to przejdźmy do mojego szaleństwa...


Jak zapewne wiecie, pod koniec czerwca rozpoczęły się wyprzedaże w Bath & Body Works, z których początkowo nie zamierzałam korzystać zbyt obficie. Właściwie to na początku kupiłam chyba tylko dwa mydła w piance i odświeżacz samochodowy, ale (nie)stety marka z dnia na dzień zaczęła coraz to bardziej obniżać ceny i cóż... w duchu magisterkowego wynagradzania się nieco popłynęłam. Tak czy inaczej, zakupy uważam za bardzo udane i tak naprawdę każdy produkt albo jest już w użyciu, albo dokładnie wiem, kiedy będzie, dlatego nie martwcie się - nic się u mnie nie zmarnuje ;))


Być może zdążyłyście już zauważyć, że bardzo lubię wody toaletowe z Bath & Body Works. Wcześniej miałam (tzn. nadal mam!) Twilight Woods oraz Carried Away (KLIK), a teraz dołączył do nich zapach Paris Amour, na który czaiłam się od dawna i który wpadł mi w oko (w nos) jeszcze na otwarciu sklepu. Mimo wszystko cenę 99 zł uważam za dość wysoką (jak na entą wodę toaletową) i dotychczas kupowałam zapachy dysponując jakimiś kuponami promocyjnymi. Tym razem jednak marka postawiła na wyprzedaż wszystkich flakonów wód w niestandardowych buteleczkach (standardowe są zawsze takie, jak w przypadku podlinkowanej wyżej Carried Away, tylko w innym "ubranku"). Tym sposobem, Paris Amour upolowałam za 50% początkowej ceny. Spójrzcie tylko na tę urokliwą kokardę ;)

Właściwie wszystko, co widzicie na powyższym zdjęciu, zostało kupione 50% taniej, o ile nie więcej. Tym sposobem nabyłam również wanienkę z miniaturkami PA (balsam, żel, mgiełka) oraz błyszczykiem, które będą świetne na najbliższy urlop. Zresztą mgiełka ma idealne rozmiary do torebki i uwielbiam używać jej dla "odświeżenia" zapachu wody toaletowej w ciągu dnia. Do kolekcji dołączył również pełnowymiarowy żel pod prysznic Paris Amour oraz żel antybakteryjny z tej samej serii, który już zagrzał na dobre miejsce w mojej torebkowej kosmetyczce.


Korzystając z ogromnych obniżek, skusiłam się również - ku uciesze mojego ukochanego - na zapas pianek do mycia rąk w wariantach limitowanych, które były aktualnie wyprzedawane. No cóż, 8 zł a 29 zł, to jednak duża różnica i tym razem nie zawahałam się świadomie zachomikować kilku sztuk w szafce! :)


Korzystając również z faktu, że niektóre mgiełki z dość popularnych, a już na pewno jednych z moich ulubionych wariantów zapachowych, również miały ceny obniżone o połowę, skusiłam się na miniaturki trzech zapachów - Pink Chiffon (który nosiłam w czerwcu z uporem maniaka w formie balsamu), Sweet Pea (który pokochałam wcześniej w formie pianki) oraz Dark Kiss (który mam również w formie pełnowymiarowej, ale nie wyobrażam sobie wrzucenia jej do torby). Nie potrzebuję dużych mgiełek, ponieważ małe są dla mnie dużo wygodniejsze! Dzięki temu wystarczy, że posmaruję się w domu balsamem w danym wariancie zapachowym (i/lub spryskam wodą toaletową), a dzięki mgiełce, noszonej w torebce, mogę cały dzień ponawiać intensywność tego zapachu. Dla mnie to o wiele wygodniejsze, niż noszenie flakonu perfum w torebce, zresztą tego też nigdy nie robiłam, bo torbę zawsze mam ciężką i bez zbędnego szkła (swoją drogą sama nie wiem, co w niej noszę i to przypomniało mi, że Gray otagowała mnie kiedyś torebkowym tagiem...).


Jak wiecie, jestem lakieromaniaczką i to nie ulega żadnym wątpliwościom. Nie wiedzieć czemu, w okresie, kiedy moje paznokcie były w najgorszym stanie, złapała mnie największa chcica na lakiery, wobec czego, jak widać powyżej, przybyła ich do mnie całkiem spora gromadka. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie kupiła wszystkich w promocyjnych cenach ;)


Zanim jednak o lakierach... Przyjrzyjmy się mniej kolorowej, ale nie mniej atrakcyjnej części zapasów. Po pierwsze, w końcu kupiłam szczotkę Tangle Teezer, której zakup rozważałam od - żeby nie skłamać - chyba roku! Wybrałam, zgodnie z pierwszym zamiarem, wersję kompaktową, która jest dla mnie najwygodniejsza, bo w razie potrzeby wrzucam ją do torebki (chyba jeszcze przed końcem tego posta w końcu odkryję prawdę i dowiem się skąd taka waga mojej przepastnej torby... ;)). Na razie mogę Wam powiedzieć tyle, że owszem, czuję różnicę, w rozczesywaniu włosów tą szczotką (w porównaniu do zwykłych szczotek, a nawet drewnianego grzebienia TBS). Jest ona odczuwalna najbardziej na mokrych włosach. Zresztą któregoś razu chciałam szybko rozczesać grzywkę po myciu i złapałam za grzebień, który utknął we włosach. Tych samych, które TT sekundę później rozczesał, jakby nigdy nie były splątane... Nie uważam tej szczotki za must-have, ale doceniam jej zalety. Zobaczymy jak spisze się na dłuższą metę :)

Z kupnem żelu do odsuwania skórek z Sally Hansen, wstrzymywałam się dość długo, ale w końcu zaczęłam się wkurzać na mój dotychczasowy produkt z Eveline, który nijak nie chciał ruszyć skórek na paznokciach kciuków. SH zmiękcza je w parę sekund, a Eveline? Nie radził sobie wcale... Z pozostałymi paznokciami jako tako dawał radę, ale zawsze trzeba mu było dać chwilę, żeby zadziałał, a w przypadku SH, wszystko idzie szybko, sprawnie i skutecznie :)

Wielokrotnie pisałam Wam też, że moje paznokcie w czerwcu były w opłakanym stanie. W pewnym momencie zupełnie przestałam już malować paznokcie, bo niestety rozdwajały się od razu po odrośnięciu za wolny brzeg, a czasami nawet sporo wyżej... Nie wyglądało to najbardziej estetycznie i żaden produkt, który posiadałam, nie był w stanie sobie z tym poradzić. Postawiłam więc na polecany duet Nail Tek i wybrałam dla siebie formułę III, dając tym samym drugą szansę tej marce. Wcześniej używałam NT Foundation II i byłam koszmarnie zawiedziona, bo moje paznokcie były w jeszcze gorszym stanie. NT III trochę poprawił ich stan, ale efekty nie są nawet w połowie bliskie moim wyobrażeniom, zwłaszcza jak na odżywki nakładane codziennie... Po 2,5 tygodnia stosowania tylko tych odżywek, zaczęłam na nowo malować paznokcie, ale głównie po to, żeby zabezpieczyć je przed urazami mechanicznymi, bo te odżywki niestety robiły to baaaaardzo słabo. Na pełną opinię przyjdzie jeszcze pora, ale chyba nie pokocham tej marki... ;)

Kolejnym produktem jest serum stymulujące wzrost rzęst Eyliplex-2 z GoodSkin Labs, które otrzymałam do testów od Pani Moniki, reprezentującej Perfumerię Douglas. Serum używam od nieco ponad 3 tygodni i choć na pierwszy rzut oka spektakularnych efektów nie widzę, to jednak Kasia vel Gray (prawie jak Lana del Rey :D), stwierdziła, że moje rzęsy są według niej dłuższe, niż jakiś czas temu. A skoro Kasiometr tak orzekł, to musi tak być ;) Kuracja ma trwać łącznie osiem tygodni, dlatego za tydzień, w połowie kuracji, postaram się zrobić zdjęcia i za kolejne cztery tygodnie wrzucę post wraz z moją opinią i zdjęciami porównawczymi :)


Lakierów Essie tłumaczyć nie trzeba - zresztą wszystkie, z wyjątkiem jednego, upolowałam na Allegro w śmiesznych cenach, graniczących z dyszką :) Od lewej: Marathin, Pilates Hottie, Boom Boom Room (kupiony w SP za niecałe 20zł), She's Picture Perfect oraz Sure Shot. Dwa pierwsze pochodzą z jesiennej kolekcji 2012 Yogaga, środkowy z tegorocznej kolekcji neonowej, a dwa ostatnie z ubiegłorocznej kolekcji Resort.


W Rossmanach ostatnio trwa permanetna promocja na lakiery Rimmel (oraz Manhattan i chyba L'Oreal), dzięki czemu można je kupić 25 czy nawet 30% taniej, a więc w granicach 12zł. Skusiłam się na kolory, które urzekły mnie na Waszych blogach, czyli od lewej morelowy Reggae Splash, malinowy Jazz Funk, miętowy Peppermint oraz koralowy Coctail Passsion. A mojej mamie, która uwielbia czerwone lakiery kupiłam neonową czerwień Hip-Hop oraz nieco wiśniowy Rock'n'Roll. Dwa ostatnie od dawna są już w jej rękach, ale jeśli użyczy mi kiedyś albo pomalowanej dłoni albo lakieru, to zaprezentuję je również na blogu :))


To zdjęcie jest troszeczkę przekłamane, ale nie udało mi się zrobić dobrego zbiorczego zdjęcia, które odwzorowałoby kolory każdego z powyższych lakierów. W każdym razie, przygarnęłam w Minti Shop następujące kolory: Grapefruit (najbardziej przekłamany, w rzeczywistości to bardziej żarówiasty róż z odrobinką koralu), Greenberry (żywa zieleń z nutką niebieskości), Dragon Fruit (cukierkowy róż ze srebrnymi drobinkami) oraz Prickly Pear (pastelowy fiolet - nie mogłam się powstrzymać).


Najbardziej popularny lakier Manhattanu, czyli 25G z serii Quick Dry, upolował dla mnie mój Michał, a bliżej nieokreśloną buteleczkę China Glaze w kolorze Pink Plumeria, kupiłam na Allegro za 12zł... Ten kolor wyszedł akurat zupełnie nierealistycznie, ale jego trudno określić nawet na żywo ;)


Podkład Bourjois Healthy Mix i pomadka Rimmel by Kate 103, to jeszcze właściwie majowe zakupy, ale dopiero w czerwcu odebrałam je od Sylwii, która była tak miła i upolowała je dla mnie w trakcie trwania słynnej promocji -40% na kolorówkę ;)

Natomiast cień Sigma Beauty w kolorze Muse oraz miniaturka pędzelka do rozcierania E25, to już upominek od Vincy w ramach podziękowania za wypełnienie ankiety, dotyczącej marki Sigma Beauty.


No i ostatnia część, to produkty, które albo mi się skończyły i ponowiłam ich zakup, albo stanowiły uzupełnienie tego obszaru kosmetycznego, który nie miał dotychczas swojego reprezentanta w moich , czy też naszych zasobach ;)


Balsam antycellulitowy z serii STOP Cellulit przygarnęłam w jednej z rossmanowskich promocji, chcąc kontynuować dobre nawyki, ponownie nabyte za sprawą kremu-żelu przeciw cellulitowi z Pharmaceris. Balsam ujędrniający MaXSlim, to produkt, do którego ciągle ostatnio wracamy i o dziwo najbardziej lubi go mój Michał, który traktuje go jako balsam do całego ciała. Balsam brązujący Body Arabica Cafe Latte, to produkt, który ma za zadanie wspomóc mnie nieco z zdobyciu opalenizny. Niestety nie mam zbyt wielu możliwości, żeby złapać trochę słońca, więc muszę się wspomagać produktami brązującymi. Ten jest całkiem niezły, choć chyba śmiało mogłam wybrać wersję Cafe Mocha. Tonik nawilżająco-oczyszczający z Lirene, to kolejny powrót. W sumie wykańczam już zapasy tonikowe, więc chętnie wrócę do mojego ulubieńca :)


Dezodorant do stóp Fuss Wohl, to produkt, który latem bardzo się przydaje, zwłaszcza w relacji gołe stopy + balerinki ;) Pianka Nivea Volume Sensation, to produkt, który kupiłam ponownie, choć tym razem bardziej dla Michała, niż dla siebie. Oboje jesteśmy zadowoleni z tego produktu, więc chętnie ponowiliśmy zakup. Podobnie jest w przypadku szamponu Syoss Shine Boost, który jest ulubionym szamponem Michała, a i ja lubię czasami po niego sięgnąć, mimo niezbyt powalającego składu. Peeling do ciała z Joanna o zapachu bzu, to również powtórka z rozrywki. Skończyłam już całe peelingowe zapasy, więc skusiłam się na ten, który ostatnio wykończyłam :)


No i na koniec zakupy typowo pielęgnacyjne - krem antyseptyczny na skaleczenia i otarcia z Himalaya oraz rewelacyjna ziołowa pasta do zębów Himalaya Herbals. Pastę polecałam Wam już w poście denkowym, ale polecę jeszcze raz! Bez porównania lepsza, niż zwykłe pasty drogeryjne :)

***

No dobra, starczy tego dobrego! Patrzę na ten cały kram i muszę Wam powiedzieć z perspektywy prawie miesiąca, że jakieś 3/4 produktów już jest w użyciu, więc chyba jeszcze nie jest z tym moim zakupoholizmem aż tak źle, skoro kupuję rzeczy potrzebne i rzeczy ładne, będącę zachciewajkami, ale takimi, z których chętnie korzystam. Największe wyrzuty sumienia mam, jeśli z czegoś nie korzystam i z takimi produktami chciałabym się w najbliższym czasie rozprawić i znaleźć im lepsze domy :)

No i jak? Dotrwałyście do końca? :P
K.

P.S. Dobrze, że anonimowe komentarze są u mnie od dawna wyłączone :D:D:D
Czytaj dalej

piątek, 19 lipca 2013

Balea - żele pod prysznic z limitowanej edycji na lato :)

Witajcie! :)

Zanim przejdę do rzeczy, ponownie pozwolę sobie na przydługi wstęp zupełnie nie na temat, jak to zwykle mam w zwyczaju, więc jeśli jesteście zainteresowane wyłącznie recenzją żeli, zapraszam niżej ;)

Po pierwsze miło mi oznajmić, że mój blog, został wyróżniony w rankingu najpopularniejszych polskich blogów kosmetycznych na blogspocie, stoworzonym przez Lusterko Em (KLIK). Mówi się, że cyferki się nie liczą, ale prawda jest taka, że nie da się przejść obojętnie obok tak przyjemnego zdarzenia, a takie wyróżnienie jest naprawdę bardzo miłe i podnoszące na duchu :) Bardzo mi miło, że darzycie mnie zaufaniem na tyle, żeby uzbierało się Was już ponad 700 osób (to kolejne bardzo satysfakcjonujące wyróżnienie!), które zaglądają na Charlotte's Wonderland! Jakby tego było mało, wczoraj liczba wyświetleń mojego bloga przekroczyła 200 tysięcy! Dziękuję Wam bardzo! :)

Po drugie - chciałabym się pochwalić jeszcze jedną okolicznością. Jakiś czas temu odezwała się do mnie Annie z teamu Sigma Beauty z pytaniem, czy nie miałabym ochoty odpowiedzieć na krótkie pytanie, dotyczące tzw. strefy urodowej i w związku z tym zostać uwzględniona w publikacji na blogu Sigma Beauty Affiliates, prezentującej piątkę blogerek i vlogerek z Polski. Kilka dni temu, post ujrzał światło dzienne, więc zapraszam do przeczytania krótkich wypowiedzi Agaty, Kasi, Asi, Agnieszki i mojej KLIK :)


DZIAŁANIE:
Żele Balea bardzo dobrze oczyszczają skórę, nie wysuszając jej przy tym i nie powodując nieprzyjemnego uczucia ściągnięcia, chociaż zaznaczam, że moja skóra jest raczej normalna, więc nie miewam z tym większych problemów. Ponadto, niewątpliwą zaletą tych produktów jest ogromny wybór wersji zapachowych, które są naprawdę szalenie przyjemne dla nosa. O zapachach żeli, które dzisiaj recenzuję będzie co nieco poniżej :)

Każdy z żeli całkiem nieźle się pienił, jeżeli użyłam ich z gąbką (wtedy chyba wszystko się pieni ;)), natomiast same z siebie, w kontakcie z wodą, zmieniały się raczej w coś w rodzaju emulsji i pieniły się bardzo delikatnie, nadal jednak pozostawiając wrażenie dobrze oczyszczonej skóry.


KONSYSTENCJA:
Wszystkie trzy żele mają bardzo zbliżoną konsystencję, niby lejącą i niezbyt zwartą, ale jednocześnie nie spływającą z ręki. Dość łatwo przenieść je na ciało bez żadnych strat po drodze ;)

KOLOR/ZAPACH:
Kolor każdego żelu odpowiada kolorowi opakowania i tak Bali Mango jest pomarańczowy, Fiji Passionfruit jest niebieski, a Hawaii Pinapple zielony. Mango rzeczywiście pachnie nieco podobnie do mango (masło maślane :)), Passionfriut jest mocno owocowy, a Hawaii Pinapple to zapach ananasa z lekką nutka kokosa :) Zapachy są mocno owocowe, może nie całkowicie naturalne, ale na pewno dość wiernie odwzorowują pierwowzory. Mimo intensywności, żaden z nich nie był dla mnie męczący i po każdy jeden sięgałam podczas upałów z przyjemnością :)


OPAKOWANIE:
Żele zapakowane są w plastikowe, nieprzezroczyste butelki o zawartości 250 ml. Każda z nich ma przyjemny, wakacyjny design i od razu wywołuje miłe skojarzenia. Każdy z żeli wyposażony jest w płaską klapkę, dzięki czemu można je pod koniec postawić "na głowie" i tym samym wykorzystać do ostatniej kropli :)

WYDAJNOŚĆ:
Żele cechuje dość średnia wydajność, ale z drugiej strony w trakcie upalnych dni po prostu aż chce się częściej wchodzic pod prysznic, więc wystarczy, że dwie osoby będą się kąpać dwa, trzy razy dziennie, a 300 ml pójdzie w mgnieniu oka. Nie sądzę jednak, żeby w ogólnym rozrachunku akurat te żele były mniej wydajne od większości produktów do kąpieli o tej pojemności. Ich średnia wydajność to jakieś 2-2,5 tygodnia.


CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Produkty Balea są dostępne stacjonarnie tylko w Drogeriach DM, których niestety u nas nie ma, ale w sezonie wakacyjnym wiele z Was trafia za granicą do tych drogerii, więc dostępność nie stanowi już tak dużego problemu. A warto nabyć je u źródła, ponieważ w DM kosztują one około 1-2 euro. Na szczęście w Polsce również coraz łatwiej o te kosmetyki i znajdziecie je w wielu sklepach internetowych, na Allegro lub w osiedlowych sklepikach z niemiecką chemią, tylko uważajcie na ceny! 6-7 zł, to normalna i znośna cena, ale już 12zł w kontekście oryginalnej ceny, to spore przegięcie!

CZY KUPIĘ PONOWNIE:
Na pewno! Nie jestem pewna, czy powtórzę zakup tych wersji, ale pewnie za jakiś czas znowu się skuszę na kolejne warianty tych żeli.


Znacie produkty Balea? Używałyście już żeli tej marki? Jakie warianty są Waszymi ulubionymi? :)
K.

P.S. Poniżej wklejam przykładowy skład jednego z żeli. Pozostałe są niemal identyczne, różnią sie właściwie niemal wyłącznie oznaczeniami barwników.


Czytaj dalej

wtorek, 16 lipca 2013

Majowo-czerwcowe denko :)

Cześć Dziewczyny!

Znowu mnie przez chwilę nie było, ale obiecuję, że już się spinam i powoli wrócę na bloga! Najpierw byłam pochłonięta obroną, a później okazało się, że po obronie miałam tyle innych rzeczy do zrobienia, że odbijanie sobie stresu z ostatnich dni zajęło mi każdą wolną chwilę :) No, ale mam już wolne i dopóki do egzaminów wstępnych jest jeszcze trochę, mogę znowu poświęcić ciut więcej wolnego czasu na bloga! Jednocześnie chciałabym Wam jeszcze raz z całego serca podziękować za trzymanie kciuków za moje pisanie pracy oraz jej obronę! :*

Wracając do tematów stricte blogowych, pora najwyższe nadrobić denkowe zaległości! Przed Wami produkty, które wykończyłam w maju oraz czerwcu wraz z moją krótką opinią na temat każdego z nich :)


W ciągu ostatnich dwóch miesięcy udało mi/nam się zużyć ponad 20 produktów. Dużo i mało, jak na dwa miesiące. Tak naprawdę, większość z nich wykończyliśmy już w czerwcu, bo maj, był wyjątkowo słabym miesiącem do denkowania. Nie wszystkie z wykończonych produktów znalazły się na zdjęciach, ale na szczęście tylko jakieś 2-3 trafiły do kosza, zanim zdążyłam je przechwycić do mojej denkowej torby :)


1. Fiji Passionfruit - żel pod prysznic; Balea (250 ml; ok. 4zł).
2. Brazil Mango - żel pod prysznic; Balea (250 ml; ok. 4 zł).
Bardzo polubiłam się z żelami z Balea! Uwielbiam w nich duży wybór zapachów oraz to, że dobrze oczyszczają moją skórę i nie wysuszają jej przy tym. A do tego są śmiesznie tanie! :) Na pewno co jakiś czas będę do nich wracać w różnych wersjach zapachowych.
 
3. Discover Santrorini - żel pod prysznic; Oriflame (400 ml; ok.10 zł).
O żelach z serii Discover od Oriflame rozpisywałam się już kiedyś TUTAJ. Dotąd nie zmieniłam zdania, choć znudził nam się już trochę wybór zapachów, więc kupujemy je znacznie rzadziej. Podobnie jak żele z Balea, ten z Oriflame dobrze oczyszczał, nie wysuszał i oczywiście przyjemnie pachniał. Mam jeszcze jeden w zapasach, a czy kupię kolejne sztuki? Jeśli będzie okazja, to pewnie tak.
 
Następcy: żel po prysznic Hawaii Pinapple z Balea; żel pod prysznic Aromatherapy Eucalyptus & Spearmint z Bath & Body Works; żel pod prysznic Aromatherapy Vanille & Verbene z Bath & Body Works.
 

4. Sweet Secret - masło do ciała o zapachu szarlotki z bitą śmietaną i cynamonem; Farmona (225 ml; ok. 15zł).
To masło urzekło mnie szczególnie w okresie zimowym i tak naprawdę właśnie wtedy zużyłam jego większość, ale w duchu wykańczania zapasów, postanowiłam, że nie ma sensu trzymać takiej końcóweczki do kolejnej zimy. Moim zdaniem masło bardzo dobrze nawilżało i natłuszczało skórę, więc stosowanie go było naprawdę przyjemne. Produkt nie wchłaniał się przesadnie długo, choć w przypadku bardziej obfitej aplikacji trzeba mu było dać kilka minut. No i oczywiście zapach - czyli największy plus tego produktu! Obłędny, ciepły i otulający zapach najprawdziwszej szarlotki! Jeśli natknę się na ten produkt bliżej kolejnej zimy, to bardzo chętnie powtórzę zakup.
 
Następca: wykańczam resztki masła do ciała Pharmatheiss Granatapfel, a na co dzień stosuję balsamy
 
5. Z Apteczki Babuni - wygładzający peeling do ciała z ekstraktem z bzu; Joanna (300ml; ok. 10-15zł).
Ten produkt to jeden z przyjemniejszych peelingów, jakich ostatnio używałam! Nie dość, że skutecznie ściera martwy naskórek i nie rozpuszcza się pod wpływem wody, to jeszcze przepięknie pachnie najprawdziwszym bzem. Może nie jest to ten sam kaliber co peelingi cukrowe, ale moim zdaniem drobinki zawarte w tym produkcie są wystarczająco ostre, żeby przy regularnych zabiegach poradzić sobie z odpowiednim wygładzeniem ciała. Bardzo go polubiłam i już ponowiłam zakup :)
 
6. Sweet Secret - waniliowy scrub do mycia ciała; Farmona (225 ml; ok.13 zł).
Kolejny bardzo udany produkt od Farmony! Ten peeling przypadł mi do gustu na równi, z opisywanym wyżej peelingiem z Joanny. Bardzo skutecznie wygładzał skórę i ścierał martwy naskórek (chyba nawet mocniej, niż ten z Joanny), a do tego naprawdę przyjemnie pachniał wanilią. Owszem, nieco sztuczną, ale nadal bardzo przyjemną dla nosa. Podobnie jak masło szarlotkowo, świetnie sprawdzał się w okresie zimowym, ale nie wykluczam, że wrócę do niego wcześniej, po wykończeniu kolejnego słoiczka peelingu bzowego z Joanny.
 
Nastęca: peeling bzowy z Joanny.
 
 
7. Push Up - serum ujędrniające do biustu; Lirene (150 ml; ok.15 zł).
Z produktami ujędrniającymi do biustu mam dziwną relację. Nie bardzo wierzę w ich działanie, nie bardzo widzę ich efekty, ale mimo wszystko staram się dość regularnie używać, bo natura (i genetyka) dość hojnie mnie obdarowały i fajnie by było, gdybym na starość nie musiała potykać się o własny biust :P W przypadku tego serum, niestety również nie zaobserwowałam żadnego szczególnego ujędrnienia czy napięcia skóry, choć naprawdę starałam się używać go regularnie. Nie jest to jedyny produkt tego typu, który nie wywarł na mnie wrażenia, więc nie wiem nawet co na ten temat sądzić. Wiem, że u innych dziewczyn się sprawdza, ale ja dotąd nie natknęłam się na żaden specyfik tego typu, który dałby u mnie jakieś zauważalne efekty. Na razie nie planuję powrotu. A może u mnie nie ma co poprawiać? ;))
 
Następca: brak.
 
8. MaXSlim - balsam intensywnie ujędrniający; Lirene (400 ml; ok.12-17 zł).
Ten produkt jest dla mnie zagadką. Mi w sumie średnio przypadł do gustu i w sumie, podobnie jak w przypadku serum do biustu, średnio widzę jego efekty na mojej skórze, a mimo to kupuję kolejne butelki. Mało tego, produkt ten mocno przypadł do gustu mojemu Michałowi, który od dłuższego czasu jest jego stałym użytkownikiem. Bynajmniej nie chodzi o działanie ujędrniające, a raczej o przyjemny cytrusowy zapach, szybkie wchłanianie i niepozostawianie tłustego filmu na skórze. O ile ja używam go tylko w strategicznych miejscach, to Michał smaruje niż całe ciało, więc produkt dość szybko nam się kończy, dlatego... kolejna butla już jest w użyciu! ;)
 
Następca: ten sam produkt.
 
9. Seria C - żel-krem antycellulitowy o podwójnym działaniu; Pharmaceris (150 ml; ok.50zł).
O tym produkcie napisałam odrębną recenzję, do której przeczytania serdecznie Was zapraszam (KLIK). Tutaj wspomnę tylko tyle, że krem-żel bardzo przypadł mi do gustu i wyjątkowo skutecznie i zauważalnie napinał moją skórę, jednocześnie nieco ją wygładzając i zmniejszając widoczność cellulitu. Jeśli trafię na ten produkt w atrakcyjnej promocji, to na pewno chętnie do niego wrócę!

Następca: balsam antycellulitowy Lirene STOP Cellulit.
 

10. Cytrynowy krem do rąk WYGŁADZENIE; Lirene (75 ml; ok.7 zł).
Całkiem skuteczny i przyjemny krem do rąk, który dobrze sprawdził się jako tak zwany "torebkowiec". Moim zdaniem nie poradzi sobie z mocno przesuszoną skórą dłoni, ale do codziennej pielęgnacji będzie jak najbardziej wystarczający. Zadowalająco nawilżał i odrobinę natłuszczał skórę dłoni, ale równocześnie szybko się wchłaniał i nie zostawiał tłustej warstwy, dzięki czemu dobrze sprawdzał się w pracy. Tylko czasami, nie dawał rady przesuszowi spowodowanemu zmasowanym atakiem papieru i konieczna była podwójna aplikacja. Taki przyjemniaczek w korzystnej cenie. Może do niego wrócę, a może wypróbuję inną wersję. Bardziej przypadł mi do gustu krem z czerwonej serii - REGENERACJA.
 
11. Krem do rąk z kwiatem pomarańczy; Isana (100ml; ok.5zł).
Krem z Isany występował u mnie chyba w każdej z ról, najpierw mieszkał w torebce, później przy łóżku w sypialni, później na regale w salonie, aż ostatecznie znowu został zagarnięty do torebki. Mimo wszystko najlepiej sprawdzał się właśnie w domu, ponieważ o ile wchłanianie nie było zbyt uciążliwe, tak tłusta warstwka, pozostawiana na dłoniach już tak. Niby wykorzystałam tę końcówkę w pracy, ale nie był to najlepszy produkt w tym miejscu. Choć dla odmiany z wszelkimi objawamy suchości i szorstkości dłoni radził sobie o niebo lepiej, niż wyżej opisany Lirene. Ta wersja była limitowana, więc pewnie nie jest już nigdzie dostępna, ale i tak nie wróciłabym do niego.
 
Następca: wykańczam miodowy krem regenerujący z Lirene.
 
12. Hydrosense - nawilżająco-wygładzający jedwab do ciała; Oeparol (200ml, ok.15 zł).
No i co ja mam tutaj napisać? W sumie produkt był całkiem przyjemny, miał neutralny zapach, dobrze się wchłaniał i całkiem nieźle nawilżał skórę, ale po prostu nie zapadł mi specjalnie w pamięć. Dostałam, zużyłam, zapomniałam. Po prostu był ok, ale to trochę za mało, żeby do niego wrócić.
 
Następca: u mnie są to przede wszystkim balsamy z Bath & Body Works, w aktualnie używanym wariancie zapachowym.
 

13. Pielęgnacja Młodości - krem matująco-normalizujący; AA (50ml; ok.18-20zł).
Świetny krem do twarzy na dzień, który bardzo mocno przypadł mi do gustu! Nie tak dawna napisałam pełną jego recenzję, którą przeczytacie TUTAJ. Co mogę napisać w skrócie na jego temat? Świetnie matowił moją cerę, dobrze współpracował ze wszystkimi podkładami, nie podrażniał, nie zapychał i nie wysuszał cery! Zdecydowanie jeszcze się spotkamy! :)

Następca: emulsja energizująca Vitaceric Dr Irena Eris.

14. Dwufazowy płyn do demkijażu Awokado; Bielenda (100ml; ok. 6zł).
Wcześniej nie znosiłam dwufazówek, a odkąd wypróbowałam tę z Lirene, a później dwufazy z Bielendy, okazało się, że nagle wszystko mi się poprzestawiało i micele poszły w odstawkę! Zwłaszcza te, które do niczego się nie nadają! ;) Dwufazówka z Bielendy skutecznie sobie radziła z każdym makijażem, nie zostawiała na oczach efektu pandy i zmywała nawet wodoodporne kosmetyki. Zastanawiam się tylko, czy wystarczająco dobrze zmywa azjatyckie kremy BB (macie na ten temat jakieś przemyślenia?). Cenię w niej to, że nie podrażniała mi oczu oraz nie zostawiała tak zwanej mgły! Zdecydowanie do powtórki!

Następca: płyn dwufazowy Bawełna z Bielendy.

15. Żel pod oczy ze świetlikiem i herbatą; Flos Lek (15ml; ok.8zł).
Uwielbiam te żele! Zużyłam już dwie tubki i uważam, że są one totalnym must-have w mojej kosmetyczce! Świetnie koi zmęczone powieki i okolice oczu, a wyjęty prosto z lodówki, momentalnie odświeża spojrzenie i redukuje opuchnięcia! Oczywiście mam już kolejną tubkę! :)

Następca: żel pod oczy ze świetlikiem i aloesem.
 

16. Pianka do mycia rąk Sweet Pea; Bath & Body Works (259ml; od 19 do 29 zł).
Zgodnie uwielbiamy z Michałem ten wariant pianek do mycia rąk z Bath & Body Works i oboje bardzo doceniamy ich delikatność dla skóry. No dobra, Michał nie zwraca na to aż takiej uwagi, ale ja i owszem. W dodatku odkryłam, że po umyciu rąk z użyciem tej pianki nie czuję większej potrzeby stosowania kremu do rąk i często o tym zapominam, natomiast po użyciu zwykłego mydła w kostce bardzo często wybiegam z łazienki jak poparzona, łapiąc pierwszy lepszy krem do rąk ;) Ciąle wracamy do tych pianek! Więcej napisałam w recenzji TUTAJ.
 
Następca: pianka do mycia rąk Aloha Orchid z Bath & Body Works.
 
17. Zmywacz do paznokci z acetonem; Isana (250ml; ok.10zł?).
Nigdy więcej! To moja druga butelka tego zmywacza i o ile na początku całkiem mi odpowiadał, tak teraz koszmarnie przesusza mi paznokcie i zostawia paskudny, trudno zmywalny biały osad na paznokciach i skórze. Nie wiem nawet czy wykończę resztkę odlaną w mniejszą buteleczkę... Jakie zmywacze polecacie?
 
Następca: niestety ten sam produkt, na gwałt szukam czegoś lepszego!
 
18. Pasta do zębów; Himalaya Herbals (ok.12zł/szt.).
Zwykle nie pokazuję tutaj past do zębów, ale ta jest wyjątkowa! Doskonale rozumiem wszelkie zachwyty w blogosferze! Jest delikatna dla zębów i dziąseł, nie podrażnia, a nawet pomaga podleczyć wszelkie ewentualne skaleczenia, czy uszkodzenia (nie wiem, jak to ująć w słowa). Oboje z Michałem zauważyliśmy, że w czasie korzystania z tej pasty w ogóle nie mieliśmy problemów z krwawieniem dziąseł i generalnie nie borykaliśmy się z żadnymi podrażnieniami jamy ustnej (:D). Już mam kolejną tubkę!
 
Następca: ten sam produkt!
 

19. Krem do rąk z masłem shea' L'Occitane.
Pozwolę sobie zostawić moją opinię do czasu recenzji całego koszyczka ;)
 
20. Pomadka ochronna Soft Rose; Nivea (ok.10 zł/szt.)
Bardzo dobra pomadka ochronna, która dobrze nawilżała i natłuszczała moje usta i zabezpieczała je przed czynnikami zewnętrznymi. Nie przypadła mi do gustu tak bardzo, jak wersja Vitamin Shake, ale również ją lubię. Może jeszcze ją kupię.
 
Następca: Nivea Vitamin Shake i inne pomadki ochronne, porozkładane w torebkach i kieszeniach ;)
 
21. Podkład nawilżający Healthy Mix; Bourjois (ok.60zł/op.).
To chyba mój faworyt wśród wszystkich płynnych podkładów, których do tej pory używałam! Zresztą niejednokrotnie wymieniałam go wśród moich kolorówkowych ulubieńców! Mam nadzieję, że nowa wersja podkładu rzeczywiście różni się tylko opakowaniem, bo HM, który właśnie wykończyłam nie tylko bardzo zadowalająco krył (na większe niespodzianki i tak potrzebuję korektora), ale też zostawiał na twarzy ślicznie wykończenie (taki trochę glowy look), które matowiłam zwykle tylko tam gdzie potrzebowałam, czyli w strefie T. Bardzo dobrze trzymał się na mojej twarzy, nie ciemniał, nie robił plam. No po prostu świetny! Mam kolejną buteleczkę, mam nadzieję, że również się sprawdzi! :)
 
Następca: Rimmel Match Perfection.
 
22. Żel pod prysznic z werbeną; L'Occitance
Podobnie, jak w przypadku kremu, swoje wrażenia opiszę zbiorczo w poście "koszyczkowym".


23. Hydrosense - krem nawilżający do skóry mieszanej; Oeparol (50ml; ok.15zł).
Początkowo byłam bardzo zadowolona z tego kremu, bo naprawdę świetnie nawilżał moją cerę i szybko radził sobie z pokatarowymi przesuszeniami na nosie i innymi tego typu przygodami, a później nagle przestał mi wystarczać. Zupełnie nie wiem czemu, skoro wcześniej był ok, ale prawda jest taka, że ostatniej zimy moja twarz chyba zmieniła swoje przyzwyczajenia i przestała traktować nawilżanie jako zło konieczne, a zaczęła doceniać coraz większe jego dawki. Jak wspomniałam, większość kremu zużyłam zimą, dopóki nie zaczął być niewystarczający. Pewnie sprawdziłby się wiosną, bo był lekki i łatwo się wchłaniał, ale zauważyłam, że końcówka kremu zmieniła kolor, więc resztkę postanowiłam wyrzucić.
 
Następca: lekki krem głęboko nawilżający Pharmaceris A.
 
24. Odżywka podkładowa Foundation II; Nail Tek (ok.20zł/szt.).
Jak dla mnie ten produkt to totalna porażka! Nie wiem, czy ja po prostu nie lubię się z Nail Tekami, czy ta formuła nie była odpowiednia dla moich paznokcie, ale po każdym użyciu tej odżywki, miałam wrażenie, że moje paznokcie są w jeszcze gorszym stanie. Miałam 3-4 podejścia do tej odżywki i skończyło się na tym, że połowa leci do kosza! Teraz walczę z formułą III i choć jest trochę lepiej, to nadal nie jestem do końca zadowolona. Na pewno więcej nie wrócę do tej odżywki, bo choć wielu z Was pomaga, to dla mnie jest zwyczajnie koszmarkiem!
 
Następca: duet Nail Tek III
 
***
 
To by było na tyle, jeśli chodzi o moje majowo-czerwcowe zużycia! Poszło całkiem nieźle, ale biorąc pod uwagę niedawno otrzymaną ogromniastą paczkę od Lirene i Under 20, którą pewnie widziałyście na wielu innych blogach (ale u mnie też zobaczycie ;)), chyba i tak jeszcze sporo roboty przede mną w związku z "odgruzowywaniem" szafek z zapasów kosmetycznych :D
 
A jak prezentowały się Wasze zużycia w ostatnim czasie? Czy Wy też macie ochotę ujrzeć w końcu kawałek pustej szafki ;))
K.
Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast