piątek, 28 lutego 2014

LUSH - Let The Good Times Roll

Cześć Dziewczyny!

Wybaczcie mi moje lenistwo! Znowu mnie dopadło i nawet mi nie wstyd -  w ostatnich dniach drzemka na kanapie wydaje się być szczególnie kusząca, więc to chyba znak, że idzie wiosna! Od pewnego czasu reaguję wzmożoną sennością na zmiany pór roku, więc może chociaż tym razem będzie to zwiastunem dobrej pogody i jeszcze cieplejszych dni :)

Tymczasem - mimo wiosennej oprawy recenzji - zostaniemy jeszcze na moment w zimowym klimacie, ponieważ chciałabym w końcu napisać Wam kilka słów o moim nowym faworycie z Lush, czyli o czyściku do twarzy Let The Good Times Roll z corocznej świątecznej edycji limitowanej! :)

EDIT: Czyścik LTGTR od pewnego czasu jest już w stałej oferci Lush i nie trzeba czekać na niego aż do Świąt! :)

Let The Good Times Roll - skład
O tym produkcie wspomniałam Wam już przy okazji ulubieńców i muszę przyznać, że gdyby Lush był łatwiej osiągalny, a produkt byłoby stale dostępny w ofercie, to z pewnością korzystałabym z jego dobrodziejstw na okrągło! Wśród limitowanej, światecznej edycji produktów Lush znajdują się dwa czyściki, które są uznawane za must have, przy czym więcej pozytywnych opinii czytałam o Buche de Noel (o którym również wkrótce napiszę), jednak mnie znaczniej bardziej urzekł właśnie LTGTR :)

KONSYSTENCJA:
Produkt ma gęstą konsystencję pasty, która na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie dosyć gładkiej, jednak w dotyku czuć, że znajdują się w niej ścierające drobinki (czy ktoś umie rozszyfrować jaki składnik odpowiada za ścieranie? Czy to kwestia Cinnamon Powder? ;)), mimo, że wyglądają niepozornie, to okazały się być niezłymi zdzierakami. Pasta jest zwarta, ale bardzo łatwo rozprowadza się na lekko zwilżonej skórze i, co ważne, nie odpada kawałkami od twarzy podczas mycia :)

UWAGA: W środku możecie znaleźć ziarenka uprażonego popcornu :D

 
DZIAŁANIE:
Produkt rewelacyjnie się sprawdził w roli delikatnego peelingu. Na tyle delikatnego, żebym nie bała się po niego sięgać raz dziennie lub co drugi dzień, a zarazem na tyle mocnego, żeby odczuć dość znaczącą różnicę w gładkości skóry. Daleko mu do nijakiego działania peelingujących żeli myjących, które zazwyczaj bywają po prostu mało udanymi produktami, których przeznaczenia trudno odgadnąć. Let The Good Times Roll sprawdzi się w mojej opinii zarówno w roli codziennego wieczornego oczyszczacza, jak i pelingu, stosowanego 2-3 razy w tygodniu. Bardzo dobrze oczyszcza cerę z pozostałych po wstępnym demakijażu zanieczyszczeń, a dodatkowo - jak odniosłam wrażenie - pielęgnuje ją. Skóra, nawet po dokładnym zmyciu wodą, jest mięciutka i gładka, a do tego sprawia wrażenie pokrytej kropelką olejku. Absolutnie nie jest to uczucie tłustej skóry, a jedynie takiej dobrze wypielęgnowanej, odżywionej i nawilżonej. Czasami szkoda mi było ścierać ten film wacikiem nasączonym tonikiem, więc tylko spryskiwałam twarz wodą termalną i nakładałam krem nawilżający :)

Nie zaobserwowałam u siebie jakichkolwiek podrażnień, ani tym bardziej innych niepożądanych reakcji. Nie zauważyłam również, żeby w trakcie stosowania produktu wzmogło się pojawianie się niespodzianek na mojej skórze. Właściwie to było wręcz przeciwnie, ale byłabym ostrożna z przypisywaniem tego efektu akurat czyścikowi, bo krem z kwasami i kosmetyki mineralne nie mogły pozostać w tym punkcie bez znaczenia.


ZAPACH:
To, zaraz obok działania, największa zaleta tego produktu! Let The Good Times Roll pachnie fantastycznie i działa na mnie bardzo relaksująco! Kojarzy mi się z ciasteczkami maślanymi i pachnie tak apetycznie, że mogłabym go zjeść! W zasadzie rano, kiedy jestem zaspana, różnie mogłoby być... :D

WYDAJNOŚĆ:
Czyścik, ze względu na użyte składniki i brak konserwantów, jest ważny jedynie przez trzy miesiące od daty produkcji, co przy regularnym korzystaniu jest optymalnym czasem na zużycie produktu do dna. Początkowo trochę mi było go szkoda, więc korzystałam z niego dużo rzadziej, niż teraz, dlatego zużywałam go nawet jeszcze miesiąc po terminie. Nawet wtedy nie zrobił mi krzywdy, ale jeśli widzicie, że nie zdążycie zużyć produktu w terminie, to może bezpieczniej będzie zamrozić część :)

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Jak już wspomniałam, produkt jest dostępny w sklepach Lush jedynie w okresie świątecznym, dlatego, jeśli wpadł Wam w oko, to wpiszcie go na listę i czekajcie cierpliwie do listopada ;)) Sorry, taki mam zapłon z recenzowaniem produktów :D Cena to prawdopodobnie ok.6,5 funta.

***
Nie wiem czy znacie już Let The Good Times Roll, ale to mój absolutny ulubieniec ostatnich miesięcy i zdecydowanie mogę Wam go polecić! Jestem bardzo zadowolona z tego zakupu i jestem pewna, że jeszcze nie raz do niego wrócę, jeśli tylko będę miała okazję! Na taką zimę, to ja mogę czekać! :)

Jakie macie doświadczenia z produktami Lush? Czy macie jakiś ulubieńców wśród produktów tej firmy, czy może kosmetyki Lush leżą póki co w strefie marzeń z racji trudnej dostępności w Polsce? :)
K.
Czytaj dalej

niedziela, 23 lutego 2014

Wyniki konkursu walentynkowego z Lirene! :)

Cześć Dziewczyny!

W końcu znalazłam chwilę, żeby wczytać się w Wasze odpowiedzi konkursowe i muszę przyznać, że naprawdę wiele z nich było bardzo, bardzo ciekawe :) Widać, że wiecie, że o skórę po prostu warto dbać, a niektóre z Was wypisywały niemalże całe przepisy na piękną i zdrową skórę :)


Spośród wszystkich odpowiedzi wybrałam następujące:

Krem Lirene City Protect 25+ wygrywa Vashti:
"Jestem dla niej wyrozumiała. Rozumiem, że ona też może mieć gorszy dzień, czasem może zaatakować ją jakaś krostka. Może wyglądać gorzej, bo jest niewyspana albo bo ma PMS. W takich chwilach staram się ją wspierać, czasem funduję jej ulubioną maseczkę, czasem pomasuję . Nie katuję, nie wyciskam. Szanuję ją i wspieram. A ona się odwdzięcza i wygląda coraz lepiej:)"

Krem do cery suchej wygrywa Justyna W:
"Leczę ją od środka a rozpieszczam od zewnątrz. Moim zdaniem nie da się mieć pięknej skóry dbając o nią tylko kosmetykami. Zdrowe jedzenie to podstawa a dobry kosmetyk może wspomóc naszą dietę, dodać koloru, blasku..."

Krem do cery naczynkowej wygrywa Kasiek:
"Pzrestrzegam jej 10 przykazań:) Każdego ranka z łóżka wstajemyę niezmiennie prawą nogą i ze szczerym uśmiechem, w końu stres nijak nie służy naszej skórze, a szczęście - owszem; Systematycznie nawilżam organizm wodą mineralną i odżywiam go smacznymi i zdrwoymi posiłkami, pełnymi witamin i minerałów, w końcu prawdziwe piękno i zdrowie płyną z wnętrza, a kosmetyki jedynie je eksponują;); Z resztek snu skórę oczyszczam bezalkoholowym żelem, potem wklepujemę w nią krem nawilżający (lub półtłusty, jeśli akurat borykam się z zimą), nie zapominam o filtrach UV - w końcu opalenizna ma nas odmłodzić a nie postarzeć; Makijaż - a i owszem, ale tylko naturalny, który nie tylko sprawi, że będę pięknie wyglądała, ale i zadba o kondycję mojej cery, a nie, jak w przypadku tradycyjnych kosmetyków kolorowych, zagrozi jej dobrostanowi...; Ubieram się stosownie do pory roku - zimą warto "uzbroić się" w ciepły korzuch, rękawiczki i czapkę, nawet kosztem estetyki; Po ciężkim dniu obie, ja i moja skóra, jesteśmy bardzo zmęczone i z radością wskakujemy do ciepłej, ale nigdy gorącej kąpieli z pianą, olejkami i podczas specjalnych okazji nawet z relaksacyjna muzyką i świecami...; Domowe maseczki, domowe peelingi, domowe szczęście dla skóry - nierzadko zdarza mi się podkradać z kuchni oliwę z oliwek i wklepywać ja w skórę. Oliwa funkcjonuje w branży kosmetycznej już od tysięcy lat i warto również dzisiaj korzystać z jej usług: odmładza, nawilża, regeneruje, nadaje piękny koloryt...; Na noc posilam skórę odżywczym kremem, przeciwzmarszczkowym serum, kremem pod oczy; Skóra jak każdy potrzebuje trochę czułości - dlatego zanim położę się do łóżka przyjmuję wszelkie przytulanie, głaskanie, buziakowanie i poklepywanie od dzieciaków oraz całusy i komplementy od męża; Na koniec głęboki, odprężający sen, podczas którego cały organizm, w tym skóra, największy organ ciała, regenerują się, nabieraja sił, po prostu odpoczywaja."

Dziewczyny - serdecznie gratuluję i już piszę do Was maile! A pozostałe uczestniczki zapraszam wkrótce na kolejny konkurs, w którym do zgarnięcia będzie podkład Glam&Matte, również z Lirene! :)
K.
Czytaj dalej

czwartek, 20 lutego 2014

Lily Lolo - cienie mineralne Pink Champagne, Golden Lilac, Choc Fudge Cake & Cream Soda [swatche]

Cześć Dziewczyny!
W dzisiejszej mineralnej recenzji przedstawię Wam sypkie cienie z Lily Lolo. W moje ręce trafiły cztery odcienie, z których jeden - Cream Soda - stosowałam głównie jako korektor (tu znajdziecie jego pełną recenzję - KLIK). Pozostałe odcienie stosowałam zgodnie z przeznaczeniem, ale nadal mam względem nich mieszane uczucia.
 
 
KOLORY:
Jeśli chodzi o kolorystykę cieni, to tutaj właściwie nie mam większych zastrzeżeń. Odcienie w większości odpowiadają temu, czego spodziewałam się po obejrzeniu swatchy w internecie, a same opisy kolorów na stronie również nie odbiegają zbytnio od tego "obrazu".
Cream Soda - to waniliowo-beżowy odcień żółtego, który świetnie nadaje się jako cień bazowy i jako kolor wyrównujący koloryt powieki, jest całkowicie matowy;
Pink Champagne - to piękny, różowy odcień, połyskujący złotymi drobinkami, przez co często sprawia wrażenie nieco brzoskwiniowego;
Golden Lilac - to "popielaty" fiolet, tzn. fiolet z dużą domieszką szarości, połyskujący na złoto;
Choc Fudge Cake - to kolor-kameleon; po wysypaniu wygląda na ciemny fiolet, a po roztarciu przeistacza się z czekoladowy brąz, gdzieniegdzie połyskujący fioletową poświatą;
 

APLIKACJA:
Od razu muszę przyznać, że ta kwestia sprawiła mi największe trudności - te cienie zwyczajnie są dla mnie trudne w obsłudze, ponieważ nakładane oszczędnie niestety tracą na intensywności, a jeśli decyduję się na ich wklepanie, to zazwyczaj kolor, choć znacznie bardziej intensywny, sprawia wrażenie nierównomiernie rozłożonego. Dodatkową trudnością jest dla mnie zmienność odcienia Choc Fudge Cake, ponieważ myślałam, że będzie fajnym uzupełnieniem dla pozostałej trójki, jednak po roztarciu wydobywa się z niego bardzo ciepły czekoladowy brąz ze śliwkową poświatą, w którym niestety dziwnie się czuję, kiedy stosuję go w zewnętrznym kąciku (mam wrażenie, że wyglądam na chorą :(...). Ten cień zdecydowanie najlepiej sprawuje się u mnie na dolnej powiece, zaaplikowany na ciemną kredkę - wtedy kolor jest dokładnie taki, na jakim mi zależało i w dokładnie w taki sposób noszę go najchętniej.
 
Cienie mogą się nieco osypywać podczas aplikacji, ale zazwyczaj baza w dużej mierze ułatwia sprawę, choć nadal musicie się liczyć z tym, że błyszczące drobinki mogą opadać Wam pod oczy w trakcie malowania oczu. Przyznam szczerze - nie umiem się zbyt sprawnie posługiwać tymi cieniami w połączeniu (łączenie, rozcieranie...), dlatego stosuję je głównie jako cienie na całą powiekę (jaśniejsze odcienie) i przyciemniam je w kąciku jakimś sprawdzonym, nieosypującym się kolorem w odpowiednim dla mojej urody odcieniu (lepiej sprawdzają się u mnie chłodniejsze brązy, fiolety lub szarości - zbyt ciepłe odcienie powodują, że wyglądam na chorą lub zmęczoną). Choc Fudge Cake, jak już wspomniałam, stosuję głównie jako cień na dolną powiekę. Najbardziej uniwersalnym okazał się być według mnie odcień Golden Lilac, w którym świetnie się czuję zarówno nosząc go na całej powiece, jak i w postaci akcentu na dolnej powiece. Stosując cienie Lily Lolo w opisany sposób, jestem z nich zadowolona i nie czuję się totalną fajtłapą :D
 
L-R: Choc Fudge Cake, Golden Lilac, Cream Soda, Pink Champagne
TRWAŁOŚĆ:
Cienie Lily Lolo nie należą do moich najbardziej trwałych cieni i na moich powiekach, pomimo użycia bazy, zbijają się już po max. 8-10 h. Inne cienie trzymają się u mnie bardzo często niemal cały dzień, dlatego trochę żałuję, że w tym przypadku jest inaczej, ale dla kogoś innego ten wynik może być dobry. Dla mnie jest przeciętnie.
 
OPAKOWANIE:
Cienie umieszczono w małych "słoiczkach" o pojemności 2 g (choć w innych kolorach pojemności mogą się różnić). Ich ogromną zaletą jest to, że nawet w tym przypadku producent nie zrezygnował z regulowanych sitek, dzięki czemu cienie nie wysypują się ze słoiczka, a podczas makijażu możemy dokładnie kontrolować ilość produktu, której chcemy użyć.
 
Aktualnie marka Lily Lolo powoli zmienia design swoich opakowań, co nieco mnie smuci, bo choć nowe opakowania są ładne i eleganckie, to jednak te białe zawsze wydawały mi się zarówno urokliwe, jak i charakterystyczne dla Lily Lolo. Trudno, trzeba będzie się przestawić :)


CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Cienie Lily Lolo kosztują 32,90 zł za sztukę i kupicie je na stronie polskiego dystrybutora - Costasy oraz stacjonarnie na wyspie Costasy w warszawskim Atrium Reduta (wyspa przeniesiona z Galerii Mokotów!).

***
Poniżej zamieszczam swatche cieni w różnych warunkach oświetleniowych - jedne zdjęcia były robione bliżej okna, inne w bardziej zacienionej części pomieszczenia, a jeszcze inne bliżej zachodu, więc odcienie są różne i dość dobrze oddają zmienność kolorów. Pierwsze zdjęcie oddaje najbardziej rzeczywiste kolory i to, jak wyglądają na moich powiekach, również po zaaplikowaniu ich na bazę.
 




 
***
Tak, jak wspomniałam na wstępie - mam mieszane uczucie względem tych cieni. Wprawdzie znalazłam sobie dla nich rozwiązanie, które jest dla mnie wygodne i stosunkowo satysfakcjonujące, ale szczerze powiedziawszy liczyłam na więcej. Cienie, choć piękne kolorystycznie, są moim zdaniem wymagające i potrzeba sporo wprawy, żeby sprawnie się nimi obsłużyć i zmalować coś, co nie będzie zwykłym zwyklakiem ;) Ja takich umiejętności nie posiadam, ale wystarczy zerknąć do Candy Killer czy do Idalii, które cudownie okiełznały te niepozorne słoiczki :)
 
A jakie są Wasze doświadczenia z cieniami Lily Lolo?
K.
Czytaj dalej

poniedziałek, 17 lutego 2014

Ulubieńcy stycznia

Cześć Dziewczyny!

Znowu wracam do Was po krótkiej przerwie, tym razem wraz z ulubieńcami stycznia! Wcale nie spóźnionymi, po prostu idę swoim trybem i nie uznaję sztywnych ram publikacji postów z podsumowaniami miesiąca - piszę, kiedy mam na to ochotę ;)


Tym razem wyróżniłam kilka produktów, po które najchętniej i najczęściej sięgałam w ubiegłym miesiącu. Ponownie znalazło się tu więcej kolorówki, choć są też dwa produkty pielęgnacyjne, które bardzo mocno przypadły mi do gustu :)


W styczniu, w moim makijażu królowały trzy kosmetyki z Lily Lolo - sięgałam po nie bardzo chętnie i nadal to robię, bo bardzo mocno przypadły mi do gustu. Podkład mineralny China Doll i puder mineralny Flawless Matte
, stanowiły idealny duet, który pomógł mi okiełznać przetłuszczanie mojej skóry, bez konieczności ustępstw w kwestii trwałości makijażu. Rumieńców bardzo często dodawał mi róż mineralny Surfer Girl, który ma idealnie chłodny odcień! :)


Wprawdzie podkład Lily Lolo nie zapewniał mi tak mocnego krycia, żeby poradzić sobie z zasłonięciem wyprysków i śladów po niektórych z nich, ale tak na dobrą sprawę w tej kwestii od zawsze wolałam postawić na porządny korektor, niż na mocniej kryjący podkład. Od pewnego czasu w mojej kosmetyczce króluje korektor z Alverde Cream To Powder Concealer. Naprawdę dobrze kryje, świetnie się trzyma skóry, a pod warstwą podkładu praktycznie wcale się nie wyróżnia.


W styczniu, równie dobrym wyborem, jeśli chodzi o róż, okazał się również róż Hot Mama z TheBalm. Zwykle sięgam po ten produkt w wakacje, kiedy moja skóra nabiera nieco koloru, ale tym razem okazał się być bardzo wygodny, szczególnie wtedy, kiedy rano mocno się spieszyłam. Bardzo łatwo się go aplikuje i rozciera i trudno zrobić sobie nim krzywdę, a jego kolor naprawdę ładnie ożywia i rozświetla skórę.


O czyściku Let The Good Times Roll z Lush pisałam, zdaje się, w poprzedniej części ulubieńców, ale nadal sięgam po ten produkt bardzo często. Urzeka mnie w nim nie tylko fantastyczny zapach ciasteczek maślanych, ale też oczywiście rewelacyjne właściwości pielęgnacyjne. Produkt delikatnie, ale odczuwalnie złuszcza martwy naskórek, nie podrażniający przy tym skóry, a zarazem dobrze ją oczyszcza. Jego stosowanie to dla mnie czysta przyjemność, więc już żałuję, że to tylko świąteczna limitowanka i że na kolejny słoiczek będę musiała czekać prawie rok! :)


Krem z kwasem azaleinowym i pirogronowym z Clareny czekał na swoją kolej wśród moich zapasów naprawdę długo, a okazał się być dla mojej skóry prawdziwym zbawieniem! Nie tylko rewelacyjnie reguluje produkcję sebum, ale też znacznie przyspiesza gojenie się wszelkich niespodzianek, które pojawiają się na mojej skórze, jednocześnie nieco ograniczając ich występowanie. Na pewno zasłużył na osobną notkę, więc za jakiś czas postaram się zebrać swoje przemyślenia :)

***
I to tyle! Tym razem wyróżniłam niewiele produktów, choć niektóre kosmetyki z ubiegłych miesięcy nadal pozostają w gronie ulubieńców, jednak nie chciałam narażać Was na powtórki i wyróżniłam tylko te kilka produktów, które najmocniej zapisały się w mojej pamięci i której najbardziej kojarzą mi się ze styczniem :)

Znacie moich ulubieńców? Czy należą również do grona Waszych faworytów?
K.
Czytaj dalej

niedziela, 9 lutego 2014

Lily Lolo - Prime Focus - baza pod cienie

Cześć Dziewczyny!

Powoli zbliżamy się do końca "mineralnej sagi" na blogu - zostały mi już tylko trzy notki (łącznie z dzisiejszą). Tym razem będzie trochę mniej optymistycznie, ponieważ baza pod cienie Prime Focus z Lily Lolo nie podbiła mojego serca choćby w połowie tak mocno, jak na przykład róże (KLIK).

Wybaczcie paluchy, ale zobaczyłam te odciski dopiero podczas edycji zdjęć :((
Pozwólcie, że przytoczę w tym miejscu obietnice producenta:

Naturalna baza pod cienie o kremowej konsystencji, której główne zadania, oprócz przedłużenia trwałości cieni, to wyrównanie kolorytu skóry powiek oraz tuszowanie cieni pod oczami.

  • stworzona z myślą o przedłużeniu trwałości cieni o sypkiej konsystencji; cienie się nie rolują i nie ważą
  • skóra powiek jest doskonale przygotowana pod makijaż
  • podwójne działanie
  • baza cielista wyrównuje koloryt skóry powiek i sprawia, że kolor nakładanych cieni jest ujednolicony
  • baza żółta tuszuje cienie wokół oczu i sprawa, że cienie trzymają się dłużej
  • obie bazy można ze sobą mieszać
  • 2g
  • odpowiednia dla wegan
  • Rada: aplikuj za pomocą palca, delikatnie wklep bazę w skórę powiek, a następnie równomiernie rozetrzyj

DZIAŁANIE:
Nie mam zbyt wiele do powiedzenia na temat tej bazy, ponieważ zwyczajnie nie przypadła mi szczególnie mocno do gustu i choć nie jest to produkt zły, to niestety dla mnie okazała się być zwyczajnie przeciętna. Baza owszem ujednolica koloryt powieki i teoretycznie wywiązuje się ze swojego zadania, jakim jest utrwalenie cieni na powiekach, ale w moim przypadku utrwalenie sięgało od 8 do 12 godzin, po czym cienie zaczynały się rolować na powiece. Dużo i mało, ale znam bazy, które utrzymują cienie na miejscu praktycznie do momentu demakijażu i przez cały dzień w zasadzie nie muszę się martwić o stan swojego makijażu oczu. Największą wadą tej bazy jest fakt, że zupełnie nie utrzymuje na mojej dolnej powiece kreski, zrobionej kredką (i utrwalonej cieniem), z czym inne bazy radziły sobie do tej pory bardzo przyzwoicie. Ta jednak sprawia, że po pewnym czasie po kredce nie ma ani śladu. Nawet pandośladu. Jakby tego było mało, baza najsłabiej radziła sobie u mnie właśnie z cieniami mineralnymi, a przecież to właśnie w ich obsłudze miała pomóc. Trzeba jednak przyznać, że baza wpływa pozytywnie na przyczepność tych cieni do powiek, choć i tutaj będę miała coś więcej do dodania przy okazji recenzji tychże.

Co do tuszowania cieni pod oczami, owszem żółta część bazy mogłaby się sprawdzić w tej kwestii, ale chyba tylko w przypadku osób, które nie mają większych problemów z widocznością cieni lub takich, które oprócz bazy postawią też na korektor, bo sama baza niestety nie poradzi sobie z większymi zaciemnieniami z racji swojej półprzezroczystości.

SKŁAD PRIME FOCUS (kliknij na zdjęcie, żeby powiększyć)
KOLORY I KONSYSTENCJA BAZY:
Na bazę składają się dwa kolory - jasnobeżowy oraz jasnożółty. Oba kolory są nieco półprzezroczyste, dlatego nie odznaczają się zbyt mocno na skórze i nie przebijają spod jasnych cieni. Obie części bazy mają ciekawą konsystencję, ponieważ zdają się być twarde, ale palec z łatwością się po nich - dosłownie - ślizga i zbiera produkt. Nie trzeba gmerać w bazie zbyt długo, żeby uzyskać odpowiednią ilość produktu na całą powiekę :)


PODBIJANIE KOLORÓW:
Nie wiem czy ja jestem jakaś upośledzona pod tym względem, czy robię coś źle, ale ja nie widzę, żeby zastosowanie bazy miało jakikolwiek wpływ na podbicie kolorów cieni. Poniżej znajdziecie porównanie cieni zaaplikowanych na czystą skórę i na skórę pokrytą bazą. Nadal nie widzę szczególnej różnicy, ani nie widziałam jej też na żywo. Jedyne, co bardziej rzuca się w oczy, to zżółknięcie ładnego, waniliowego Cream Soda (KLIK) w kierunku pomarańczowego żółtego... Raczej nie taki efekt chciałabym osiągnąć... Zajrzyjcie jednak do Idalii (KLIK), u niej najwyraźniej baza świetnie się sprawdza w wyznaczonej jej roli :)

Większa widoczność drobinek wynika z faktu, że dolna część dłoni była bliżej światła i odbijała je pod innym kątem, niż ta górna. Just so you know... :)
OPAKOWANIE:
Bazę otrzymujemy zapakowaną dodatkowo w estetyczny kartonik, zawierający informacje o składzie produktu, które znajdują się również na naklejce na właściwym opakowaniu. Baza znajduje się w przyjemny, plastikowym opakowaniu, zamykanym na dość solidne zamknięcie. Mój egzemplarz nie sprawia mi żadnych problemów przy otwieraniu, więc na szczęście nie muszę się martwić o paznokcie, więc to zawsze jakiś dodatkowy plus :) Produkt łatwo aplikować zarówno pędzelkiem, jak i palcem, ponieważ opakowanie bazy wygląda dokładnie tak, jak te, w których umieszczane są podwójne cienie.


CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Baza kosztuje 45,90 zł i możecie ją kupić na stronie polskiego dystrybutora Lily Lolo - Costasy (KLIK). Stacjonarnie znajdziecie te kosmetyki również na wyspie Costasy w Galerii Mokotów.


Myślę, że warto podkreślić, że nie mam zbyt wymagającej skóry i bazy pod cienie zwykle nie powodują u mnie podrażnień, dlatego mogę wybierać wśród nich te, które najbardziej będą mi odpowiadać ze względu na dowolnie dobrane cechy (np. ze względu na trwałość, a nie skład), ale jeżeli macie wrażliwe powieki, to niewątpliwą zaletą bazy z Lily Lolo będzie jej skład. Ten aspekt nieco usprawiedliwia cenę, choć szczerze przyznam, że oczekiwałam lepszych efektów. Choć baza nie jest zła, to jednak dla mnie okazała się być po prostu przeciętna i zwyczajnie liczyłam na więcej, niż miała mi do zaoferowania...

Znacie ten produkt? Jesteście z niego zadowolone? Dajcie znać, co sądzicie o tej bazie! :)
K.
Czytaj dalej

sobota, 8 lutego 2014

Walentynkowy konkurs z Lirene! :)

Cześć Dziewczyny!

Kilka dni temu otrzymałam ogromną paczkę z nowościami Lirene i Under 20, a ponieważ zbliżają się Walentynki, które bardzo lubię, postanowiłam, że możemy je świętować razem :) W tym celu wymyśliłam szybki konkurs, w którym zostaną nagrodzone aż trzy osoby. Pytanie jest bardzo proste, więc zapraszam do udziału! :)


Ponieważ zbliża się tak zwane Święto Miłości, pytanie będzie poniekąd z nim związane, wystarczy, że w kilku zdaniach opowiesz mi...

w jaki sposób okazujesz uczucie swojej skórze! :))

W konkursie może wziąć udział każdy, nie trzeba obserwować bloga, ani lajkować fanpage'a, choć oczywiście będzie mi miło, jeśli zechcecie zostać ze mną na dłużej. Tym razem wystarczy sama odpowiedź na pytanie konkursowe i wskazanie, którą z nagród chciałybyście zgarnąć! Do wyboru macie trzy kremy z Lirene: krem do cery suchej, krem do cery naczynkowej oraz krem z najnowszej serii Lirene Protect, czyli City Protect 25+.


REGULAMIN KONKURSU:
1. Organizatorem konkursu jest autorka bloga Charlottes-Wonderland.blogspot.com.
2. W konkursie mogą wziąć udział osoby pełnoletnie lub osoby, posiadające zgodę opiekuna;
3. Warunkiem uczestnictwa w konkursie jest odpowiedź na pytanie konkursowe;
4. Zwycięzcami zostaną trzy osoby, które udzielą najciekawszej, najzabawniejszej lub najbardziej kreatywnej odpowiedzi na pytanie konkursowe.
5. Zwycięzca zostanie wybrany przez autorkę bloga Charlotte's Wonderland na podstawie subiektywnej oceny wg punktu 4 regulaminu.
6. Konkurs trwa od 08.02. do 15.02.2014 do północy;
7. Wyniki zostaną ogłoszone w ciągu 7 dni po zakończeniu konkursu.
8. Nagrody wysyłam na własny koszt i tylko na terenie Polski.
9. Ze zwycięzcą skontaktuję się za pośrednictwem adres e-mail, wskazanym w formularzu, niezwłocznie po ogłoszeniu wyników.
10. Zwycięzca musi wskazać adres do wysyłki w ciągu 7 dni od dnia ogłoszenia wyników.




POWODZENIA! :)
Czytaj dalej

piątek, 7 lutego 2014

Styczniowe nowości

Cześć Dziewczyny!

Trochę się rozleniwiłam, jeśli chodzi o dodawanie postów z nowościami i denkami, ale w lutym mam plan wszystko nadrobić (w tym pięciomiesięczne zaległości denkowe :O). Zaczynam od styczniowych nowości, bo aż się trzęsę z niecierpliwości, żeby pokazać Wam jakie cuda wpadły w moje ręce!

L-R: Fast Track, Dress Me Up, Foie Gras, Stone Cold, Smoke & Ashes
O ile totalnie ominęły mnie ciuchowe wyprzedaże, tak nie do końca udało mi się uniknąć tych lakierowych i tym sposobem wpadło mi w ręce mnóstwo lakierowych nowości. Po pierwsze - pięć lakierów China Glaze z kolekcji Capitol Colours, inspirowanej ekranizacją pierwszej części Igrzysk Śmierci. W kolekcji znajduje się 12 lakierów, inspirowanych odpowiednimi dystryktami (odsyłam do książki lub filmu). Mi najbardziej wpadły w oko Fast Track, Dress Me Up, Foie Gras, Stone Cold i Smoke & Ashes. Każdy z nich kosztował jedynie 15 zł! :)

L-R: Jeżyce, Glubka, O w Bombkę, Figa z Makiem
Oczywiście nie omieszkałam również skorzystać z wigilijnej promocji na lakiery Colour Alike i w ten sposób dzięki Sylwii wpadły mi w ręce dwa kolory z poznańskiej kolekcji - Jeżyce i Glubka oraz dwa kolory ze świątecznej kolekcji holosków - O w Bombkę i Figa z Makiem. Z obu kolekcji chciałam przygarnąć też holograficzne brązy, czyli Pyrkę i O ja pierniczę, ale niestety się skończyły... Może jeszcze trafi się okazja, choć pewnie nie za te kilka złotych :)

L-R: Lady Like, Eternal Optimist, Twin Sweater Set, Decadent Dish, Dive Bar, After School Boy Blazer
W styczniu Super-Pharm uraczył nas nie lada promocją, dzięki której lakiery Essie można było kupić aż 15 zł taniej, więc oczywiście nie mogłam nie skorzystać z takiej okazji. Tym razem uzupełniłam zbiorek o kilka klasycznych kolorów (Lady Like, Eternal Optimist, Twin Sweater Set, After School Boy Blazer) i dwa nieco bardziej nietypowe odcienie (Decadent Dish, Dive Bar).

L-R: Miss Conduct, Take Him To The Cleaners
Dwa nowe Orly, to dla odmiany efekt wyprzedaży tych lakierów przez hurtownię, w której pośredniczyła Chilli. Wprawdzie Miss Conduct zniknęła niemal od razu, ale z pomocą przyszła mi Aalimka, która pomogła mi zdobyć ten odcień! Dziękuję kochana! :) Drugi lakier - Take Him  To The Cleaners pochodzi ze wspomnianej wyprzedaży. Dorwać Orly za 18 zł to kolejna okazja, której nie mogłam odpuścić! :)

L-R: Full Steam Ahead, Well Dressed
Powyższe dwa cuda, to prezent urodzinowo-świąteczny od mojej kochanej Stefci! Szedł pocztą z Irlandii przez cały grudzień, ale za to miałam niezłą radochę, kiedy paczka dotarła do mnie dosłownie 2 czy 3 stycznia! :) A na mój prezent składały się piękny, pastelowo-fioletowy Essie Full Steam Ahead z letniej kolekcji Naughty Nautical oraz róż MAC Well Dressed, o którym od dawna marzyłam, ale ciągle coś mnie odwodziło od jego zakupu! :)


Kolorówkowe nowości zamyka tusz Lash Accelerator Endless z Rimmel! W Super-Pharm była na niego naprawdę świetna promocja (19zł!), a mój poprzedni egzemplarz właśnie dobił dna, więc postanowiłam, że zrobię powtórkę. Wprawdzie próbuję dać jeszcze szansę słynnemu Catchy Eyes z Gosha, ale to jeszcze nie jest to, co bym chciała osiągnąć, więc wolę mieć Rimmel pod ręką! Przypomnijcie mi, żeby w końcu napisała jego recenzję, bo naprawdę warto na niego zwrócić uwagę! :)


Dalej mamy już pielęgnację, którą otwierają produkty z Pat&Rub. Pod koniec listopada miałam urodziny, a w tym dniu osoby zarejestrowane na stronie P&R otrzymują specjalny kod zniżkowy, który jest ważny przez dwa miesiące. Przed Świętami nie za bardzo miałam wolne fundusze, żeby nieco kupić te kilka produktów, które mi krążyło od dawna po głowie, a poza tym ciągle coś było w brakach, dlatego kiedy w końcu wszystko było dostępne, łącznie z w miarę luźną gotówką na moim koncie, postanowiłam skorzystać! Do moich zapasów dołączyły dwa masła - otulające i rozgrzewające oraz balsamy do rąk z tych samych serii. Dodam, że warto sprawdzać również promocje na zestawy, dla przykładu - masło rozgrzewające i pomarańczowy balsam do ust zamówiłam właśnie w zestawie, tańszym o jakieś 15-20%, od którego odliczyło się jeszcze moje 20% z kuponu i w ten sposób balsam do ust wyszedł mi właściwie gratis :) Nie pamiętam już dokładnych cen wszystkiego, ale pamiętam, że zaoszczędziłyśmy z Sylwią, która dołączyła się do zamówienia, ponad 100 zł!

Natomiast miniaturka olejku rozświetlającego (który od dawna mi się marzył!), to prezent od Pat&Rub w ramach przeprosin za pomyłkę przy pakowaniu. Okazało się, że w pierwszej wersji paczki, którą otrzymałam znalazłam rozgrzewający balsam do stóp, zamiast do rąk i nie była to moja pomyłka. Napisałam do firmy z pytaniem, czy da się to jakoś rozwiązać, bo akurat balsam do stóp już mam, a bardzo zależało mi na tym do rąk. W rezultacie firma wysłała do mnie kuriera z prawidłowym produktem (i wspomnianą miniaturką), który od razu odebrał ode mnie pomylony balsam. Wszystko zamknęło się dosłownie w 3 dniach odkąd napisałam mail do firmy! Brawo Pat&Rub! :)


Kosmetyki Lirene (i innych marek spod szyldu Eris), to od dłuższego czasu niemal podstawa mojej pielęgnacji. Dzięki współpracy poznałam wiele dobrych produktów, do których ciągle wracam, a także chętniej sięgam po nowości. Tym sposobem po raz kolejny trafiły w moje ręce balsam do ciała z serii Intensywna Regeneracja i aktywny balsam antycellulitowy STOP Cellulit. Oba w dużych butlach 400ml, oba w cenie ok. 13-15 zł! :)


Te produkty, to moje absolutne hiciory, jeśli chodzi o Lirene! Nie wiem już ile mam za sobą zużytych buteleczek, ale wierzcie, że jestem chora, jeśli nie mam ich w zapasie, a nawet, jeśli sięgam po cokolwiek innego, to i tak z ogromną radością sięgam ponownie po nawilżająco-oczyszczający tonik i płyn dwufazowy! :)


Wściekłe ptasiory z Lumene, to totalne chciejstwo i zbędny wydatek, ale Angry Birds po prostu uwielbiam, a te produkty chodziły za mną już prawie rok! Także tego... No nie mogłam nie skorzystać z wyprzedaży świątecznych zestawów prezentowych w Super-Pharm i w ten sposób nabyłam 3 kosmetyki Lumene w cenie niewiele wyższej od regularnej ceny jednego :)) No a kolejny żel, balsam i pomadka ochronna, to naprawdę coś, co wykorzystam na 10000%, więc czuję się odrobinę rozgrzeszona ;))

Nowości Lirene - seria Protect
W połowie stycznia miałam okazję uczestniczyć w warsztatach Lirene, zorganizowanych w siedzibie firmy w Piasecznie, które towarzyszyły wprowadzeniu przez markę nowej serii do pielęgnacji twarzy, czyli Lirene Protect! W skład serii wchodzą kremy dla kobiet w każdym przedziale wiekowym, więc każda z Was może znaleźć tu coś dla siebie i dla swoich mam lub babć! Ja obdarowałam nimi mamę, teściową i babcię, a serię różową chciałam zostawić dla siebie, ale przejrzałam zapasy i chyba niestety miną wieki, zanim zdążę się dokopać właśnie do tego kremu, dlatego postanowiłam, że podzielę się nim z Wami już wkrótce! :)

***
I jak Wam się podobają moje nowości? Nie jest tego tak tragicznie dużo i gdyby nie lakiery, to moje zakupy byłyby nawet skromne, ale niestety mania na nowo dała o sobie znać... Ale powiedzcie, że nie było warto, skoro każdy z nich był duuuuuużo tańszy w porównaniu do pierwotnej ceny... ;)) No rozgrzeszcie mnie trochę! :))
K.
Czytaj dalej

czwartek, 6 lutego 2014

Jak cień mineralny Cream Soda z Lily Lolo sprawdził się w roli korektora?

Cześć Dziewczyny!

Długo zastanawiałam się jak ugryźć temat cienia mineralnego Cream Soda z Lily Lolo, czy zrecenzować go wraz z innymi cieniami marki, czy jednak poświęcić mu odrębny post. Ostatecznie postawiłam jednak na osobny post, ponieważ cień służył mi głównie jako ...korektor! :)


Te z Was, które od dawna oglądają filmiki Katosu z pewnością pamiętają, że Kasia wielokrotnie podpowiadała, że Cream Soda, to produkt, który można stosować dwojako - nie tylko zgodnie z przeznaczeniem, jako cień do powiek, ale również jako korektor pod oczy i w takiej roli został mi również polecony przez Panią Aleksandrę z Costasy!


KOLOR:
Cream Soda, to żółtawy, nieco waniliowy odcień. Idealnie komponuje się kolorystycznie z podkładem mineralnym Lily Lolo Warm Peach (recenzja - KLIK). Przy odcieniu China Doll zdecydowanie wymaga użycia pod podkład i przykrycia przynajmniej dwoma warstwami, żeby kolory dobrze się ze sobą złączyły. Poniżej ponownie wklejam zestawienie kolorystyczne z wymienionymi podkładami, żebyście miały jako taki pogląd na sprawę :)


KONSYSTENCJA I APLIKACJA:
Cień ma sypką formę, ale jak w przypadku innych recenzowanych minerałków, również nie jest suchy. Charakteryzuje się odrobinę mokrą konsystencją, choć nie tak bardzo, jak podkłady. Cień dość dobrze łapie się pędzla (pod oczy polecam pędzelek języczkowy), ale w razie potrzeby, do jego aplikacji sprawdzi się również palec (na wypryski najlepiej aplikować go palcem, na zaczerwienienia lub skrzydełka nosa sprawdzi się ponownie pędzelek języczkowy, nawet taki do cieni :)).

CREAM SODA - SKŁAD
CREAM SODA JAKO KOREKTOR:
Z cienia Cream Soda korzystałam zarówno w celu zatuszowania cieni pod oczami, jak i w celu ukrycia drobnych wyprysków. W pierwszej roli cień sprawdził się naprawdę dobrze! Choć nie mam zbyt dużych cieni pod oczami, to jednak - zwłaszcza jeśli się nie wyśpię - widać drobne zasinienia, która nieco psują odbiór reszty makijażu, dlatego lubię sięgnąć po korektor, który te zasinienia nieco zneutralizuje. Cream Soda, dzięki żółtawemu odcieniowi całkiem nieźle ukrywał zmęczenie, a pokryty warstwą podkładu zupełnie się nie wyróżniał. Co ważne - nie wchodził w zmarszczki w załamania dolnej powieki (czy to już zmarszczki? :D) i nie rolował się pod kosmetykami, które później nakładałam w tym miejscu. Cień bardzo dobrze spisał się też na skrzydełkach nosa, tuszując nieco zaczerwioną skórę. Generalnie uważam, że ten produkt najlepiej sprawdza się właśnie wtedy, kiedy skóra potrzebuje ujednolicenie jej kolorytu z powodu drobnych zaczerwienień, ponieważ...

...w roli korektora na wypryski Cream Soda bardzo mnie zawiódł. Przyznam szczerze, że nakładanie go pędzelkiem na wypryski zupełnie mijało się z celem, bo nie dość, że produkt osypywał się z miejsca, które chciałam ukryć, to jeszcze zdawał się zupełnie nie trzymać skóry. Najlepiej krył nałożony palcem, jednak aplikowanie na twarz kolejnych warstw podkładu zupełnie niwelowało i tak dość marny efekt i w rezultacie wyglądałam, jakbym w ogóle nie użyła korektora. Najgorzej sprawa miała się w przypadku sporych wyprysków, bo niestety jasny kolor korektora jeszcze bardziej je uwydatniał na twarzy. Jednak na moje wypryski sprawdza się najlepiej korektor w formie kremowej, dopasowany do koloru skóry. Tym razem eksperyment powiódł się więc jedynie połowicznie... ;)


OPAKOWANIE I WYDAJNOŚĆ:
Miłym akcentem jest to, że nawet tak niewielki produkt, jak cień, nie został pozbawiony osłonki, pozwalającej na regulowanie sitka i podtrzymuje spójną oprawę graficzną typową dla kosmetyków Lily Lolo. Opakowanie zawiera 2g produktu, co nawet przy stosowaniu go w roli korektora i cienia do powieka jest całkiem przyzwoitą pojemnością, ponieważ - jak to w przypadku minerałów - wystarczy niewielka ilość do pokrycia danego obszaru skóry.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Cień mineralny Cream Soda kupicie na stronie polskiego dystrybutora kosmetyków Lily Lolo - Costasy w cenie 32,90 zł. Produkt otrzymacie również stacjonarnie na wyspie Costasy w Galerii Mokotów (między salonem MAC a Sephorą).


Jak już wspomniałam - eksperyment z używaniem Cream Soda jako korektora uważam za połowicznie udany. Mogę Wam go polecić w roli korektora pod oczy lub na drobne zaczerwienienia, ale zdecydowanie odradzam go, jeśli chciałybyście go stosować jako korektor na wypryski! Warto zastanowić się przed zakupem do jakiego celu chcecie go przeznaczyć! :)

W jakiej formie są korektory, których używacie najczęściej? Czy macie osobne korektory na wypryski i osobne pod oczy, czy zadowalacie się tym samym produktem? :)
K.
Czytaj dalej

wtorek, 4 lutego 2014

Lily Lolo - podkłady mineralne China Doll i Warm Peach + pędzel Super Kabuki

Cześć Dziewczyny!


Po krótkiej przerwie wracam do Was z recenzją, na którą sporo z Was czekało, a którą ja odkładałam od dłuższego czasu z bliżej nieokreślonych powodów. W końcu współpraca firmą Costasy zmotywowała mnie do zebrania moich myśli i przelania ich tu, na blogu, dlatego dzisiaj możecie przeczytać jak sprawdzają się u mnie podkłady mineralne Lily Lolo w kolorach China Doll i Warm Peach :)





Podkładu mineralnego z Lily Lolo używałam już w 2012 roku od jesieni. Generalnie byłam z niego bardzo zadowolona i przez dłuższy czas spisywał się bez zarzutu solo, jednak po dłuższym czasie, moja skóra przestała utrzymywać ładny mat i niestety wróciła do przetłuszczania się. W tamtym czasie mój puder matujący z Synergen zupełnie nie chciał współpracować z podkładem, dlatego ostatecznie odstawiłam minerałki na rzecz klasycznych podkładów, ale co jakiś czas wracałam jeszcze do mojego Warm Peach. Kiedy więc odezwała się do mnie Pani Aleksandra z propozycją współpracy, mając w pamięci dobre wrażenie, jakie wywarł na mnie mój pierwszy kontakt z kosmetykami Lily Lolo i moje mimo wszystko pozytywne doświadczenia, zgodziłam się i po wymianie kilku maili udało nam się ustalić jakie produkty przetestuję. Wybrałam między innymi podkład mineralny - tym razem w odcieniu China Doll, nieco jaśniejszy i znacznie bardziej neutralny, niż Warm Peach, ale nadal pozostający w odrobinę żółtawej tonacji. Jako uzupełnienie - Pani Aleksandra zaproponowała mi puder matujący Flawless Matte (recenzja KLIK). I takie połączenie okazało się strzałem w dziesiątkę! :)



KOLOR:

China Doll, to jasny, beżowy kolor, z dosłownie odrobiną żółtawych tonów. Według producenta, jest to odcień neutralny. Powinien pasować wielu bladolicym, którym zależy na dobrym, mineralnym podkładzie bez różowych tonów.

Warm Peach, to odcień nieco ciemniejszy, choć nadal dość jasny, z wyraźnie wybijającymi się żółtawymi tonami. Pięknie neutralizuje lekkie zaróżowienia cery i sprawia wrażenie, że koloryt skóry jest mocno ujednolicony. Nieco lepiej, niż China Doll radzi sobie z kryciem krostek o różowym lub czerwonym zabarwieniu.





KONSYSTENCJA:
Podkład ma formę proszku, jednak nie jest on zupełnie sypki i pylący. Wysypując go na pokrywkę widać, że zbija się on w małe grudki, które bez trudu rozbijają się pod wpływem nacisku pędzla lub dotyku. Proszek sprawia wrażenie odrobinę wilgotnego.


SPOSÓB APLIKACJI:

Sposobów na aplikację podkładu mineralnego jest kilka, ale ja preferuję nakładanie go na sucho za pomocą pędzla. Wcześniej używałam w tym celu flat topów, choć zdarzyło mi się również sięgnąć po round top. Teraz jednak miałam okazję przetestować go w połączeniu z pędzlem Super Kabuki od Lily Lolo. Muszę przyznać, że różnica w aplikacji jest odczuwalna i choć nie jest to niezbędnik, to warto rozważyć zakup odpowiedniego pędzla wraz z podkładem, ponieważ kabuki dużo lepiej zbiera proszek, nie pyli tak bardzo podczas aplikacji, jak pędzle z krótszym włosiem, a ponadto jest delikatniejszy w kontakcie ze skórą, co jest ważne szczególnie jeśli Wasza skóra nie znosi wszelkiego rodzaju pocierania :)

Kabuki świetnie zbiera podkład i bardzo łatwo o wmasowanie odrobiny proszku w pędzel, ponieważ włosie idealnie rozkłada się w pokrywie podkładu, na którą wysypuję porcję, którą chcę zaaplikować na twarz. Następnie należy otrzepać pędzel z nadmiaru proszku i rozpoczynamy nakładanie. W miejsca, które chcę mocniej przykryć podkład nakładam wklepując go, natomiast pozostałe miejsca omiatam kolistymi ruchami. Podkład mineralny dobrze jest aplikować w kilku cienkich warstwach, aby uniknąć przesadnie pudrowego efektu, a jednocześnie zbudować pożądane krycie. Jeśli chcecie nieco złagodzić pudrowy efekt na twarzy, to po zakończeniu makijażu możecie spryskać twarz odrobiną wody termalnej :)




KRYCIE:
Ten aspekt można stopniować i jest on również zależny poniekąd od sposobu aplikacji podkładu, a także od rodzaju problemów, jakie chcemy ukryć. Podkład pięknie wyrównuje koloryt cery. O ile China Doll rzeczywiście jest bardziej neutralny pod względem krycia i łagodzenia ewentualnych zaczerwienień cery, tak już Warm Peach świetnie sobie radzi z ich neutralizowaniem. Z drobnymi, niezbyt zaczerwienionymi wypryskami poradzi sobie albo dodatkowa warstwa podkładu w problematycznym miejscu, nałożona płaskim, języczkowym pędzelkiem lub wklepana opuszkiem (szczególnie w przypadku Warm Peach), jednak te większe będą wymagały dodatkowej warstwy korektora, zaaplikowanej pod podkład lub między jego warstwy. U mnie wszystko zależy od aktualnego stanu cery, jednak najczęściej nie jestem w stanie zrezygnować z korektora.



TRWAŁOŚĆ:
Początkowo obawiałam się nieco trwałości podkładów mineralnych, jednak okazało się, że zupełnie niesłusznie. Szczerze powiedziawszy, często mam wrażenie, że trzymają się one na mojej skórze lepiej, niż produkty płynne i choć z czasem krycie nie jest już tak intensywne, to jednak wieczorem najczęściej nadal jestem zadowolona z wyglądu mojego makijażu i nie czuję potrzeby dokonania większych poprawek przed wieczornym wyjściem poza ewentualnym zmatowieniem twarzy. Podkład mineralny nie ściera się z mojej twarzy tak mocno, jak zwykłe płynne podkłady, zwłaszcza pod wpływem dotyku (a nad tym niestety nie umiem zapanować, więc potrzebuję cierpliwego kosmetyku ;)).


OPAKOWANIE I WYDAJNOŚĆ:
Produkt, typowo dla Lily Lolo, umieszczono w plastikowym słoiczku, z możliwością zamykania sitka, podobnie jak w przypadku róży, rozświetlacza, czy pudru. Opakowanie zawiera 10 g podkładu, co jest naprawdę sporą pojemnością i wystarcza na kilka dobrych miesięcy codziennego korzystania. Jeśli chodzi o Warm Peach, to korzystałam z niego regularnie co najmniej przez 3 lub 4 miesiące i jeszcze trochę mi go zostało, wobec czego cena wydaje się być mimo wszystko dużo bardziej znośna.


CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Cena regularna produktu wynosi 72,90 zł i możecie go kupić na stronie polskiego dystrybutora produktów Lily Lolo - Costasy. Stacjonarnie możecie go kupić również na wyspie Costasy, znajdującej się w Galerii Mokotów, między salonem Mac a Sephorą.

SKŁAD CHINA DOLL
SKŁAD WARM PEACH
Poniżej zamieszczam swatche poszczególnych kolorów oraz ich porównanie z cieniem mineralnym Cream Soda, który stosowałam w roli korektora, a o którym również wkrótce napiszę :) Jak widać, różnica pomiędzy Warm Peach, a China Doll jest zdecydowana, dlatego China Doll okazał się być lepszym wyborem, jeśli chodzi o chłodne miesiące, kiedy skóra jest bledsza, natomiast Warm Peach świetnie się sprawdza, kiedy moja skóra jest ciut ciemniejsza. Na upartego nie było tak źle, kiedy stosowałam go również na początku zimy, jednak China Doll wygląda na niej zdecydowanie bardziej naturalnie, a różnica między cerą, a resztą skóry jest niezauważalna.


SUPER KABUKI
Pędzel Super Kabuki, który testowałam wraz z podkładem okazał się być sporym udogodnieniem w aplikacji minerałów. Przede wszystkim bardzo dobrze zbiera produkt i ułatwia jego równomierną aplikację na twarzy. Bardzo odpowiada mi jego rozmiar, dzięki któremu nie muszę się zbyt wiele namachać przy nakładaniu warstwy podkładu, co przy kilku powtórkach w trakcie jednego makijażu jest bardzo ważne, zwłaszcza rano! :)


Jak już wspominałam, pędzel ma bardzo miękkie i przyjemne w dotyku włosie, które jest bardzo delikatne dla cery. Nie drapie jej, ani nie podrażnia. Dodatkową zaletą jest to, że pędzel łatwo domywa się z resztek produktu, a mimo dość gęstego włosia nie schnie dłużej, niż przeciętny pędzel do podkładu.


Produkt również kupicie na stronie dystrybutora marki Lily Lolo, czyli Costasy w cenie 79,90 zł. Tam znajdziecie również pędzel Baby Buki, który jest mniejszym bratem mojego Super Kabuki. Rozmiar dopasujcie wedle uznania :D Każdy z pędzli powinien się sprawdzić zarówno przy aplikacji podkładu mineralnego, jak i pudru, natomiast Baby Buki zdaje się mieć odpowiedni rozmiar również do aplikacji różu lub bronzera :)


Jak do tej pory mogłyście przeczytać same pozytywne opinie na temat produktów Lily Lolo. Zostało mi do zrecenzowania jeszcze kilka produktów, które nie zachwyciły mnie już tak mocno, jak twarzowe produkty, choć niektóre z nich są również warte uwagi, to jednak są wśród nich też te, które nieco mnie zawiodły. O wszystkich na pewno jeszcze przeczytacie! :)


***
Czy miałyście już okazję korzystać z podkładów mineralnych Lily Lolo? Jakie macie odczucia względem tych produktów? Czy jesteście z nich zadowolona tak, jak ja, czy jednak jesteście zwolenniczkami klasycznych, płynnych podkładów? :)
K.
Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast