czwartek, 28 lutego 2013

Dr Irena Eris - Body Art - Głęboko nawilżające mleczko do ciała

Cześć Dziewczyny!

Kilka dni temu pisałam o kremie nawilżającym od Dr Ireny Eris, a dzisiaj - zgodnie z planem publikowania recenzji zdenkowanych produktów - zamieszczam swoją opinię o kolejnym produkcie, który z założenia ma być intensywnym nawilżaczem - tym razem dla ciała. Mowa o Głęboko Nawilżającym Mleczku do Ciała z linii Body Art, również od Dr Ireny Eris.



Producent o produkcie:


Charakterystyka skóry: Moja skóra na ciele jest raczej normalna i mam to szczęście, że nie borykam się z miejscowymi przesuszeniami. Dobrze toleruję wszelkie żele pod prysznic, ale mimo to wiem, że dobra dawka nawilżenia nie zaszkodzi, więc staram się regularnie korzystać z wszelkich balsamów do ciała. Jedyną oznaką zadowolenia, jaką, dzięki dobremu nawilżeniu, okazuje mi moja skóra jest jej gładkość i brak drobnych krostek, czy innego rodzaju niedoskonałości.

DZIAŁANIE: Producent gwarantuje nam długotrwałe i głębokie nawilżenie, sięgające nawet kilkunastu godzin. No cóż, jak wspomniałam mojej skórze dużo nie potrzeba, więc ja byłam zadowolona z działania tego mleczka, ale nawet ja mogłabym wsadzić kilkunastogodzinne działanie między bajki. Skóra posmarowana mleczkiem rano, absolutnie nie była tak samo gładka wieczorem i choć nie potrzebowała natychmiastowego smarowania (co jest u mnie normą), to jednak czułam, że po mleczku nie ma już raczej śladu, a kolejna aplikacja jest mile widziana. 

Moim zdaniem jest to dobry produkt do tak zwanej pielęgnacji zachowawczej - jeśli chcemy utrzymać niewymagającą skórę w dobrej kondycji, to ten produkt z pewnością się sprawdzi. Nie sądzę jednak, żeby sucharki miały z niego pożytek, ponieważ w mojej opinii, jest on zwyczajnie zbyt lekki.

Produkt zauważalnie wygładzał skórę i sprawiał, że wszelkie ewentualne napięcia szybko mijały. Wydaje mi się, że zasługą dość rzadkiej konsystencji jest to, że produkt zaaplikowany na rozgrzaną po kąpieli skórę przyjemnie ją wychładzał i dawał poczucie komfortu. Mleczko nie wchłaniało się zbyt długo, ale jednak dobrze było dać mu chwilę przed przyodzianiem dżinsów, ja zwykle w tym czasie myję buzię i zęby :)


KONSYSTENCJA: Bardzo rzadka, wręcz lejąca się, co jest niestety nieco problematyczne w połączeniu z tego rodzaju opakowaniem, ponieważ tubka stoi "na głowie" i od razu po odkręceniu produkt dosłownie wylewał się z niej. Przez to niestety trzeba było pamiętać o tym, żeby odkręcać i zakręcać go mając otwarcie zwrócone ku górze.


KOLOR/ZAPACH: Mleczko ma delikatnie różowy kolor, co moim zdaniem jest bardzo fajne i przyjemny dla oka. Niby nic, ale jednak umila odbiór produktu. Jeśli natomiast chodzi o zapach, to jest on bardzo klasyczny, delikatny, odrobinę kwiatowy, ale mający w sobie coś z zapachu kremu Nivea ;) Dla mnie bardzo przyjemny i na tyle uniwersalny, że polubił go nawet mój chłopak, który również dopadł do tego mleczka (ostatnio robi się coraz śmielszy w tej kwestii, w lutym wykończyliśmy razem balsam ujędrniający MaXSlim - "bo ładnie pachnie" ;)).



OPAKOWANIE: Opakowanie mleczka, to miękka tuba z kwiatowym motywem, właściwym dla serii Body Art. Tuba skrywa 200 ml produktu i jest umieszczona w dodatkowym, podwójnym kartoniku. Ponownie uważam podwójny kartonik za zbędny, ale rozumiem, że jest to w pewien sposób wyraz tego, że marka ma być bardziej luksusową. Kartonik zabezpieczony jest folią, ale mimo wszystko sama tuba również jest zaklejona sreberkiem, dzięki czemu mamy 100% gwarancji, że nikt nie dobierał się do naszego produktu.

Tak, jak wspominałam, opakowanie, mimo, że ładne - jest bardzo problematyczne w połączeniu z konsystencją mleczka, które zwyczajnie wylewa się z tuby. W tym przypadku najbardziej odpowiednim opakowaniem byłaby moim zdaniem buteleczka z pompką, coś na kształt kremu do rąk z tej samej serii (o którym również niedługo). Moim zdaniem takie rozwiązanie byłoby równie bardziej luksusowe, no i pozbylibyśmy się problemu obmacywania nakrętki tłustymi łapkami ;)



WYDAJNOŚĆ: Produkt, z racji konsystencji kończy się dość szybko. Właściwie wystarczył nam jakiś miesiąc/półtora codziennego stosowania, żeby doprowadzić produkt zupełnie do końca. Niestety przy takiej cenie, wydajność jest poniżej oczekiwań, chyba, że będziecie używać tego produktu samodzielnie.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ: ok.60zł; Super-Pharm, Sephora, Douglas oraz sklep internetowy Eris;

SKŁAD:

CZY KUPIĘ PONOWNIE: Nie. Choć stosowanie tego produktu niewątpliwie było bardzo przyjemnym doświadczeniem, to jednak nie oczarował mnie na tyle, żebym była skłonna wydać na niego taką kwotę. Teraz mam na oku osławiony balsam z serii Głęboka Regenracja od Lirene, ale póki co mam jeszcze trochę mazideł do zużycia, zanim dokonam tego zakupu :)

Podsumowanie:
+ przyzwoity poziom nawilżenia;
+ wygładzenie i zmiękczenie skóry;
+ dość szybkie wchłanianie;
+ przyjemny, delikatny zapach;
+ ładny design;
- słaba wydajność;
- niepraktyczne opakowanie - nie nadające się do tak rzadkiej konsystencji produktu;
- cena (no niestety, jeszcze nie zarabiam milionów monet :D)


Miałyście okazję używać produktów z linii Body Art? Dla mnie jest to kolejny produkt, który owszem zadowolił mnie, ale nie powalił na kolana. W przypadku tak - bądź co bądź - drogich produktów chciałoby się oczekiwać więcej - i w kwestii działania, i w kwestii zapachów (tutaj wypowiadam się właściwie tylko o serii Body Art, bo seria SPA Resort wydaje mi się być dużo bardziej atrakcyjna w tej kwestii). A tymczasem mam wrażenie, że Body Art, to tak naprawdę ładniej ubrana siostra Lirene :) Nie jest to zarzut do właściwości, bo obie te marki mają dobre kosmetyki, ale jeśli mam wybierać między produktami dobrymi i nie obciążającymi portfela, a produktami dobrymi, ale jednak drogimi, to ja jednak zostaję przy Lirene. A Wy? :)
K.

Produkt otrzymałam w ramach współpracy z Laboratorium Kosmetycznym Dr Irena Eris. Dziękuję Pani Magdzie za udostępnienie produktów do testów.
Czytaj dalej

wtorek, 26 lutego 2013

Essie - Snap Happy - kolekcja Leading Lady - Winter 2012 [swatche]

Cześć Dziewczyny!

Wczoraj Sylwia pogoniła mnie do przygotowania postu lakierowego, więc zebrałam cztery litery i przybywam z prezentacją pięknej czerwieni od Essie. Dobrze się składa, bo całkiem niedawno dotarła do mnie kostka z miniaturowymi lakierami z ostatniej zimowej kolekcji Essie - Leading Lady, a w gronie czterech maluszków znalazł się jakże radosny Snap Happy.


KOLOR: Snap Happy, to kremowa, jaskrawa czerwień. Myślę, że to chyba właśnie o tym odcieniu mówimy, że jest strażacki :) Tym razem nie ma żadnych drobinek, shimmerów, ani innych cudów. Dostajemy czysty krem o lekko żelowym wykończeniu.

PĘDZELEK: Pędzelek w mojej miniaturce jest wąski, ale mimo wszystko dość wygodny i precyzyjny. Nie rozczapirza się, nic nie odstaje, wobec czego manewry przy skórkach są mocno ułatwione. Choć co to dla mnie - nawet z najlepszym pędzelkiem zawsze jest szansa, że maznę za dużo ;)


KRYCIE: Do pełnego pokrycia paznokci potrzeba dwóch warstw. Jedna to zdecydowanie za mało dla osób, które mają długie paznokcie i jasne końcówki, ponieważ wszystko będzie delikatnie prześwitywać, a ponadto lakier będzie dużo mniej trwały. Sprawdziłam to na jednym paznokciu, który zmyła mi Pani, która prezentowała na mnie zalety polerki do paznokci :D - pomalowałam go później w pośpiechu jedną warstwą i cóż, trzymała się dużo słabiej, niż dwie na paznokciach malowanych dwa dni wcześniej... 







KONSYSTENCJA: Ani zbyt gęsta, ani zbyt rzadka. Nie rozlewa się nadmiernie po skórkach i nie zbiera się przy brzegach paznokci. Jedyny zarzut to - to, że lakier dość wolno schnie, nawet wspomagany wysuszaczem. Przez dłuższy czas niż zwykle pozostawał odrobinę miękki i podatny na odgniecenia. To pierwsza taka "wpadka" z Essie.

TRWAŁOŚĆ: Snap Happ gościł na moich paznokciach prze 4 dni, w zadowalającym stanie, tylko z odrobinę startymi końcówkami, natomiast piątego dnia nie nadawał się już do niczego, bo lakier zaczął masowo odpryskiwać ze wszystkich paznokci. I tak niezły wynik! :)

Oczywiście wspomagałam się bazą i topem, ale u mnie to standard i nie wyobrażam sobie bez tego manicure zwłaszcza bez bazy! A na czekanie aż lakier wyschnie sam z siebie zwyczajnie szkoda mi życia! :P

ZMYWANIE: Teoretycznie łatwe, bo lakier łatwo odpuszcza, ale niestety bardzo maże paznokcie i łatwo wżera się pod końcówki paznokci. Nie radzą chodzić z niepomalowanymi paznokciami po zmyciu tej czerwieni.












CENA/DOSTĘPNOŚĆ: Zależnie od tego, jak upolujecie. Ja mój zestaw kupiłam na Victoria's Beauty, ale Wy możecie równie dobrze pokusić się o pełnowymiarowe buteleczki. Niestety nie jest to kolor, który byłby dostępny w Polsce stacjonarnie.


















Na paznokciach lakier jest tak jaskrawy, jak w buteleczce. Aparat nieco zgasił jego "żar", ale to naprawdę mocny i optymistyczny kolor.

Lubicie czerwienie? W moich zbiorach jest to kolor, którego jest mimo wszystko bardzo mało, ale takiej kremowej klasycznej czerwieni właśnie mi brakowało. Cieszę się, że mam ją w miniaturce i tyle mi wystarczy :)
K.
Czytaj dalej

poniedziałek, 25 lutego 2013

Dr Irena Eris - Hydrogenic - krem aktywnie nawilżający na noc

Witajcie Dziewczyny!

Dzisiaj znowu zajmiemy się pielęgnacją, dla odmiany dawno nie widzianą na blogu pielęgnacją twarzy. Krem Hydrogenic od Dr Ireny Eris otrzymałam dawno temu, jeszcze na czerwcowym spotkaniu blogerek, ale z racji tego, że używam go tylko kilka razy w tygodniu (z dwóch powodów, o których później), chciałam się wstrzymać z recenzją do czasu, kiedy będę miała możliwość przetestować go w różnych warunkach.

Szczerze powiedziawszy po raz kolejny przekonuję się, że pora roku bardzo mocno wpływa na odbiór niektórych kosmetyków, a moja skóra albo w końcu zaczyna sygnalizować swoje potrzeby, albo ja nauczyłam się lepiej je odczytywać. Dzisiaj więc opowiem Wam szerzej o kremie aktywnie nawilżającym na noc z serii Hydrogenic od Dr Ireny Eris.




Producent o produkcie:


Charakterystyka cery: Wielokrotnie już pisałam, że moja cera jest cerą mieszaną w kierunku tłustej, skłonną do świecenia i pojawiania się niespodzianek w strefie T. Zazwyczaj lubuje się we wszelkiego rodzaju produktach oczyszczających i gardzi kosmetykami nawilżającymi, a ja uparcie raz na jakiś czas funduję jej dawkę nawilżenia, sądząc, że wiem lepiej.

Weźcie proszę pod uwagę, że tego produktu używam stosunkowo nieregularnie, bo około dwóch razy w tygodniu (tylko na noc), ze względu na to, że mam go u mamy. Z tego względu recenzja ta może nie być tak pełna, jak recenzja produktu, używanego codziennie. Mimo wszystko odkąd go mam, miałam okazję używać go nie tylko w kratkę, ale i przez około dwa tygodnie ciągiem (codziennie), a ponadto używałam go zarówno latem, jak i zimą.

DZIAŁANIE: Po raz pierwszy użyłam tego produktu latem. Wtedy, mimo zachwytu nad zapachem i konsystencją, nie byłam do końca zadowolona z jego działania. Krem jak najbardziej spełniał swoje zadanie i bardzo mocno nawilżał skórę, ale dla mnie było to wtedy zbyt dużo. Musicie wiedzieć, że moja cera ma w zwyczaju regować na nadmierne nawilżenie nadmierną produkcją sebum, co w konsekwencji prowadzi do tego, że świecę się jak latarnia, a wszelkie podkłady znacznie skracają swój żywot i estetyczny wygląd.

Podczas upałów, moja cera nie potrzebowała aż tak silnego nawilżania, jednak wraz z nastaniem sezonu grzewczego (taaak, tak długo korzystam z tego produktu!) wszystko się odwróciło i moja cera nagle zaczęła mnie raczyć suchymi skórkami i miejscowymi przesuszeniami (warto tutaj wspomnieć, że od września używałam prawie codziennie kremu z 5% zawartością kwasu migdałowego, co również mogło mieć wpływ na to, że moja cera stała się nagle spragniona). Teraz - zimą - moja cera potrzebuje zdecydowanie większego nawilżenia, niż w pozostałe miesiące i - jak nigdy - bardzo docenia każdą dawkę nawilżenia, jaką jej sprezentuję. W tej chwili na co dzień korzystam z kremu nawilżającego z Oeparol dla cery mieszanej, który doraźnie jest całkiem niezły (choć ciągle jeszcze wyrabiam sobie o nim zdanie), ale te dwa razy w tygodniu z wielką radością sięgam po Hydrogenic, który zapewnia mojej twarzy prawdziwy zastrzyk nawilżenia. Po jego użyciu moja cera jest szalenie mięciutka i baaardzo mocno nawilżona. Widzę jednak, że jej to pasuje, tym bardziej, że teraz - w przeciwieństwie do okresu letniego - krem bardzo szybko się wchłania. Nie zauważyłam, żeby spotkały mnie jakiekolwiek nieprzyjemności związane z używaniem tego kremu - nie zanotowałam wzmożonego wysypu, ani zatykania porów, a to dla mnie szczególnie ważne. Ponadto suche miejsca, a przede wszystkim suche skórki albo zniknęły, albo zostały mocno ograniczone, dzięki czemu powoli mogę wrócić do mojego ukochanego podkładu mineralnego, z którego musiałam zrezygnować na czas tej suszy.

Podejrzewam, że szczególnie zadowolone z tego kremu - i to być może bez względu na porę roku - mogłyby być osoby z suchą cerą.


KONSYSTENCJA: Hydrogenic ma bardzo specyficzną konsystencję - mimo, że wygląda jak krem, to w dotyku jest trochę jak skrzyżowanie żelu z budyniem. Jest bardzo lekki, ale odczuwalnie treściwy.

KOLOR/ZAPACH: Krem jest biały i pachnie bardzo ładnie, wydaje mi się, że trochę kwiatowo. Jest to dość intensywny zapach, ale nie jest on dla mnie w żaden sposób drażniący. Na noc jest idealny, ponieważ należy raczej do tych relaksujących, niż do pobudzających.


OPAKOWANIE: Produkt otrzymujemy zapakowany w ładny biało-niebieski kartonik, a właściwie to dwa kartoniki. Ten, w którym jest krem, jest zwyczajnie biały, a na niego jest nałożona kolejna kartonikowa "okładka". Wszystko zapakowane jest jeszcze w folię, więc wiadomo, że nikt nie macał przed nami produktu. Sam krem umieszczono w szklanym metaliczno-niebieskim słoiczku o zawartości 50ml. Wizualnie całość bardzo mi się podoba! Wygląda elegancko i ekskluzywnie, w dodatku po odkręceniu wieczka, ukazuje nam się jeszcze plastik, zabezpieczający krem. Jedyne co bym sobie darowała, to to podwójne opakowanie. Wiadomo, że wygląda to ładnie i elegancko, ale nikt (poza blogerkami ;)) nie trzyma kartoników po kremach, więc szkoda marnować dwa razy tyle papieru.


WYDAJNOŚĆ: Trudno mi obiektywnie ocenić wydajność tego produktu, ze względu na to, że używam go dość rzadko (przypominam - 2 razy w tygodniu) w porównaniu do jego przeznaczenia, dlatego zostawię tę kwestię nierozstrzygniętą. Myślę jednak, że wydajność jest na dobrym poziomie, biorąc pod uwagę to, że używam go mniej więcej od lipca, czy sierpnia. Mimo to nie będę się upierać ;)


CENA/DOSTĘPNOŚĆ: ok.80zł; dostępne w sklepie internetowym Eris oraz niektórych drogeriach/perfumeriach - na pewno widziałam tę serię w Super-Pharm, ale możliwe, że dostaniecie ją również w Sephorze i Douglasie;

SKŁAD:


CZY KUPIĘ PONOWNIE: Na razie nie, ale właściwie przede wszystkim dlatego, że nie potrzebuję zbyt często tak mocnej dawki nawilżenia. Krem skończy mi się pewnie wraz z końcem sezonu grzewczego, dlatego mam czas na zastanowienie co najmniej do czasu kolejnej zimy.

Podsumowując:
+ solidna dawka nawilżenia;
+ nie zapycha;
+ uczucie miękkości i jędrności skóry;
+ przyjemny, relaksujący zapach;
+ treściwa konsystencja;
+/- cena;
+/- nie na każdą porę roku (nie dla mojej cery, ale cery suche powinny być uszczęśliwione)

Ostatecznie jestem bardzo zadowolona z tego kremu, ale gdybym oceniała go tylko na podstawie wrażeń z lata, to z pewnością ta recenzja nie byłaby tak pochlebna. Dla mnie jest to, bądź co bądź miła nauczka i wskazówka, żeby odpowiadać przede wszystkim na konkretne potrzeby cery aktualne na daną chwilę, a nie kierować się tylko i wyłącznie jej rodzajem. Czasami trzeba drążyć metodą prób i błędów, tym bardziej cieszę się, że ta próba była jednak udana, pomimo ciężkich początków.

Czy używałyście kremów z serii Hydrogenic? Jakie są Wasze wrażenia? Jakie macie zdanie na temat nawilżania cery, pomimo jej wyraźnej niechęci? W końcu to tak uniwersalna i podstawowa czynność, że aż wierzyć się nie chce, że odpuszczenie sobie nie przyniosłoby większych szkód... ;)
K,


Czytaj dalej

niedziela, 24 lutego 2013

Szybki post chwalipięty, czyli jakie skarby upolowałam na targach :)

Cześć Dziewczyny,

Nie mogę się powstrzymać, żeby nie zamieścić tu tego - bądź co bądź - mało wnoszącego postu, ale co tam. W końcu to moje miejsce w sieci, prawda? ;)

W dniu wczorajszym wybrałam się na targi kosmetyczne Salon Wiosna 2013, które odbywały się w Hali Expo XXI i upolowałam dla siebie trochę skarbów, z których tak bardzo się cieszę, że aż nie mogę wytrzymać do miesięcznych podsumowań :)

Poza tym może to da Wam obraz tego, co można mniej więcej spotkać na tego rodzaju "imprezie" i na co warto odłożyć trochę pieniążków - kolejne targi w Warszawie już za dwa tygodnie - 9/10 marca! Ja jeszcze nie wiem, czy będę, ale jeśli macie ochotę upolować dobre lakiery droższych marek w bardzo korzystnych cenach, to mocno Was zachęcam! :)

Oto na co ja się skusiłam :)


Najważniejsza kwestia, to zestaw miniaturek z najnowszej kolekcji OPI - Euro Centrale, której nazwy odwołują się do krajów Europy Centralnej (odkryłam Amerykę? ;)), czyli Węgier, Czech, Rumunii oraz Polski. W zestawie miniaturek znalazły się chyba najładniejsze lakiery z kolekcji, może tylko złotko wymieniłabym na brokat Polka.com, ale co zrobić ;)

Na targach były dostępne również przecenione resztki poprzednich kolekcji, m.in. Skyfall, Germany czy Vintage Minnie Mouse po 21zł za pełnowymiarowe buteleczki, a także pełnowymiarowe lakiery ze stałej oferty oraz kolekcji Euro Centrale i Mariah Carey po 30zł za sztukę. Poza tym miniaturki lakierów i topów po 6zł i  mnóstwo innych produktów z oferty OPI.



Na targach udało mi się również upolować lakiery China Glaze w cenie 18zł/szt. To moje pierwsze egzemplarze w kolekcji, więc mam nadzieję, że będę równie zadowolona, jak i pozostałe lakieromaniaczki. Koral (Surreal Appeal) na zdjęciu pochodzi z innych zakupów, ale tak ładnie komponował się na zdjęciu, że zapomniałam zrobić zdjęcia tylko pozostałym dniu. Na targach kupiłam miętkę Aquadelic i róż z drobinkami Strawberry Fields.


Ponieważ marka Essie została wykupiona przez L'Oreal i firma ta przejęła dystrybucję (czemu pewnie zawdzięczamy obecność Essie w Hebe i Super-Pharm), poprzedni dystrybutor A.I. Cosmetics (dystrybutor Seche i NailTek) wyprzedawał  na targach dotychczasowy asortyment po 10zł! Ja wygrzebałam dla siebie dwa kolorki przybrudzoną czerwień Very Cranberry i truskawkowy róż Movers and Shakers.


Pozostałe zakupy, to czysto włosowe produkty! Na stoisku Farmony znalazłam słynną wcierkę Jantar za jedyne 9zł! Świetnie się złożyło, bo właśnie wczoraj moja poprzednia butelka wydała z siebie ostatnie tchnienie, a jak wiadomo ten produkt jest dość trudno dostępny, więc nawet się nie zastanawiałam nad jego zakupem.

Kolejne dwa produkty, to zwiastun obecności suchych szamponów Batiste w Polsce! Dystrybutor tych produktów zapowiada już ich obecność w polskich drogeriach, na co bardzo liczę! Póki co można zakupić je jedynie przez internet, ale już wkrótce powinny być dostępne (oby!) na każdym kroku. Dla mnie to pierwszy kontakt z tym produktem (ale nie z suchymi szamponami w ogóle), więc tym chętniej przekonam się w czym tkwi jego popularność. Skusiłam się na wersję Blush w rozmiarze do torebki (ok.6zł) oraz pełnowymiarową wersję wiśniową (ok.12zł). Na tagach były dostępne chyba wszystkie wersje, które można znaleźć też w UK - m.in. wersja klasyczna, Tropical, Cherry, Lace, Blush, ale również wersje dla blondynek, dla brunetek i wersja z dodatkiem lakieru, więcej nie pamiętam, ale pewnie było tego więcej :)

A Wy byłyście w ten weekend na targach? Kupiłyście coś ciekawego? A może wybieracie się w marcu? Czy w Waszych miastach też odbywają się tego typu imprezy i czy macie zwyczaj je odwiedzać? :)
K.

Czytaj dalej

czwartek, 21 lutego 2013

Max Factor False Lash Effect Fusion - czyli ulubiony tusz do rzęs na co dzień :)

Cześć Dziewczyny,

Dzisiaj długo obiecywana recenzja jednego z moich ulubionych tuszy (tuszów?) do rzęs, czyli False Lash Effect Fusion od Max Factor. Właśnie dobijam do końca drugiego już opakowania tego tuszu i cóż, trochę mi się już przejadł, więc chwilowo zrobię sobie od niego przerwę, ale polubiłam go na tyle, że z pewnością jeszcze do niego wrócę, pomimo pewnych zarzutów. Ale dość tych wstępów, o wszystkim przeczytacie poniżej :)


Producent ma do powiedzenia bardzo niewiele: "Oto maskara, która łączy mega wydłużającą formułę z naszą największą szczoteczką, w efekcie dając rzęsy bardzo glamour!"


EFEKT/DZIAŁANIE: Kupując tę maskarę liczyłam na efekt pogrubienia i wydłużenia, który mocno podkreśli moje spojrzenie, a ponieważ producent umieścił ten tusz w kategorii pogrubiających, myślałam, że trafię w dziesiątkę. No cóż, niestety jeśli chodzi o pogrubienie, mocno się zawiodłam. Ten tusz bardzo nieznacznie pogrubia rzęsy, choć przepięknie je wydłuża. I choć nie o taki efekt mi chodziło, to to wydłużenie w połączeniu z innymi zaletami tego produtku sprawiły, że False Lash Effect Fusion stał się moim ulubieńcem na dzień.

Jak już wspomniałam, tusz bardzo dobrze wydłuża rzęsy, nie sklejając ich przy tym. Oko jest bardzo ładnie podkreślone, ale efekt jest zdecydowanie dzienny, tym bardziej, że czerń nie należy do tych najbardziej intensywnych. Widać, że mam tusz na rzęsach, ale wygląda on dość delikatnie przy tak mocnym wydłużeniu.

To, co bardzo mocno cenię sobie w tym tuszu, to fakt, że nie osypuje się w ciągu dnia i trzyma się na oku niezmiennie przez kilkanaście godzin. Właściwie nie przypominam sobie sytuacji, żeby nie wytrzymał na oku aż do demakijażu, a wielkokrotnie noszę go na oczach od ósmej rano.

FLEF nie rozmazuje się ani sam z siebie, ani pod wpływem tarcia, ale lepiej, żebyście nie używały go idąc do kina na wzruszający film, bo tusz z kącików spłynie razem z łzami. Z tego też powodu nie polecałabym go na intensywny deszcz. Za to śniegi mu nie straszne, no chyba, że się rozpłaczecie. Szczerze powiedziwaszy, nie znam żadnego niewodoodpornego tuszu, który zniósłby łzy, więc nie uważam tego za zarzut.


SZCZOTECZKA: Szczoteczka należy do grupy moich ulubionych - silikonowych/plastikowych. Jest bardzo duża i zdecydowanie trzeba nauczyć się jej obsługi, ale warto. Warto, bo bardzo dobrze rozdziela rzęsy, nie plącze ich i bardzo równo rozprowadza tusz, nie zostawiając grudek.

Poniżej porównanie szczoteczki FLEF (w środku) ze szczoteczkami Wibo Growing Lashes (pierwszy od góry) oraz One by One od Maybelline.


KONSYSTENCJA: Tusz na początku jest umiarkowanie mokry. Nie odczuwałam potrzeby zostawiać go do przeschnięcia i właściwie nie zanotowałam większych zmian w konsystencji. Dopiero teraz, po pięciu, czy sześciu miesiącach użytkowania tusz powoli mi wysycha. 

Warto dodać, że do niedawna miałam jeszcze buteleczkę poprzedniego egzemplarza, z której wyjęłam szczoteczkę, a na niej nadal były delikatnie mokrawe resztki tuszu, a więc nawet po 3/4 roku tusz nie skamieniał :)


ZAPACH: Typowy dla tuszu, ani nieprzyjemny, ani zachwycający.

WYDAJNOŚĆ: Tuszu używałam od września lub października prawie codziennie. W grudniu i styczniu wymieniałam go raz na jakiś czas z tuszem Wibo Growing Lashes, ale jednak chętniej sięgałam po False Lash Effect Fusion (niedługo napiszę dlaczego). Tego tuszu używałam więc ok.5-6 miesięcy i podobnie było w przypadku poprzedniego opakowania.


OPAKOWANIE: Masywna fioletowa tuba ze srebrymi napisami. Wygląda bardzo elegancko i no cóż, wygląda na swoją cenę. Widać, że nie kosztował 10zł (co nie musi być zarzutem do właściwości, ale często cenę widać po opakowaniu). Zdecydowanie przyjemnie się na niego patrzy i jest ozdobą kosmetyczki.



CENA: Tusz zwykle kosztuje ok.50zł, ale bardzo często można go kupić w promocji za około 35-40zł.

DOSTĘPNOŚĆ: Prawdopodobnie wszystkie drogierie - na pewno Rossman, Hebe, Super-Pharm.


Poniżej możecie zobaczyć jak moje rzęsy wyglądają umalowane tym tuszem. Od razu zaznaczam, że ja nie za bardzo potrafię się malować tuszem dzieląc jego aplikację na kolejne warstwy, ponieważ zwykle moja "jedna warstwa" obejmuje przeczesanie rzęs do momentu, w którym wyglądają na rozdzielone. Co za tym idzie, zanim skończę dopracowywać pierwszą warstwę, zwykle jestem na tyle zadowolona z efektu, że już niczego nie poprawiam :D

Mimo to próbowałam, naprawdę próbowałam, więc teoretycznie na pierwszym i trzecim zdjęciu powinno być po jednej warstwie tuszu (takiej prawdziwie jednej), a na zdjęciach drugim i czwartym po dwie. Ale wyszło, jak wyszło i ja różnicy zbytnio nie widzę, ale popatrzcie sobie ;)

Oko jest nietknięte jakimkolwiek innym produktem, co by nie zaburzać odbioru. Zwykle jednak dodatkowo podkreślam linię rzęs w zewnętrzym dolnym kąciku, używając brązowej kredki lub ciemnego cienia (lub obu).





Ktoś może napisać, że coś jest nie tak z tym moim malowaniem, ale ja tak lubię. Jak bardzo będziecie marudzić, to może spróbuję inaczej, ale moje rzęsy i tak żyją własnym życiem i niektóre z nich zachowują się jak trojaczki syjamskie, a ja dawno zaakceptowałam ten stan rzeczy, który trwa niezależnie od używanych tuszy, grzebyków i innych cudów... ;)

No, to piszcie teraz, czy lubicie FLEF, czy w ogóle lubicie gamę False Lash Effect od Max Factor (i który jest najlepszy). A jak macie swoich pogrubiających ulubieńców (moje rzęst wszystko tylko wydłuża :/), to piszcie koniecznie! Może w końcu znajdę ideał do wieczorowego makijażu :)
K.

Czytaj dalej

wtorek, 19 lutego 2013

Rękawica do czyszczenia pędzli? Ciekawostka od Sigma Beauty!

Cześć Dziewczyny!

Właśnie przejrzałam mój mail i w związku z dołączeniem do programu Sigma Affiliate Programme otrzymałam informację o pojawieniu się w sprzedaży ...rękawicy do czyszczenia pędzli! Z tego zdziwienia przeczytałam mail kilkukrotnie, przetarłam oczy i okazuje się, że wzrok mnie nie mylił! Przybiegłam tu do Was szybciutko, żeby podzielić się z Wami tą bądź, co bądź osobliwą ciekawostką :)

sigmabeauty.com
Rękawice mają specjalny, zróżnicowany kształt, który pomaga dokładnie oczyścić nasze pędzelki z resztek kosmetyków. Ma to być sposób delikatny i bezpieczny dla pędzli, pozwalający na ich dobre funkcjonowanie i nie uszkadzające ich kształtu. Z tego, co się zorientowałam, rękawice mają zróżnicowaną fakturę, z których poszczególne powierzchnie mają za zadanie ułatwić nam mycie pędzli, ich płukanie i odsączanie oraz przywracanie im kształtu. Niezły kosmos! :D Dodatkowo rękawica z jednej strony jest przystosowana do oczyszczania pędzli do oczu, a z drugiej pędzli do twarzy.

Za taki kosmiczny gadżet Sigma liczy sobie 39$ (KLIK), całkiem nieźle, co? ;) Jak Wy zapatrujecie się na to nietypowe "urządzenie"? Rzeczywiście innowacja w oczyszczaniu, czy może zwyczajna przesada? :)
K.

Więcej informacji znajdziecie w poniższym filmiku. Same popatrzcie jak śmiesznie to wygląda :)


Czytaj dalej

poniedziałek, 18 lutego 2013

Niekosmetycznie: Rocket Festiwal - 16.02.2013

Cześć Dziewczyny!

Te z Was, które śledzą mój fanpage na Facebook'u prawdopodobnie wiedzą, że w sobotę miałam okazję uczestniczyć w rockowym (mini)festiwalu - Rocket Festiwal, który odbywał się na warszawskim Torwarze. Dzisiaj chciałabym się podzielić z Wami wrażeniami na temat koncertów najważniejszych gwiazd tego eventu, czyli happysad, Luxtorpedy, Hey oraz Comy.

O festiwalu.
Rocket Festiwal, to nowy projekt, który - przynajmniej w tej edycji - zakładał zebranie na jednej scenie kilku najbardziej interesujących zespołów rockowych i okołorockowych, pojawiających się obecnie na polskiej scenie. W tym roku postawiono aż na 7 zespołów. Poza wspomnianą wyżej czwórką pojawili się również Chemia, Rust i Łąki Łan. Tych trzech wykonawców pominęłam z pełną premedytacją, choć może powinnam żałować, bo obiło mi się o uszy, że wcale nie odstawali od całej reszty (w szczególności Łąki Łan, jak można sądzić po komentarzach na fb). :)

Sam festiwal wypatrzyłam nieco przypadkiem, nie spotkałam się z żadną jego reklamą poza kilkoma plakatami przy wyjeździe z parkingu w Arkadii. Zaskoczył mnie nie tylko termin (mało takich eventów odbywa się zimą, zwykle organizatorzy obstawiają imprezy na świeżym powietrzu), ale przede wszystkim, nazwijmy to - stężenie fenomenalnych zespołów na metr kwadratowy, a cena biletów była już tylko wisienką na torcie! 80 zł nie wystarczyłoby prawdopodobnie nawet na dwie płyty CD któregokolwiek z tych zespołów, a i sami wykonawcy na trasach solowych prawdopodobnie cenią się w okolicach połowy tej kwoty, więc jakby nie było już na starcie mieli u mnie plusa! :)

Na organizację można by pomarudzić, że piwo nienajlepsze, że do połowy kubków, że skończyły się zapiekanki, a aparaty trzeba było oddawać do depozytu, czy nawet, że na Torwarze było duszno (sorry, tam zawsze jest duszno - dwukrotnie byłam tam na Placebo i wychodziłam dosłownie oblepiona tym, co aktualnie miałam na sobie...). Największym jednak zarzutem z mojej strony jest usytuowanie Comy na końcu line up'u. Nie zasłużyli, nie po tym, co pokazali...

W ramach szybkiej orientacji - każdego z tych zespołów słucham, ale nie jestem zbyt wielką fanką, w sensie kupowania płyt, czy chodzenia na koncerty (chyba, że przy okazji, ale i to nie zawsze wychodzi - Luxtorpedę odpuściłam wcześniej dwukrotnie - na Sonisphere i Ursynaliach - o ja głupia!), tutaj posiłkuję się raczej Eską Rock, Rebel.TV, a przede wszystkim YouTube. Znam mniej lub więcej kawałków, ale daje mi to jako taki pogląd na rodzaj muzyki, którą te zespoły grają. A przynajmniej tak mi się wydawało...

happysad / fot.Karotka
Happysad.
Bardzo pozytywny występ! Świetnie się bawiłam przy ich muzyce, znałam mniej więcej połowę kawałków, a te których nie znałam i tak wpadały w ucho i sprawiały, że nóżka sama chodziła. Stworzyli bardzo dobry klimat i zwyczajnie przyjemnie było i popatrzeć i posłuchać. Może tylko zabrakło mi Made in China, ale Taką Wodą Być, skutecznie przyćmiło mi ten brak. Nie bardzo tylko rozumiem diss, że Warszawa jest stolicą country... :P

Luxtorpeda / fot. Karotka
Luxtorpeda.
O nich mogłabym pisać i pisać, ale jeśli podoba Wam się choć jeden ich kawałek, to po prostu idźcie na ich koncert! Chłopaki dają czadu jak mało kto i dla mnie był to najlepszy koncert tego wieczoru. Jak wcześniej lubiłam Luxtorpedę, tak teraz oficjalnie stwierdzam, że Luxtorpedą się jaram! :) Genialnym posunięciem było otwarcie koncertu jednym z ich najbardziej znanych kawałków - Hymnem. Po tym jak już cały Torwar chóralnie wyśpiewał, że Wiara Siła Męstwo, to nasze zwycięstwo, mogli zagrać cokolwiek. Mogli zagrać byle jak, ale zagrali najlepiej, jak potrafią, zagrali absolutnie genialnie. Jakość, charyzma, brzmienie - wszystko najwyższych lotów. Każdy jeden kawałek wpadał w ucho, a po wysłuchaniu pierwszego refrenu, nawet osoba nie znająca wszystkich kawałków śpiewała razem z Hansem i Litzą. Gdzieś w środku koncertu pojawiły się też Wilki Dwa, a na sam koniec poczęstowano nas Autystycznym.

Bardzo mi się podobało to, że Litza i Hans zapowiadali niemal każdy kawałek z tytułu i wyjaśniając w dwóch słowach o czym on jest. Często zdarzało się też, że Litza intonował refren danego kawałka, dzięki czemu szybko można było podłapać co śpiewać ;) Tym koncertem panowie zachęcili mnie do bliższej i głębszej znajomości z ich pozostałymi utworami i zwróceniem jeszcze mocniej uwagi na ich teksty, bo widać, jak one są ważne dla autora. Z pewnością pójdę na kolejny ich koncert i cieszę się, że szykuję powoli nową płytę!

Moim skromnym zdaniem miarą artysty jest to, jak gra na żywo. A Luxtorpeda na żywo grała tak samo doskonale, jak na płycie. A może i lepiej! Połączenie rozdartego do bólu Litzy (serio do bólu, mi to już głosu brakowało, żeby mu dorównać!) i rapującego Hansa, to dla mnie totalny majstersztyk.

Hey / fot. Karotka
Hey.
Największy zarzut, jak słyszałam, to to, że zbyt mocno promowali swój nowy album, ale mi to akurat nie przeszkadzało. Nawet ja, jako osoba, która nową płytę przesłuchała w całości raz, byłam ustatysfakcjonowana doborem repertuaru. Owszem nie był to może występ idealny, czasami odrobinę trącało nudą, ale i tak słuchało się przyjemnie i jak tylko przez głowę przebiegła mi myśl, że może już za dużo tych nowości, od razu pojawiało się coś, co większość bardzo dobrze znała. Pojawiły się więc nie tylko Do Rycerzy, Do Szlachty, Do Mieszczan, ale i Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!, Muka, Umieraj Stąd, czy Teksański. Przyznam, że po cichu liczyłam na trochę więcej, ale sam klimat koncertu był bardzo fajny, niestety dźwiękowcy przekombinowali i momentami Kaśka była zwyczajnie zagłuszana przez instrumenty, co znacznie utrudniało odbiór. Mimo to, jestem całkiem zadowolona.

Coma / fot. Karotka
Coma.
Lubię Comę. I może na tym powinnam zakończyć, żeby nie poleciały bluzgi (jak w sobotę...). Dajmy na to, że dyplomatycznie określę ten koncert największą porażką tego festiwalu. TRA-GE-DIA! Jestem koszmarnie zawiedziona i czuję się zwyczajnie oszukana.

TO COŚ, nie miało prawa zaistnieć jako koncert festiwalowy, na którym oczywistym jest, że mamy do czynienia z wymieszaną publicznością. To nie są tylko fani, którzy kupują płyty i chodzą na koncerty. To są również ludzie, którzy znają Comę przykładowo z radia, a na koncert trafili przy okazji festiwalu i chęci zobaczenia kilku zespołów, trzeba więc wziąć pod uwagę oczekiwania takiej zbieraniny ludzi. A oczekiwania są takie, żeby usłyszeć kawałki, dzięki którym Comę w ogóle kojarzą. A tych mało nie jest, w końcu każdy, kto choć trochę zna się na polskiej muzyce rockowej kojarzy Spadam, Leszka Żukowskiej, Los Cebula i Krokodyle Łzy, Na Pół, czy Feel The Music's Over... No właśnie, żadnego z tych kawałków nie zagrali. Mało tego, nie zagrali żadnego kawałka, który bym znała. A nawet jeśli znałam, to bełkot Roguckiego, w połączeniu z koszmarnym nagłośnieniem (po stokroć gorszym, niż na Hey), powodował, że wszystkie kawałki zlewały się w jeden wielki jazgot i nie ogarniałam nawet tego, czy Roguc śpiewa po polsku, czy po angielsku...

Ach, no tak! Jazgot, bo Coma, którą znacie z radia, to zupełnie inna Coma. Coma koncertowa, którą zobaczyłam, to zespół, który zachowuje się jakbym gardził swoim dorobkiem, który przyniósł im medialną popularność i gra tylko i wyłącznie ciężkie i mocne utwory, których w radiu nie uświadczycie. Tym mocniej jestem zawiedziona, bo znając jako tako singlową Comę spodziewałam się czegoś zupełnie innego (a na Cebulę nastawiałam się jak głupia!)... I nie zrozumcie mnie źle - lubię ciężkie granie (w tym roku po raz trzeci trafię na Slayera :D) i bywam na koncertach zespołów, których twórczości nie znam, bądź prawie nie znam, ale wtedy z pełną świadomością liczę się z tym, że co będzie, to będzie.

Może i to ciężkie granie miałoby szansę mi się spodobać, gdyby było lepiej nagłośnione (nie głośniej, wyraźniej panowie, wyraźniej!) i byłoby przeplatane czymś, co znam. Wtedy miałabym szansę rozróżnić kolejne utwory, może wyłapać coś dla siebie, ale najwyraźniej Coma komercyjna, to coś, czego panowie się wstydzą. Pomijając masakryczną oprawę (koszmarny dźwięk i męczące oświetlenie), ten koncert mógłby się wydarzyć na koncercie klubowym dla prawdziwych fanów, którzy tę twórczość świetnie znają. Ale na festiwalu wybór takiego repertuaru był porażką, bo zamiast zachęcić, tylko zniechęcił do pogłębiania znajomości z ich twórczością, czego wyrazem były opustoszałe trybuny i płyta. Im bliżej końca koncertu, tym więcej ludzi machało ręką i opuszczało Torwar. Myślę, że to najlepszy komentarz.

Moje rozżalenie potęguje jeszcze mocniej fakt, że kolejnego dnia, czyli w niedzielę, zespół grał koncert, na którym Los Cebula... i Spadam oczywiście się pojawiły...

***

Rozpisałam się o największym zawodzie, więc czuję, że jeszcze raz muszę zaznaczyć, że z samego festiwalu jako całości jestem bardzo zadowolona i będę go miło wspominać. Na pewno jeszcze raz wybiorę się na happysad i Luxtorpedę, bo te zespoły zdecydowanie potrafiły sprzedać to, co grają i zainteresować sobą w jeszcze większym stopniu, niż dotychczas. Hey, to Hey. To klasyk i Hey'a się po prostu zna, czego by nie grali. A na Comę jestem zwyczajnie obrażona i mam w czterech literach ich płyty i koncerty, nawet pomimo głosów, że ten występ był wypadkiem przy pracy, na kolejny ich koncert prędko się nie wybiorę. Chyba, że za darmo (w sensie Juwenaliów)...

Za Rocket Festiwal trzymam kciuki i chętnie wybiorę się również na kolejną edycję tej imprezy, a póki co, sezon koncertowy uważam za otwarty! Kolejne w planach są koncerty Pezeta (i naszego dalszego znajomego Zaginionego, który będzie go supportować) oraz Impact Festival (Rammstein, Slayer, Korn, 30STM). Na te koncerty już mam bilety, więc teraz wszystkie siły skupiam na tym, żeby wypalił również wyjazd na Open'Era, który w tym roku znów postawił na line up godny jednego z najlepszych europejskich festiwali. Zrobię wszystko, żeby być na Kings of Leon, ale jeśli przy okazji uda się zahaczyć o Editorsów, to będę wyjątkowo uradowana! Tylko nie wiem, czy po tym wszystkim zostaną mi jeszcze środki na Ursynalia i Orange... Może powinnam się modlić, żeby nie ogłosili już żadnych wykonawców, których chciałabym zobaczyć tak mocno, że wolałabym jeść suchy chleb, niż nie kupić biletów... ;))

Uff! Długa ta notka, ale objawy prywaty są czasem dobre dla blogów, a nic innego nie przybliży Wam tak bardzo mojej osoby, jak moja muzyka. Tym bardziej, że moim -swego rodzaju - mottem jest life should have a soundtrack ;)

Pozdrawiam wszystkich wytrwałych, którzy przez to przebrnęli! :D
K.

P.S. Jeśli nie znacie Hymnu, to nadrabiajcie! :)



Czytaj dalej

czwartek, 14 lutego 2013

Pharmatheiss Cosmetics - Granatapfel - ujędniający krem do twarzy na dzień

Cześć Dziewczyny!
W listopadzie, spora grupa blogerek otrzymała do testów małe czerwone pudełko skrywające kosmetyki z linii Granatapfel od Pharmatheiss Cosmetics. Jednym z nich był ujędrniający krem na dzień, przeznaczony do cery suchej. Ponieważ nie znajduję sie w grupie osób, dla których ten krem byłby przeznaczony produkt ten oddałam do przetestowania mamie.  Dziś - po raz drugi na blogu - pojawia się recenzja gościnna, napisana wprawdzie przeze mnie, ale przygotowana na podstawie wrażeń mojej mamy, która miała okazję przetestować ostatni z kosmetyków z linii Granatapfel pd Pharmathiess Cosmetics. Mam nadzieję, że taka forma recenzji również przypadnie Wam do gustu, ponieważ starałam się dopytać mamę o wszystko to, o czym sama bym Wam pisała! Ponadto zamieszczam również krótką charakterystykę cery, żebyście mogły lepiej odnieść działanie kosmetyku do potrzeb skóry.


Miłego czytania!

Informacja od producenta:


Charakterystyka cery: Normalna, z okresową tendencją do przesuszania; grupa wiekowa: powyżej 40 lat; mała ilość zmarszczek, istniejące są raczej płytkie i niewielkie; cera bez tendencji do przetłuszczania się, nie świecąca się;


DZIAŁANIE: Według mamy krem bardzo dobrze nawilża i natłuszcza jej cerę, zostawiając przy tym delikatną powłokę. Delikatnie napina skórę, poprawiając jej kontur i strukturę skóry (w sensie dotykowym). Dobrze sprawdzał się pod makijaż – podkład zaaplikowany na krem nie spływał i nie rolował się, dobrze łączył się ze skórą.
Mama stosowała ten krem zarówno na dzień, jak i na noc, jednak na noc był dla niej  za mało odżywczy, ponieważ woli stosować silnie skoncentrowane i mocno odżywcze kremy przeznaczone stricte do pielęgnacji skóry przez noc.


KONSYSTENCJA: Lekki do rozprowadzenia, ale niezbyt rzadki. Szybko się wchłaniał, dając efekt pożądanego napięcia skóry. Już mała porcja wystarczyła do rozprowadzenia kremu na całej twarzy.
KOLOR/ZAPACH: Mamie zapach tego kremu skojarzył się z zimowymi herbatkami :)
OPAKOWANIE: Moja mama lubi słoiczki, więc to opakowanie bardzo przypadło jej do gustu. Metalowa nakrętka i prosty design są estetyczne, ale nie powodują przerostu formy nad treścią, dzięki czemu liczy się to, co naprawdę jest w środku, a zachwyt nad opakowaniem nie przyćmiewa prawdziwych właściwości :) Tutaj mamy do czynienia ze szklanym słoiczkiem o zawartości 50ml. Obie doszłyśmy do wniosku, że taki design jest zarówno nowoczesny, jak i nieco oldschoolowy ze względu na kwieciste wstawki na etykiecie :)



WYDAJNOŚĆ: Mama używała tego produktu codziennie – na dzień i na noc – przez dwa miesiące, wobec czego wydajność oceniła na bardzo wysoką! Kremy, których dotąd używała (osobne na dzień i na noc) zwykle wystarczały na około 1,5 miesiąca, stosowane łącznie!
CENA/DOSTĘPNOŚĆ: ok.80zł; dość drogo, jednak relacja ceny i wydajności, w połączeniu z efektami, nieco łagodzi wysoką kwotę; dostępny m.in. w Hebe i na DOZ.pl, a pełen spis aptek znajdziecie TUTAJ;
SKŁAD:

CZY KUPI PONOWNIE: Jeszcze nie wiem. Mama była bardzo zadowolona z działania tego kremu i gdyby był nieco tańszy, to z pewnością by się nie zastanawiała. Jednak stosunek ceny i wydajności jest bardzo korzystny, więc ponowny zakup jest wart rozważenia.


Podsumowując:

+ bardzo dobrze nawilżenie i natłuszczenie;

+ dobra współpraca z makijażem;

+ wysoka wydajność;
+ przyjemna, łatwa do rozprowadzenia konsystencja;
+ ładny zapach;
+/- działanie za mało odżywcze, jeśli ktoś chce używać kremu na noc (trudno uznać to za wadę, skoro krem jest przeznaczony na dzień);
- wysoka cena;

To już ostatnia recenzja produktów Pharmatheiss Cosmetics. Poprzednie znajdziecie TU, TU i TU. Mam nadzieję, że udało mi sie przybliżyć Wam nieco te kosmetyki i że rozwiałam Waszą ciekawość :)

Dajcie znać, czy podoba Wam się taka forma recenzji gościnnej. Ponieważ mama z pewnością jeszcze kilkukrotnie pojawi się na blogu, jesteśmy otwarte na sugestie ewentualnych zmian w tej formie recenzji :)
K.



Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast