piątek, 28 września 2012

Spotkanie warszawskich blogerek urodowych :)

Witajcie Dziewczyny!

Większość z Was już wie, że wraz z Sylwią z Lacquer Maniacs i Kasią z Gray maluje, organizujemy kolejne spotkanie blogerek urodowych w Warszawie. Odbędzie się ono w listopadzie, ale póki co szczegóły ustalamy na facebook'u, także zachęcam Was do wypowiadania się w sprawie dogodnych terminów.

Miejsca niestety będą musiały być ograniczone ze względu na wysokie koszty wynajęcia Stadionu Narodowego... ;) Nie no, tak na serio, już przy kilkunastu osobach ciężko jest z każdym porozmawiać, a jak tu się inaczej zapoznać, czy zacieśniać znajomości... :) Oczywiście pierwszeństwo będą miały przede wszystkim blogerki urodowe, a także te które są z Warszawy i okolic.

Zapraszamy!



Czytaj dalej

wtorek, 25 września 2012

Golden Rose 264 - seria z proteinami [swatche]

Cześć Dziewczyny!

Dzisiaj znowu pomęczę Was kolejnym lakierem do paznokci, jednak, żeby nie było monotematycznie, tym razem będzie to lakier marki Golden Rose, pochodzący z serii z proteinami, o numerku 264. Oczywiście, nie może być tak całkiem inaczej - podpowiem Wam, że ten lakier, to moim zdaniem idealny dupe przepięknego koloru z oferty Essie, a dokładniej Eternal Optimist, na który kilka z Was próbowało mnie namówić :) Tym razem jednak nie uległam, bo byłam naprawdę pewna tego podobieństwa i nie pomyliłam się! Specjalnie pomalowałam paznokcie Golden Rose i poszłam do Super-Pharm, żeby porównać kolory przy szafie Essie. Okazało się, że mój kolor na paznokciach był identyczny, z kolorem Eternal Optimist w buteleczce! :)


Lakier Golden Rose mam już około roku i nadal jest w świetnym stanie! Konsystencja nadal jest odpowiednio rzadka, a sam lakier nie zastyga na paznokciach zbyt szybko. Na szczęście już po aplikacji lakier schnie stosunkowo szybko, a po zastygnięciu bardzo ładnie połyskuje, jednak ja na tyle mocno przywykłam do wysuszacza Good To Go, że już niemal nie maluję paznokci bez jego użycia, dlatego na zdjęciach zobaczycie dwie warstwy GR, pokryte GTG.


264, to piękny pudroworóżowy kolor, który niektóre z Was zaliczają nadal do kategorii kolorów cielistych. Jest to piękny elegancki i dyskretny kolor, który świetnie sprawdza się zarówno w pracy, jak i w innych sytuacjach, które wymagają delikatnego wyglądu.


Ten lakier Golden Rose, z powodzeniem mógłby być jednowarstwowcem, jeśli aplikować go grubszą warstwą. Ja wolę jednak dodać jeszcze jedną warstwę, ponieważ jedna czasami może pozostawiać smugi. Pędzel, w który wyposażony jest ten lakier, jest dość wąski, ale bardzo dobrze przycięty, dzięki czemu lakier bardzo łatwo aplikuje się na paznokcie, nie rozlewając go jednocześnie na skórki.


Nosząc ten lakier, przypomniałam sobie, jak bardzo byłam zadowolona kiedyś z jego trwałości i w tej kwestii na szczęście nic się nie zmieniło - nosiłam go spokojnie przez jakieś pięć dni i jedynym uszczerbkiem były otarcia na końcach paznokci. Jest to tym bardziej godne podziwu, ponieważ za te lakier zapłaciłam, z tego co pamiętam, około 4 złotych! Za taki kolor, taką jakość i taką łatwość aplikacji, cena jest naprawdę powalająca! W pozytywnym sensie, oczywiście! :)




A Wy który z nich macie? 264 czy Eternal Optimist? ;)
K.
Czytaj dalej

poniedziałek, 24 września 2012

Lirene - regenerujący krem do rąk - miodowy

Witajcie!

Zgodnie z obietnicą, dzisiaj znowu pora na recenzję! Tym razem temat, który jest zawsze na czasie, ale jesienią szczególnie przybiera na znaczeniu, a mianowicie pielęgnacja dłoni! Słońce niestety przestaje nas rozpieszczać, a wiatr i chłód coraz bardziej dają się we znaki, dlatego w tym czasie szczególnie warto pamiętać, o tym, żeby zawsze mieć przy sobie krem do rąk, który skutecznie i szybko ukoi wszelkie nieprzyjemności związane z pogarszającą się pogodą... Dzisiaj przedstawię Wam jeden z mojej licznej kremowej gromadki, czyli miodowy krem regenerujący od Lirene.


Słowo od producenta:

DZIAŁANIE: Zacznę od tego, że z reguły nie mam problemów z przesuszaniem skóry dłoni, jednak w pracy mam dużo do czynienia z papierami, z których pył wyjątkowo niekorzystnie działa na moje dłonie. Krem rzeczywiście bardzo dobrze nawilża i natłuszcza moją skórę dłoni. Skóra po posmarowaniu jest natychmiastowo ukojona i dość szybko staje się wygładzona. Oczywiście wiadomo, że krem to nie lifting, ani żaden cudotwórca i jeśli posmarujemy dłonie raz na tydzień, to efekty prawdopodobnie nie będą tak zadowalające, jednak przy regularnym stosowaniu skóra bardzo szybko odzyskuje równowagę i jest mniej wrażliwa na wszelkie bodźce, które są dla niej potencjalnie szkodliwe.

To, co bardzo polubiłam w kremie Lirene, to fakt, że naprawdę szybko się wchłania i po jakiejś minucie-dwóch bez problemu można już szaleć długopisem po kartce, bez obawy, że zgubimy go gdzieś w czeluściach biura z powodu śliskich rąk ;) Ponadto imponującym jest fakt, że pomimo braku tej charakterystycznej śliskości, na skórze jest nadal wyczuwalna delikatna warstewka ochronna, którą bardzo w kremach do rąk lubię.

Jeśli chodzi o działanie regenerujące - nie spodziewajcie się natychmiastowej regeneracji, zwłaszcza, jeśli właśnie naraziłyście Wasze dłonie na długotrwały kontakt z detergentami (ach to sprzątanie! ;)). Moim zdaniem jednorazowe użycie kremu nie przyniesie zbyt wiele, poza doraźnym ukojeniem, ale który krem byłby w stanie natychmiastowo zregenerować tak wysuszoną skórę?! Bądźcie jednak pewne, że po kilkukrotnym zastosowaniu tego kremu Wasze dłonie szybko wrócą do dobrej formy.


KONSYSTENCJA: Krem jest bardzo gęsty, ale jednocześnie przy tym dość lekki. Podejrzewam, że właśnie to jest tajemnicą skutecznego działania i szybkiego wchłaniania.

KOLOR/ZAPACH: Krem ma standardowy biały kolor, jednak zapach, wbrew pierwszym skojarzeniom, związanym z nazwą, zupełnie nie przypomina miodu. Mi kojarzy się raczej z męskimi perfumami. Ja jestem fanką takich zapachów, ale wiem, że nie każdej z Was mógłby on przypaść do gustu.

WYDAJNOŚĆ: Krem ma naprawdę bardzo dobrą wydajność, ponieważ wystarczy niewielka ilość, żeby rozprowadzić go po całych dłoniach, dzięki czemu produkt starcza nam na dłuższy czas. Sama nie wiem, kiedy go zużyję, po dość intensywnym użytkowaniu przez jakiś miesiąc, półtora nadal mam wrażenie, że mam jakieś 3/4 tubki.


OPAKOWANIE: Krem zapakowany jest standardowo w miękką tubę, o zawartości 100ml, która jest zamykana na klapkę. Jest to dobre rozwiązanie dla osób, które mają problem z notorycznym gubieniem nakrętki od kremu ;) Moim zdaniem jest to bardzo wygodne opakowanie dla tego typu produktu, jednak ze względu na jego nieprzezroczystość nie będziemy w stanie z całą pewnością stwierdzić, ile kremu nam jeszcze zostało. Ponadto podejrzewam, że na sam koniec, ze względu na gęstą konsystencję produktu nie obędzie się bez rozcinania tubki.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ: ok.8zł, dostępny w większości sieciowych drogerii typu Rossman, Hebe, Super-Pharm;

CZY KUPIĘ PONOWNIE: Nie wiem. Jestem z tego produktu bardzo zadowolona, ale nie dość, że jest on szalenie wydajny, to jeszcze ja jestem typowym chomikiem i posiadam tak dużą ilość zapasów kremów do rąk, że nie wiem, czy jak w końcu wykończę tę kolekcję, to ten krem będzie jeszcze w sprzedaży :P

SKŁAD:
Aqua, Glyceryl Stearate, Isohexadecane, Isopropyl Myristate, Stearic Acid, Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Oil, Glycerin, Polysorbate 80, Allantoin, Dimethicone, Hydrogenated Olive Oil Decyl Esters, Triethanoalamine, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Disodium EDTA, Xanthan Gum, Propylene Glycol, Ethylhexylglycerin, Carbomer, Tocopheryl Acetate, Mel, Phenoxyethanol, Methylparaben, Hexyl Cinnamal, Linalool, Benzyl Salicylate, Citronellol, Limonene

Podsumowanie:
+ skuteczne działania - nawilża i natłuszcza;
+ przyzwoite działanie regenerujące;
+ szybkie wchłanianie;
+ wysoka wydajność;
+ szeroka dostępność;
+ wygodne opakowanie;
+/- zapach, który z miodem nie ma nic wspólnego i nie każdemu może przypaść do gustu

Miałyście już okazję używać kremów do rąk z Lirene? To moja pierwsza przygoda z tego typu kosmetykiem tej marki, ale mam jeszcze jeden w zapasach. Ciekawi mnie, czy ten drugi będzie równie dobry. A jakie są Wasze dotychczasowe wrażenia? A może sięgacie po zupełnie inną markę kremów do rąk? Podzielcie się swoimi ulubieńcami :)
K.

Produkt otrzymałam w ramach współpracy z Laboratorium Kosmetycznym Dr Irena Eris. Dziękuję Pani Ani za udostępnienie produktów do testów.
Czytaj dalej

sobota, 22 września 2012

Niekosmetycznie: Coldplay put a smile upon my face ;)

Cześć Dziewczyny!

Część z Was z pewnością już wie, że w środę miałam wielką przyjemność zobaczyć na żywo jeden z moich ulubionych zespołów, czyli Coldplay! Jednak do tej pory jestem pod tak ogromnym wrażeniem, że postanowiłam przelać nieco swoich wspomnień w tym miejscu! :)

źródło:  http://www.coldplay.com/newsdetail.php?id=1082
Przede wszystkim, to nie był pierwszy koncert na jakim byłam i do tej pory byłam przekonana, że to, co Metallica robi na koncertach z kawałkiem One, to jest jedyne słuszne mistrzostwo świata. Dzisiaj już wiem, że pierwsze miejsce musi być ex aequo ;) To, co chłopaki z Coldplay wyprawiali na koncercie w Warszawie, zarówno muzycznie, jak i z całą imponującą oprawą, naprawdę zasługuje na podziw! Ale po kolei!

MUZYCZNIE
Jeśli chodzi o repertuar (ale to drętwo brzmi w kontekście TAKIEGO koncertu ;)), uważam, że chłopaki zagrali naprawdę spójny i świetny koncert. Nie wymieniłabym chyba żadnego kawałka, każdy był na swoim miejscu. Oczywiście zagrali praktycznie wszystkie swoje najważniejsze kawałki, jak choćby In My Place, The Scientist, Yellow, Viva La Vida czy Speed Of Sound, z czego nie sposób się nie ucieszyć, tym bardziej, że Coldplay słucham nie od dziś i to przede wszystkim optymistycznymi Yellow i In My Place, a także rozbrajającymi The Scientist i Fix You zdobyli sobie moje serce. 

Jeśli już polubię jakiś zespół, to jestem wobec niego bezkrytyczna. I dobrze mi z tym. Bo naprawdę podoba mi się każda jedna z coldplay'owych płyt, a najnowsza - Mylo Xyloto -  niezmiennie wprawia mnie w dobry nastrój i po prostu szalenie przyjemnie mi się jej słucha. Z tego też powodu, przed koncertem przestudiowałam ją wzdłuż i wszerz. Ku mojej radości na Narodowym usłyszałam wszystkie najlepsze, moim zdaniem, kawałki z tego krążka, w szczególności moją ulubioną kołysankę (to dla mnie najlepsze określenie, nic tylko się wyciszyć i pobujać do snu ;)) Us Against The World. Oczywiście chłopaki zagrali również wszystkie dotychczasowe single z MX, w tym również ostatni - Princess of China z wizualizacją Rihanny na dwóch, czy trzech telebimach ;)


Wiem, że mnóstwo osób podchodzi sceptycznie do ostatniego ich wydawnictwa, ale powiem Wam coś - jeśli tylko z tego powodu nie poszliście na koncert, to macie czego żałować! I zapewniam Was, będziecie żałować do końca życia! :P

Ktoś gdzieś kiedyś napisał, że Coldplay jest zespołem, który fantastycznie sprawdza się na dużych scenach i nagrywa kawałki, które aż się proszą o odśpiewanie ich na stadionach. Takie, które niemal pretendują do miana hymnów. Tak też było z charakterystyczną "przyśpiewką" ("ooo..." ;] kto zna ten kawałek, nie powinien mieć problemów z rozpoznaniem, o który fragment mi chodzi ;)) w Viva La Vida. Nie dość, że cały Stadion śpiewał, ile sił było w płucach w trakcie koncertu, to śpiewaliśmy ten swoisty "hymn" również po koncercie stojąc w kolejce do wyjścia, a także idąc sobie w stronę Centrum Mostem Poniatowskiego. Wrażenia niezapomniane! :)


Jeśli chodzi o wykonanie - rewelacja! Moim zdaniem Martin na żywo brzmi nawet lepiej niż na płytach, na tyle, na ile to w ogóle jest możliwe! Niesamowity głos, niesamowity żywioł, emocje na dłoni i fantastyczny kontakt z publicznością - tak w skrócie można go opisać! Zresztą cały zespół grał tak, że nawet największemu sztywniakowi nóżki się po prostu same by się uginały i gibały (Król Julian byłby dumny!;)). Nawet nie wiem, kiedy przestałam zwracać uwagę na ludzi wokół mnie, koncentrując się tylko na muzyce i na tym co widziałam wokół siebie (patrz: oprawa!).

Można by się czepiać, że czegoś tam nie zagrali, ale mi nie brakowało żadnego kawałka i jedynym, który przychodził mi do głowy po dłuższym zastanowieniu był Shiver. I tylko to. Resztę zaczęłam rozważać dopiero wczoraj, przesłuchując kolejny raz starsze płyty. Nadal jednak twierdzę, że wszystko było na swoim miejscu, a proporcje między starymi a nowymi kawałki były świetnie zachowane.


WIZUALNIE
O tym mogłabym się rozpisywać długo i namiętnie, bo oprawa koncertu, to było po prostu coś pięknego, nie wiem tylko, czy nie zanudziłabym Was tym na śmierć. Poza tym, żeby to poczuć, trzeba było tam być.

Mogę Wam jedynie powiedzieć, że po wejściu na Stadion, każdy uczestnik koncertu otrzymywał specjalne bransoletki, które miały w środku diody, które cudownie migały w trakcie koncertu we wspólnym rytmie. To był piękny i szalenie imponujący widok widzieć na około siebie cały stadion migających kolorowych diodek. Zarówno na płycie, jak i na caluteńkich trybunach. Morze światełek! Był też deszcz konfetti, wycinanego w różne kształty, m.in. M i X, dokładnie takie, jak na okładce Mylo Xyloto :) Chwilami trudno było zobaczyć cokolwiek, co się działo kilka metrów dalej, ponieważ ten "deszcz" był wypuszczany chyba z każdego punktu technicznego na płycie stadionu. Efekt nieziemski!


Poza tym mnóstwo laserów, trochę fajerwerków, mnóstwo balonów, zwłaszcza tych żółtych, wypuszczonych w trakcie Yellow <3 I mnóstwo innych, równie neonowych atrakcji! No i chłopaki, którzy wyrastali nagle między publicznością w różnych miejscach, grając kolejne kawałki...

Jestem absolutnie zadowolona i zachęcam Was do przeglądania filmików na YouTube, żebyście choć trochę mogły/mogli nacieszyć oczy, a ja zostawiam Was z kilkoma moimi marnymi zdjęciami, a po te lepszej jakości i lepiej oddające klimat odsyłam na CGM - http://www.cgm.pl/galeria,25397,15.html

Stay tuned, niedługo znowu wrócimy do recenzji ;)
K.


Czytaj dalej

środa, 19 września 2012

So Sweet Blog Award

Ostatnimi dniami w blogosferze panoszy się słodki znaczek, będący wyrazem sympatii czytelniczek do blogerek! Takie wyróżnienie przywędrowało również do mnie i to dwukrotnie! Bardzo mnie cieszy, że mój blog jest tak ciepło przez Was odbierany i że podoba Wam się to, o czym i jak dla Was piszę :)

Zostałam wyróżniona przez dwie przemiłe blogerki Zielone Serduszko oraz Agatę.

Zielone Serduszko, czyli Agnieszka jest od dawna jedną z moich największych gaduł i, odkąd do mnie trafiła, skomentowała chyba 90% postów, które ukazały się od tej pory! :)) Jest szalenie ciepłą dziewczyną, która zawsze znajdzie dla każdego miłe słowo. Warto zajrzeć na jej blog po to, żeby poczuć tę przyjazną atmosferę i zadomowić się na dłużej :)

Za to z Agu znamy się wirtualnie dosłownie od drugiego dnia istnienia mojego bloga i od tej pory dość regularnie wymieniamy ze sobą spostrzeżenia na tematy przewijające się przez nasze blogi. A wszystko zaczęło się od tego, że urodziłyśmy się prawie tego samego dnia... Tu też jest jednodniowy poślizg ;) Koniecznie zajrzyjcie do Agaty, nie tylko po to, żeby poczytać o jej perypetiach z mieszano-wrażliwą cerą, ale również po to, żeby poznać bliżej posiadaczkę jednego z najpiękniejszych uśmiechów w blogosferze!


A teraz pora na moje nominacje! Należy przekazać znaczek 5,10 lub 15 ulubionym blogom! Tak naprawdę moje ulubione blogi znajdziecie w blogrollu, jednak jest kilka, które zasługują na dodatkowe wyróżnienie!

Moja ulubienica i od niedawna koleżanka poza strefą blogową! Pierwszy raz trafiłam do niej z wizażowego wątku dla Sleekomaniaczek i tak już zostałam. Obie podzielany miłość do palet i róży Sleek, która u Gray przejawiaja się w setkach przepięknych makijaży pokazanych na jej blogu. Uwielbiam każdy jeden makijaż, wykonany przez Kasię i liczę na to, że w końcu nadarzy się okazja, żebym mogła doświadczyć jej czarów na własnej skórze ;)

Relacja z Sylwią, to kolejna znajomość przeniesiona z blogowego światka do codzienności ;) Sylwia, to moja lakierowa bratnia dusza, podzielająca zainteresowanie każdym dostępnym kolorem i wykończeniem, a od niedawna również moja wspólniczka w uzależnieniu od Essie. Sylwia to totalna lakierowa kusicielka, zaglądacie na własną odpowiedzialność! ;)

Asia, to dziewczyna, która wyjątkowo świetnie radzi sobie z codziennym publikowaniem świetnych notek na naprawdę wysokim poziomie! Widać, że każdy jeden post został przemyślany i skrupulatnie przygotowany, dlatego z wielką chęcią zaglądam do niej i czytam praktycznie wszystko, co wychodzi spod jej reki ;) Poza tym Asia, to wyjątkowa gaduła - nasze długie konwersacje w komentarzach niedługo staną się nową świecką tradycją! ;)

Któż nie zna Marti?! To jakże przesympatyczna i niezwykle wesoła dziewczyna, którą miałam okazję poznać osobiście na jednym z blogerskich spotkań. Jej blog pokochałam nie tylko za kopalnię wiedzy odnoście produktów LUSH oraz MAC ale również za coraz to piękniejsze pandorkowe nabytki! Chyba żadna inna osoba nie ma takich pokładów pozytywnej energii, którą aż promieniuje przez ekran :D

Maja, to dziewczyna, która wyjątkowo często wodzi mnie na pokuszenie. Tym bardziej bombardując mnie notkami ze swatchami kolejnych lakierów Essie... Odkąd pokazała mi Tart Deco i Splash of Grenadine totalnie przepadłam! Ponadto Burn jest również zagorzałą fanką cieni z Inglota i MACa, więc jej blogiem powinny zainteresować się również cieniholiczki... ;)

Alisek ostatnio trochę obraziła się na blogosferę, ale ja nie obraziłam się na nią. Ala świetnie pisze o każdym jednym kosmetyku, który trafił w jej łapki. Każdą jej recenzję czytam z największą przyjemnością, tym bardziej, że Aliss pisze o kosmetykach tak obszernie, jak i ja, a w swoich wywodach umieszcza chyba wszelkie niezbędne kwestie, o których można napisać! ...Oczywiście Aliss również jest sprawczynią kilku moich essiakowych zakupów... ;)

Pani profesor z Instytutu KrzyklOBOPu! Justyna jest szalenie przenikliwa i uważnie obserwuje blogosferę. Nikt nie jest bezpieczny, bo Krzykla czuwa i wszystkie informacje zbiera w teczkach, bardziej obszernych, niz te z IPNu. Lepiej mieć ją za sobą, niż przeciwko sobie... ;))))) A tak na serio, Krzykla to kolejna z grona moich ulubionych Essiemaniaczek, choć o nieco rozbieżnym guście, to nadal bardzo interesującym. Ponadto u Krzykli poczytacie również sporo o eksluzywnych markach. Wszystko zawsze świetnie zaserwowane!

Monika, to chyba moja ulubiona włosomaniaczka i mimo, że nie zawsze aktywnie udzielam się na jej blogu, to namiętnie podczytuję go prawie od początku jego istnienia i z wielką przyjemnością obserwują wciąż rosnącą liczbę czytelników. Mało kto aż tak namiętnie testuje i dokumentuje swoje włosowe poczynania i robi to w tak interesujący i lekkostrawnie podany sposób. Ponadto moim zdanie, to właśnie Siempre była prekursorką rozpoczynającej się mody na rosyjskie kosmetyki do włosów... ;))

Blog Mani, to moje niedawne odkrycie. Wprawdzie jeszcze jest tam spokojnie i trafiają tam przede wszystkim lakieromaniaczki, ale podejrzewam, że wkrótce blog będzie tętnić życiem! Mania codziennie prezentuje swoje nienagannie pomalowane paznokcie w innym kolorze i jest dla mnie źródłem ogromnego chciejstwa! Wszystkie zdjęcia są przepiękne jakościowo, a pokazywane swatche wyglądają dokładnie tak samo, jak na żywo. Ponadto blog jest bardzo jasny, czysty i przejrzysty, więc bardzo miło i łatwo się po nim poruszać i odnalaźć to, co nas interesuje :)

Agnieszka jest osobą, która imponuje mi ogromną wiedzą na temat składów kosmetyków. W jej recenzjach znajdziecie skład każdego kosmetyku rozebrany na części pierwsze, a przy okazji dowiecie się do czego dany składnik może w ogóle służyć. Ponadto Angel ma po prostu zawsze swoje zdanie, nawet jeśli jest ono sprzeczne ze zdaniem całego blogerskiego środowiska ;)

Znacie moje ulubione blogi? A może udało mi się Was jednak troszeczkę zaskoczyć? ;)
K.
Czytaj dalej

wtorek, 18 września 2012

Kallos - Crema Al Latte - maska do włosów

Witajcie Dziewczyny!

Wróćmy na chwilę do pielęgnacji - Sylwia nie martw się, lakiery wrócą już niedługo :D - tym razem przygotowałam dla Was recenzję maski do włosów, którą każda szanująca się włosomaniaczka powinna wypróbować! Mowa oczywiście o Crema al Latte marki Kallos.

Jest to maska, która u mnie sprawdza się naprawdę bardzo dobrze i choć nie jest moją faworytką, to coś czuję, że jeszcze nie raz się spotkamy. Moje włosy chyba lubią się z proteinami mlecznymi! :)



Słowo od producenta:
Dzięki proteinom pozyskanym z mleka, krem wspaniale nadaje się do każdego rodzaju włosów, pozostawiając je delikatne i odżywione. Doskonały dla zregenerowania włosów osłabionych przez rozjaśnianie, farbowanie oraz trwałą ondulację.

JAK UŻYWAM MASKI: Tej maski używam w dwojaki sposób, zarówno jako szybką odżywkę, pozostawiając maskę na włosach na jakieś 5 minut oraz w tradycyjny sposób, na 15-20 minut. Maskę nakładam na skórę głowy oraz na całą długość włosów, jednak nie używam foliowego czepka - szczerze przyznam, że zupełnie o nim zapominam ;) Maskę nakładam na umyte włosy na samym początku kąpieli i trzymam ją przez cały czas wykonywania zabiegów kosmetycznych na pozostałych częściach ciała :)

DZIAŁANIE: Maska, stosowana w wyżej opisany sposób, fantastycznie działa na moje włosy. Po jej użyciu są one niesamowicie mięciutki i bardzo mięsiste. Są odpowiednio obciążone, w tym sensie, że nie puszą się i nie fruwają na wszystkie strony, ale jednocześnie nie są absolutnie oklapnięte, ani na długości, ani przy skórze. Uwielbiam to, że moje włosy są po niej delikatnie połyskujące i świetnie układają się nawet pozostawione "samopas". W tym stanie utrzymują się aż do kolejnego mycia.

Czy są odżywione? Na pewno trochę tak, choć nie sądzę, żeby pomogła w regeneracji mocno zniszczonych włosów i ja tego od niej nie oczekuję, ponieważ wychodzę z założenia, że silnie uszkodzonym włosom, w szczególności końcówkom, nie pomoże nic poza nożyczkami i wdrożeniem odpowiedniej pielęgnacji. Moje mocno zniszczone, kruszące się końcówki niestety nie zostały przez nią zregenerowane (nie ma cudów ;)), ale muszę przyznać, że mimo wszystko, po zastosowaniu maski, wyglądały dużo lepiej.


KONSYSTENCJA: Maska ma konsystencję delikatnie rozrzedzonego budyniu. Jest dość dobrze zbita i gęsta, dzięki czemu nie przelatuje przez palce, a w konsekwencji nie spływa też z włosów.

KOLOR/ZAPACH: Kallos słynie ze swojego cudownego waniliowo-mlecznego zapachu. Wszelkie pozytywne opinie o zapachu tego produktu nie są ani trochę przekłamane! Maska pachnie cudownie budyniem waniliowo-śmietankowym. Sama maska występuje w formie białego kremu.

WYDAJNOŚĆ: Maskę posiadam od czerwca, stosowałam ją średnio raz-dwa razy w tygodniu, pomijając wyjazdy sierpniowe, dwa i pół miesiąca, to naprawdę świetny wynik.

OPAKOWANIE: Wybrałam na próbę mały słoiczek maski, który mieści w sobie 275ml produktu. Opakowanie jest dość wygodne, choć ostatnie dwie aplikacje były nieco uciążliwe ze względu na konieczność wygrzebywania maski z zagłębień w ściankach, jednak nie jest to szczególnie upierdliwy problem ;) Poza tym opakowanie jest wyposażone w zakręcane wieczko. Myślę, że wygodniejszym byłoby zamknięcie na klik, tym bardziej, że pod prysznicem wszystko łatwo ucieka... ;) Mały słoiczek nie jest szczyt em wygody, ale przez 90% nie sprawiało mi najmniejszych problemów.

Maska jest dostępna również w pojemności 1000ml i nie wykluczone, że kolejnym razem skuszę się właśnie na taką pojemność do podziału z mamą.


CENA/DOSTĘPNOŚĆ: Moją małą wersję kupiłam stacjonarnie w Drogerii Hebe za zawrotną kwotę 5zł. Wiem, że można je dostać również w sklepach i hurtowniach fryzjerskich, a także online.

CZY KUPIĘ PONOWNIE: Tak! Na pewno tak! Maska świetnie się sprawdza na moich włosach i choć nie pobije ulubionej maski z Bingo Spa (o której postaram się niedługo napisać), to jednak z pewnością zasługuje na uwagę i częste powroty do mojej włosowej pielęgnacji! :)

SKŁAD:
Aqua, Cetearyl Alcohol, Methosulfate, Parfum, Phenoxyethanol, Methyldibromo Glutaronitrile, Hydroxypropyltrimonium Hydrolized Casein, Citric Acid, Hydrolized Milk Protein, Methylchloroisothiazolinone, Sodium Cocoyl Glutamate, Methylisothiazolinone

Podsumowanie:
+ miękkie, mięsiste włosy;
+ dobrze obciążone, nie puszące się;
+ brak oklapnięcia;
+ nadaje delikatny połysk;
+ bardzo dobra wydajność;
+ korzystna cena;
+/- średnio wygodne opakowanie;
- utrudniona dostępność


Miałyście już mlecznego Kallosa? Sprawdził się u Was tak samo dobrze, jak i u mnie? Jakie są Wasze ulubione maski do włosów? A może w ogóle ich nie używacie?
K.
Czytaj dalej

sobota, 15 września 2012

Essie - Mademoiselle ...jestem monotematyczna! [swatche]

Witajcie Dziewczyny!

...a może powinnam raczej napisać lakieromaniaczki, bo tylko Wy pewnie jeszcze macie do mnie cierpliwość! W związku z nadal aktualną promocją na lakiery Essie w Super-Pharm, moje ostatnie posty są zdominowane właśnie przez tą markę. Dlatego dziś również nie będzie inaczej! ;)

Bohaterką dzisiejszego posta jest kultowy i chyba najbardziej znany lakier Essie, czyli panienka Mademoiselle (nr 13). Podobno ten lakier jest kolorem, który najczęściej i najszybciej wyprzedaje się z szaf Essie. Z tego, co słyszałam, czy raczej czytałam - ten kolor jest też szczególnie chętnie wybierany do ślubnego manicure. Nie to, żebym się wybierała przed ołtarz, ale wypróbować warto! Czy warty jest całego tego zamieszania? Zapraszam na prezentację! :)


Mademoiselle, to bardzo delikatniutki mleczny róż z ogromną zawartością beżu. Jest to lakier z gatunku frenczowych, dlatego nie nastawiajcie się na wysokie krycie. Na zdjęciach mam trzy warstwy lakieru i nadal widać białą końcówkę. Wiedziałam o tym, kupując ten lakier, więc nie było to dla mnie zaskoczeniem, ale jeśli któraś z Was nie zna jeszcze Mademoiselle, to warto być świadomą tego faktu przed zakupem. Wydaje mi się, że właśnie przy trzech warstwach efekt jest najładniejszy i najbardziej naturalny, niestety nie zrobiłam zdjęć dwóch warstw, ponieważ paznokcie malowałam wczesnym wieczorem i światło było już raczej do kitu... Uzupełnię tę "lukę" przy okazji kolejnego malowania.


Moim zdaniem Mademoiselle, dzięki naturalnemu odcieniowi, nadaje paznokciom świeży i zdrowy wygląd. I choć generalnie nie jestem fanką transparentnych lakierów, to ten nawet mi się podoba. Nie zostanie raczej moim ulubieńcem, ale wiadomo, czasami człowiek musi. Musi użyć dyskretnego koloru na paznokcie (np. sytuacje biznesowe), albo musi  wypróbować kultowy odcień (zgadnijcie, którą opcję reprezentuję! :D).

Jako, że nie przewiduję obsesyjnego wykorzystania tego koloru, postanowiłam nie inwestować w niego tych dwudziestukilku złotych w SP, ale zamówiłam go, jako jeden z nielicznych dostępnych kolorów, na stronie PaaTal, gdzie kosztował ok.15zł. No, za tyle, to ja mogę go wypróbować! Ku mojemu zdziwieniu, Mademoiselle, kupiona w tym sklepie, również wyposażona jest w szeroki europejski pędzelek, co przyjęłam z ogromną ulgą! Dzięki temu lakier nie smuży i zostawia na paznokciach idealną warstwę równego koloru!


Co jeszcze? Trwałość! Na razie mam go na paznokciach trzy dni i widzę u siebie jeden mikruśny, samotny odprysk. Poza tym jest całkiem nieźle, aczkolwiek nie jestem szczególnie oczarowana, więc pewnie bez względu na jego stan, jutro (albo jeszcze dziś wieczorem) zaliczy on bliskie spotkanie ze zmywaczem... :P

A co Wy myślicie o Mademoiselle? Podoba Wam się taki delikatny mleczny efekt czy wolicie mocniej kryjące kolory na paznokciach?
K.

P.S. Nie zwróciłam na to wcześniej uwagi, ale lakiery Essie mają kulki do mieszania... Dla mnie to mało istotny szczegół, ale wiem, że niektóre z Was zwracają na to uwagę... ;)





Czytaj dalej

czwartek, 13 września 2012

Essie - Sand Tropez - kolekcja French Affair - Spring 2011 [swatche]

Taaaak, to już prawdziwa obsesja. Chyba mogę nazwać mój związek z lakierami Essie miłością... ;) Kolejną nowością w mojej kolekcji jest piękny piaskowy kolor nr 79 Sand Tropez. Swego czasu ten kolor był dostępny na PaaTal, ale wtedy stwierdziłam, że ...mi się nie podoba i że jest zbyt żółty dla mnie... Nic bardziej mylnego i choć wszelkie swatche i recenzje z tamtych czasów utwierdzały mnie w tym przekonaniu, to wszystko nagle się zmieniło, kiedy zobaczyłam ten lakier u Aliss. Paskudna kusicielka sprawiła, że zapragnęłam go mieć. I wiecie co? Nie żałuję! Jest absolutnie piękny i świetnie się czuję w tym kolorze!


Sand Tropez to piaskowy beż, który - wbrew moim obawom - nie zawiera ani odrobiny żółci. W dodatku nie jest tak jednoznacznym kolorem, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, ponieważ zawiera w sobie spore ilości szarości, a w chłodnym świetle widzę w nim też odrobinę różu. Wykończenie lakieru jest idealnie kremowe, żadnych drobinek ani shimmerów.


Posiadam wersję z szerokim pędzelkiem, czyli wersję europejską. Dzięki pędzelkowi lakier ani trochę nie smuży i dwie warstwy, widoczne na zdjęciach, są wystarczające do uzyskania pełnego krycia bez smug i prześwitów. Trwałość tego lakieru jest całkiem dobra miałam go na pazurach jakieś 3 dni i dopiero godzinne zmywanie i rozdwojony paznokieć spowodowały u mnie pierwsze odpryski. Przypuszczam, że gdyby nie to felerne zmywanie, to trzymałby się dużo dłużej. Dodatkowo Sand Tropez genialnie wygląda z flejksami z My Secret (nr 104), co postaram się Wam pokazać jak tylko znowu użyję tego połączenia! :) Lakier schnie dość przyzwoicie, ale ja i tak zawsze używam Good To Go - już nie wyobrażam sobie czekania aż lakier wyschnie samodzielnie ;)


Lakier kupiłam standardowo w Super-Pharm, tym razem w promocji za bodajże 26zł. Ta nieszczęsna szafa wkrótce mnie zrujnuje! ;)

A jak Wy zapatrujecie się na ten kolor? Też byłyście uprzedzone, czy od razu wpadł Wam w oko? Korzystałyście już z promocji w SP na Essie i inne lakiery? ;>
K.





Czytaj dalej

poniedziałek, 10 września 2012

EcoTools - pędzel do bronzera, zwany potocznie grubaskiem :)

Cześć Dziewczyny!

Dzisiaj temat, którego jeszcze na blogu nie poruszałam, mianowicie pędzle do makijażu! Jakiś czas temu obfotografowałam moją kolekcję i w związku z tym postanowiłam, że pora zrobić użytek z tych zdjęć, tym bardziej, że większość pędzli, znajdujących się w mojej kolekcji mam już co najmniej kilka miesięcy. Zdążyłam wyrobić sobie o nich opinię, którą dzisiaj się z Wami podzielę. Na pierwszy rzut zaprezentuję Wam dość popularny pędzel do bronzera marki EcoTools, znany również jako grubasek do bronzera :D


WYGLĄD I WYKONANIE: Grubasek jest pędzlem wykonanym z syntetycznego włosia taklon, które odpowiada polityce cruelty-free, prezentowanej przez markę EcoTools. Włosie osadzone jest w aluminiowej skuwce, przymocowanej do grubej, okrągłej bambusowej rączki. Mimo sporej rączki pędzel jest dość łatwy do utrzymania w ręku podczas wykonywania makijażu. Jego ciężar jest moim zdaniem dość optymalny, ponieważ jest na tyle ciężki, że pędzel wyraźnie czuć w dłoni, a jednocześnie na tyle lekki, że nie utrudnia to w żaden sposób makijażu.



Włosie pędzla jest dobrze osadzone w skuwce i przez kilka miesięcy użytkowania pędzla nie zaobserwowałam  żadnego poluzowanego włoska, ani nawet żadnego odkształcenia. Sam pędzel jest szalenie miły i miękki w dotyku. Jest również bardzo przyjemny dla twarzy, nie drapie jej, ani nie podrażnia w żaden inny sposób.

Pędzel jest bardzo gęsty i mięsisty, dzięki czemu od razu dobrze rozciera aplikowane nim kosmetyki. Przekrój włosia jest delikatnie owalny, choć bardzo zbliżony do koła. Dzięki takiemu ukształtowaniu włosia łatwiej dopasować mi pędzel do twarzy - po prostu robię "dziubek" i tą minimalnie dłuższą krawędzią wpasowuję pędzel poziomo w powstałe na policzkach zagłębienie.


Pędzel otrzymujemy zapakowany w plastikową saszetkę, która wyposażona jest w zamknięcie strunowe, dzięki czemu mamy jednocześnie wygodne etui, w którym możemy przewozić nasz pędzel.


ZASTOSOWANIE I EFEKT: Dzięki temu, że pędzel jest tak spory, efekt nałożonego bronzera jest dość delikatny, dzięki natychmiastowemu rozcieraniu kosmetyku. Wiadomo jednak, że zależnie od zastosowanej techniki, można dostosować efekt do swoich indywidualnych potrzeb i upodobań. Uwielbiam ten pędzel ze względu na fakt, że wreszcie mam pewność, że dobrze nałożę bronzer, co, za pomocą używanych wcześniej mniejszych pędzli, kończyło się bardzo różnie i na jakiś czas zniechęciło mnie do stosowania produktów brązujących.

Wiem, że dla niektórych dziewczyn jest on nieco zbyt duży, więc prawdopodobnie nie sprawdzi się u osób, które przywykły do mniejszych pędzli do konturowania lub u osób z bardzo drobiniutką buzią. Dla nich ten pędzel może się świetnie sprawdzić jako pędzel do pudru.



CZYSZCZENIE: Pędzel dość łatwo daje się wyczyścić. Do jego prania stosuję szampon dziecięcy Babydream lub Bambino. Produkty sypkie lub pudrowe nie wnikają zbyt głęboko w jego włosie, więc nie musimy się zbyt mocno trudzić z wydobywaniem resztek kosmetyków, jednak warto zwrócić uwagę na to, czy dokładnie wypłukałyśmy pianę, ponieważ ta lubi się wżerać nieco głębiej niż byśmy chciały. Czas schnięcia pędzla jest stosunkowo długi, ze względu na gęste i zwarte włosie, ale nie przekracza czasu wystarczającego na nocny sen, dlatego piorąc go wieczorem, możecie być pewne, że rano pędzel będzie gotowy do użytku.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ: ok.50zł w polskich sklepach internetowych i drogeriach - m.in. Hebe, Alledrogeria czy Kosmetykomania; taniej można go zamówić ze strony iHerb.


Macie ten pędzel? Czy wolicie konturować twarz większymi pędzlami, czy raczej mniejszymi o kształcie zbliżonym do jajeczka? Jakie są Wasze ulubione techniki konturowania?
K.

Czytaj dalej

sobota, 8 września 2012

Ecco Walkathon 2012, czyli uwaga Warszawianki!

Cześć Dziewczyny!

Dzisiejszy post wyjątkowo skieruję w stronę Warszawianek i dziewczyn z okolic. Czy słyszałyście już o imprezie jaką jest Ecco Walkathon? To charytatywny spacer, dzięki któremu możecie pomóc wybranej przez siebie organizacji charytatywnej... I tak, zamierzam zrobić tym postem reklamę tego wydarzenia, ponieważ uważam, że warto wziąć w nim udział! Ja będę spacerować już szósty rok z rzędu i Was zachęcam do tego samego!

W jaki sposób możecie pomóc? Nic prostszego, wystarczy, że kupicie bilet i 15 września przyjdziecie na Agrykolę wraz ze swoją rodziną, znajomymi, albo nawet same i urządzicie sobie spacer! Do wyboru są dwie trasy - 6 i 10km, które prowadzą, przez najbardziej atrakcyjne punkty Warszawy, m.in. okolice Łazienek, Plac Trzech Krzyży, Muzeum Wojska Polskiego, Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, BUW i Powiśle...


Spacerując działacie nie tylko na swoją korzyść, ale również na korzyść jednej z trzech organizacji charytatywnych, współpracujących z Ecco. Cała impreza polega na tym, że Ecco, jako sponsor, za każdy przebyty przez Was kilometr przekazuje 4zł, na rzecz wskazanej organizacji. Łatwo więc policzyć, że za przejście 10km, na konto fundacji zostanie przekazane 40zł. Na przejście tras jest wyznaczony limit czasowy, ok.4h, ale zapewniam Wam, że jeśli chcecie, to spokojnie da się przejść w tym czasie dwukrotnie najdłuższą trasą, sprawdziłam to na własnej skórze! A im więcej przejdziecie, tym bardziej pomożecie! I choć taka kwota nie wydaje się być zbyt wielką, to jednak przy takim ogromie ludzi, jaki bierze udział w spacerze, zebrane kwoty naprawdę zaczynają robić wrażenie.

W tym roku, wychodzone pieniądze można przekazać na konto następujących fundacji:
- Fundacja TVN Nie Jesteś Sam, która wspiera dzieci z porażeniem mózgowym;
- Warszawski Ogród Zoologiczny, który zbiera na nowe pastwisko dla hipopotamów
oraz
- Fundacja Radia Zet, która zebrane pieniądze przeznaczy na zakup ultrasonografu, dzięki któremu możliwe będzie wykrywanie wad serca u jeszcze nienarodzonych dzieci.


Więcej szczegółów dotyczących samego spaceru oraz tegorocznych celów, na które będą zbierane pieniądze, a także program imprezy, znajdziecie na stronie: http://www.ecco.com/pl-PL/Events/Walkathon

Bilety w cenie 25zł, można nabyć w każdym sklepie firmowym Ecco oraz Ecco Kids. W dniu startu, bilet wymieniacie na zestaw startowy, zawierający butelkę wody, jabłko, plecaczek, przewodnik po trasach oraz identyfikator, który należy zwrócić na mecie, po ukończeniu spaceru. Jeśli macie ochotę, możecie zabrać na spacer również swoje dzieci, na nie w zestawie startowym czeka również koszulka!

Mam nadzieję, że przekonam choć jedną z Was! Jak podoba Wam się taka idea na pomaganie?
K.
Czytaj dalej

czwartek, 6 września 2012

Essie - Demure Vix - kolekcja Summer 2010 [swatche]

Zdaje się, że przepadłam! Kilkukrotnie, przy różnych okazjach wspominałam, że moje początki z marką Essie nie były zbyt udane. Te czasy chyba jednak minęły odkąd dorwałam top coat Good To Go, któremu notabene również należy się osobny post (i to już wkrótce). Od pewnego czasu Essie, to praktycznie jedyna marka, która trafia do mojego koszyka. Nie wiem, czy jest to zasługa świetnej trwałości (poza jedną czarną owcą w kolekcji...), czy megawygodnego (jak dla mnie) pędzelka, a może raczej jest to kwestią dość sporego wyboru ciekawych i niejednokrotnie oryginalnych odcieni.


Jednym z takich niewątpliwie nietypowych kolorów jest odcień, który dzisiaj Wam przedstawię, czyli numerek 40 - Demure Vix, zwany czasem Demure Vixen (na mojej naklejce jest Vix ;)). To fantastyczny lakier, którego bazowy kolor, to brudny róż, który niektóre z Was prawdopodobnie zaliczyłyby do kategorii nude (która jak dla mnie jest tak szeroka, że przestaję się orientować, w kolorach, które jeszcze się do niej kwalifikuję, a które już nie... :P). Być może byłby lakierem, jakich wiele, gdyby nie zawartość cudownych fioletowych drobinek, a może nawet nie drobinek. Lakier zawiera w sobie niesamowicie drobniuteńki pyłek, który cudownie rozświetla ten kolor w słońcu, delikatnie połyskując. Jest on dobrze widoczny w buteleczce, natomiast efekt nie jest już tak mocny po pomalowaniu nim pazurków.


Sam kolor również nie jest tak jednoznaczny, jak mogłoby się wydawać, ponieważ w zależności od światła, raz jest bardziej różowy, a innym razem - i przy mniejszej ilości światła słonecznego - jest bardziej liliowo-lawendowy. Uwielbiam takie niedookreślone kolory!


Lakier dość dobrze kryje po dwóch warstwach, jednak osoby noszące dłuższe paznokcie, mogą odczuć potrzebę dołożenia trzeciej warstwy. U mnie na zdjęciach standardowo dwie. Na moich paznokciach lakier, utrwalony topem, trzyma się mniej więcej 4-5 dni, po czym wymaga już odświeżenia ze względu na dość znacznie starte końcówki. Odpryski zdarzyły mi się tylko raz i to ze względu na rozdwajający się paznokieć.

Demure Vix kupiłam w Super-Pharm, a więc wyposażony jest w szeroki pędzelek, typowy dla wersji europejskiej, który dla mniej jest naprawdę szalenie wygodny i jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby lakier, aplikowany takim pędzelkiem smużył po dwóch warstwach, a ja mistrzem malowania nigdy nie byłam... ;))


Zostawiam Was teraz z moim kolejnym Essiątkiem!
Enjoy! :)

Szykujecie już jesienną zmianę warty w swoich lakierach? Zdaje się, że całkiem nieświadomie zaczęłam już gromadzić taką małą armię, którą mam nadzieję, wkrótce Wam zaprezentować! ;)
K.





...i w słońcu, kiedy to fioletowy pyłek pokazuje swoje oblicze...



Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast