wtorek, 23 grudnia 2014

Denko majowo-czerwcowo-lipcowe

Cześć Dziewczyny!
Przed Wami najbardziej wymęczony post roku! Bynajmniej nie dlatego, że jest w nim coś nieprzyjemnego, po prostu w okresie od maja do lipca uzbierało mi się tak gigantyczne denko, że ilekroć myślałam o opisywaniu tego wszystkiego, to od razu opadałam z sił, więc nie zdziwię się i nie obrażę, jeśli przeczytacie ten post tylko wybiórczo ;)) Mimo wszystko zapraszam! :)

za tym pierwszym rządkiem jest jeszcze drugi, mało widoczny ninja-rząd :D
A więc (nie zaczyna się zdania od "a więc" - wiem i nic sobie z tego nie robię! ;)), w okresie od maja do lipca nazbierałam chyba rekordową ilość pustych opakowań, co istotne - w dominującej większości są to kosmetyki, których używałam sama. Mój mężczyzna przyłączył się do zużywania żeli i balsamów do ciała - reszta to całkowicie moja zasługa! *dumny*


Tamtadaaaadaaaaammm... W tym czasie zużyłam aż 45 pełnowymiarowych produktów! O, pardon! 44, bo zmywacz był miniaturką! Pozwólcie jednak, że dla porządku ponumeruję wszystkie z produktów, zarówno te w pełnym wymiarze, jak i te miniaturowe :)


1. Żel pod prysznic o zapachu miodu lawendowego; Le Petit Marseillais (400 ml; ok.11-14 zł).
2. Żel pod prysznic Mango & Macadamia; Original Source (250 ml; ok.8-10 zł).
3. Żel pod prysznic Aromatherapy Eucalyptus & Spearmint; Bath & Body Works (250 ml; 49 zł).
4./5./6./7. Żele pod prysznic Melon Tango; Mango Mambo; Brazil Mango; Borówka (250 ml; ok. 1€).
Nie ma sensu rozpisywać się o każdym z żeli osobno, bo jeśli chodzi o właściwości, to każdy z nich jest pod tym względem podobny - świetnie oczyszczają skórę, nie podrażniają jej i nie powodują u mnie jej wysuszania. Po żele Original Source i Balea lubię sięgać regularnie i testuję na sobie praktycznie każdy wariant, który pojawia się w sklepach lub drogeriach internetowych. W przypadku OS miałam trochę przerwy, ale teraz staram się zużywać zapasy, więc kilka kolejnych wersji poszło w ruch (czego efekt zobaczycie w kolejnych miesiącach), jak na razie zużyłam wersję mango i makadamia, która była dosyć specyficzna, bo słodycz mango przełamywał orzech makadamia nieco prztłumiając owocową woń. W przypadku żeli Balea, w użyciu miałam przede wszystkim letnie wersje o cudnych zapachach arbuza, mango czy borówki - do każdej z nich z przyjemnością bym wróciła, gdyby nie były letnimi limitowankami.
Żel z Le Petit Marseillais o zapachu miodu lawendowego, to kosmetyk do którego z pewnością wrócę! Rewelacyjnie pachnie, cudownie działa na zmysły, dając wrażenie otulenia lawendą. Spotkanie koniecznie do powtórzenia! :)
Seria Aromatherapy z Bath&Body Works od dłuższego czasu należy do moich ulubionych, a żel miętowo-eukaliptusowy, to mój zdecydowany faworyt! Latem jest niezastąpiony ze względu na szalenie orzeźwiający i pobudzający zapach! O całej serii przeczytacie więcej TUTAJ.


8. Płyn micelarny SkinFuture; AA (250 ml; ok.20 zł).
Bardzo lubię stosować wszelkiego rodzaju płyny micelarne, ale jak dotąd, nigdy wcześniej nie miałam okazji korzystać z tych od AA, ale zawsze musi być ten pierwszy raz. Produkt z linii SkinFuture okazał się być bardzo przyzwoity, ponieważ był delikatny dla skóry i oczu, a także całkiem nieźle radził sobie ze zmywaniem makijażu. Lżejszy makijaż nie stanowił dla niego większego problemu, natomiast ten cięższy wymagał już trochę cierpliwości i sporo poprawek, mimo wszystko byłam z niego bardzo zadowolona, tym bardziej, że na cięższy makijaż pozwalam sobie rzadko. Na co dzień, jak najbardziej jest to płyn, któremu warto dać szansę. Jedyne do czego mogłabym się przyczepić, to relacja ceny do pojemności, ponieważ za 20 zł kupicie niemal dwa razy większy i znacznie skuteczniejszy płyn micelarny z Garniera, albo kilka miceli z BeBeauty, co niestety przemawia na niekorzyść AA. Gdyby nie to, pewnie raz na jakiś czas wracałabym do tej marki.

9. Płyn micelarny + peeling do demakijażu 2w1 Cera Mieszana; AA (200 ml; ok.13 zł).
Kolejny produkt z AA to kosmetyk, który tym razem miał łączyć w sobie cechy płynu micelarnego i peelingu, przy czym od razu zastrzegam, że nie jest to produkt, wyposażony w jakiekolwiek drobinki. W tym przypadku chodzi o skład kosmetyku, w którym znajdziemy kwas azelainowy, który teoretycznie ma być wybawieniem dla cer trądzikowych. Szczerze powiedziawszy, niestety nie odczułam jakichkolwiek wizualnych efektów stosowania tego produktu w roli tzw. peelingu. Z pewnością nie podrażniał mojej cery, ale nie zaobserwowałam również zmniejszenia wydzielania sebum czy ograniczenia powstawania zaskórników. Jeśli natomiast chodzi o oczyszczanie, to stosowałam go - zgodnie z zaleceniem producenta - jednynie na twarz, z pominięciem oczu. Tu poradził sobie całkiem skutecznie, ponieważ z powodzeniem pozbywał się resztek makijażu i dobrze służył mi kosmetyk do wstępnego demakijażu. Mimo wszystko, raczej już się nie spotkamy.

10. Płyn micelarny; BeBeauty (250 ml; ok.5 zł).
Krótko i treściwie - bardzo dobry płyn micelarny, który jest łagodny dla oczu i skóry, a przy tym świetnie radzi sobie z demakijażem. Zdecydowanie polecam i zdecydowanie będę do niego wracać! :)


11. Żel do mycia twarzy Purritin; Iwostin (150 ml; ok.25 zł).
Co do tego żelu mam mocno mieszane uczucia, ponieważ w zasadzie nie mam mu nic poważnego do zarzucenia, ale mimo wszystko niezbyt go polubiłam. Żel z serii Purritin całkiem nieźle sprawdził się w codziennej pielęgnacji mojej mieszanej cery, ponieważ skutecznie wspomagał mnie w porannym oczyszczaniu twarzy, a wieczorem stanowił jeden z kosmetyków, stosowanych podczas demakijażu. Sprawiał, że miałam wrażenie dobrze oczyszczonej skóry, a  przy tym absolutnie nie wysuszał jej i nie powodował uczucia ściągnięcia i wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że zupełnie nie przypadł mi do gustu jego zapach. Teoretycznie miało być neutralnie i chyba bezzapachowo, ale im bliżej było końca opakowania, tym bardziej się z tym kosmetykiem męczyłam, w związku z czym, końcówkę zużyłam do mycia pędzli. Szkoda, bo produkt sam w sobie jest dobry, ale jego zapach niestety skutecznie mnie do niego zniechęcił, w związku z czym powtórek nie będzie. Chyba, że trafi mi się jako gratis do kremu z tej serii, który raz na jakiś czas kupuję, wtedy przemyślę sprawę powrotu ze względu na skuteczność produktu.

12. Żel myjąco-peelingujący Youngy; Lirene (150 ml; ok.15 zł).
Żel z Lirene trafił do mnie w jednej z eriskowych paczek i w sumie muszę przyznać, że był to po prostu miły przyjemniaczek. Produkt nie wyróżnił się jakimiś szczególnymi właściwościami, ale dobrze wywiązywał się ze swojego zadania - skutecznie mył, a przy tym bardzo przyjemnie pachniał cytrusami. Na mocny i skuteczny peeling raczej bym nie liczyła, ale tak czy inaczej, masaż za sprawą drobinek, zawartych w żelu, należał raczej do tych przyjemnych i niezbyt drażniących. Być może jeszcze do niego wrócę.

13. Tonik nawilżająco-oczyszczający; Lirene (200 ml; ok.12 zł).
O tym produkcie pisałam już wielokrotnie i to nie tylko w recenzji (KLIK), ale również przy okazji denek, zakupów, czy ulubieńców. Najlepszy tonik, jakiego dotąd używałam. Czasami go zdradzam, bo jak to kobieta, jestem ciekawa innych kosmetyków, ale zawsze wracam do Lirene. 


14. Krem przeciwstarzeniowy z wyciągiem z dzikiej róży; AA Eco (50ml; ok. 40-50 zł).
O tym kremie napisałam Wam już więcej w recenzji (KLIK), wobec czego teraz przypomnę tylko tyle, że uważam go za dobry produkt, aczkolwiek mimo wszystko nie do końca dopasowany do mojej cery. Myślałam, że przechytrzę sama siebie, ale niestety krem był dla mnie odrobinę zbyt ciężki. Gdyby nie to, to chętnie sięgałabym po niego raz na jakiś czas.

15. Emulsja matująca Purritin; Iwostin (75ml; ok.30 zł)
I znowu - o tym produkcie również było już więcej na blogu (KLIK). Zdecydowanie warto go wypróbować, bo nie tylko nieźle matowi cerę, ale również dobrze o nią dba. Zużyłam już dwa opakowania i pewnie zużyję jeszcze kilka, tym bardziej, że krem, którego używam obecnie niestety nie dorównuje Iwostinowi do pięt.

16. Krem eliminujący zmiany trądzikowe Effaclar Duo; La Roche-Posay (40 ml; ok.50 zł).
Effaclar Duo zużywałam jeszcze w starej wersji, która według wielu osób niczym specjalnym się nie różni od obecnej, ulepszonej wersji ED+. Nie zmienia to jednak faktu, że nie byłam szczególnie oczarowana tym produktem. Regularnie stosowany na całą twarz, bardzo mi ją przesuszał, a punktowo zdawał się nie sprawdzać aż tak skutecznie, jak to większość recenzentek opisuje. Teoretycznie nieco wspomagał gojenie się wyprysków, ale też nieszczególnie zapobiegał powstawaniu kolejnych. Nie czuję się zachęcona do wypróbowania nowej wersji, ale niczego nie wykluczam. Na razie jednak wolę krem na noc z serii Liście Manuka od Ziaji.


17. Masło rewitalizujące; Pat&Rub (250 ml; 69 zł).
To masło było moim pierwszym tego typu produktem z Pat&Rub i muszę przyznać, że byłam z niego bardzo zadowolona. Fantastycznie nawilżało i odżywiało skórę, sprawiając, że jest miękka i gładka. W tym wariancie zapachowym zdecydowanie dominuje cytryna, ale dla mnie nie było to w żaden sposób przeszkodą. W użyciu mam jeszcze wersję orzeźwiającą, a w zapasach wersje rozgrzewającą i otulającą. Zdecydowanie lubię!

18. Rewitalizujący scrub do ciała; Pat&Rub (500 ml; 79 zł).
O scrubach z Pat&Rub naczytałam się mnóstwo dobrych rzeczy, ale szczerze powiedziawszy ja ze swojego nie byłam szczególnie zadowolona. Z jednej strony jego moc była w miarę zadowalająca, a nawilżenie i natłuszczenie skóry sprawiało, że spokojnie można sobie po nim darować użycie balsamu, ale jednocześnie był to dla mnie na tyle uciążliwy w stosowaniu, a jednocześnie średni w efektach produkt, że raczej nie zdecyduję się na kolejną sztukę. Więcej przeczytacie w recenzji TUTAJ.

19. Krem antycellulitowy na noc Cellu Slim Nuit; Elancyl (500 ml; ok. 90 zł).
Muszę przyznać, że rzadko polegam na produktach antycellulitowych, bo nie do końca wierzę w ich działanie. Owszem, dla spokojnego sumienia staram się uwzględniać je w regularnej pielęgnacji, ale jednocześnie pamiętam, że bez picia odpowiednich ilości wody, bez diety i aktywności fizycznej mojego cellulitu raczej nic z miejsca nie ruszy - i zwykle tak jest. Tym razem jednak okazało się, że krem Elancyl jest naprawdę skuteczny i widocznie napina skórę, sprawiając jednocześnie, że cellulit staje się nieco mniej zauważalny. Myślę, że w połączeniu z wyżej wymienionymi składnikami oraz odpowiednim sposobem masażu jest w stanie zdziałać naprawdę wiele, dlatego mam nadzieję, że uda mi się go upolować na jakiejś korzystnej promocji, bo choć cena trochę boli, to chciałabym do niego wrócić.


20. Balsam do ciała mango z linii Youngy; Lirene (400 ml; ok.15 zł).
Balsamy z linii mango należą do moich ulubionych smarowideł w codziennej pielęgnacji. Uwielbiam każdą dostępną wersję, ale mango stanowczo wybija się na prowadzenie ze względu na cudowny i orzeźwiający zapach! Jeśli chodzi o działanie pielęgnacyjne, to w moim przypadku jest ono bardzo dobre, ale znowu warto podkreślić, że moja skóra nie jest wyjątkowo wymagająca pod tym względem. Do codzinnej pielęgnacji jest super - nawilża i odżywia skórę, pomagając utrzymać ją w dobrej kondycji, natomiast jeśli moja skóra ma "awarię", wtedy sięgam po coś bardziej skondensowanego, zarówno w konsystencji, jak i działaniu. Balsamy Youngy zagościły w mojej łazience już po raz szósty, a to musi coś znaczyć! :)
21. Nawilżająco-odżywczy balsam do opalania Family SPF 20; Lirene (200 ml; ok.20 zł).
Filtry do ciała z Lirene zmieniają nazwy i opakowania jak rękawiczki, dlatego w tej chwili nie jestem nawet w stanie stwierdzić jak wygląda obecnie ten produkt. Tak czy inaczej, filtry z Lirene uważam za bardzo udane - stanowią dobrą ochronę dla skóry przy naszym polskim lecie (przypomnijcie sobie jak to było w wakacje :D). Warunkiem jest oczywiście reaplikacja produktu co kilka godzin i po każdej kąpieli. W tym roku używałam również jednej z późniejszych "wersji" filtru SPF 20 od Lirene i byłam równie zadowolona. W przyszłym roku również sięgnę po tę markę! :)
22. Wygładzający peeling do ciała Eucalyptus & Spearmint z serii Aromatherapy; Bath & Body Works (311g; 49 zł).
O tym peelingu miałam już okazję napisać więcej TUTAJ. Generalnie byłam z niego zadowolona, bo był niezłym, choć stosunkowo umiarkowanym zdzierakiem. Jego działanie oceniam na bardzo przyzwoite, nieziemski zapach jako ponadprzeciętny, ale cena jest niestety niezbyt akceptowalna. Sprawę ratuje trochę niezła wydajność produktu, ale nie zmienia to faktu, że w cenie regularnej raczej się na niego nie skuszę. Inna sprawa, że w Bath & Body Works zawsze są jakieś promocje, trzeba tylko zapolować na tę najbardziej korzystną ;)

23. Balsam do ciała Eucalyptus & Spearmint z serii Aromatherapy; Bath & Body Works (192g; 49 zł).
Balsam do ciała z serii miętowo-eukaliptusowej wyjątkowo ujął za serce mojego faceta. I chociaż ja również go lubię, to tym razem cały zapach (3 butelki!) jest własnością przede wszystkim mojego narzeczonego :D Produkt bardzo przyzwoicie nawilża skórę i pomaga utrzymać ją w dobrej kondycji. I znowu - moim zdaniem nie jest to produkt, po który należałoby sięgnąć w razie "awarii", ale jest to bardzo dobry balsam na co dzień. Więcej napisałam oczywiście w recenzji.


24. Rozgrzewający balsam do rąk; Pat&Rub (100ml; 39 zł).
Lubię balsamy do rąk z Pat&Rub, zdecydowanie! Uważam, że są warte swojej ceny, choć i tak zwykle kupuję je albo w promocji albo wykorzystując różne kupony rabatowe. Jak dotąd, używałam bodajże czterech wersji, z czego najsłabsza okazała się być wersja rewitalizująca. Ta rozgrzewająca, pachnąca imbirem była namiast bardzo zbliżona działaniem do bardzo udanej wersji otulającej (recenzja TU). Balsam świetnie sobie radził z nawilżaniem moich dłoni, nie tłuścił ich i szybko się wchłaniał, a jednocześnie zostawiał wrażenie "rękawiczki ochronnej" i poczucie nawilżonych i odżywionych dłoni. Wersja rozgrzewająca pod koniec nieco znudziła mnie swoim zapachem, dlatego na razie nie zdecyduję się na ten balsam ponownie, ale na pewno z przyjemnością będę korzystać z masła o tym zapachu :)
25. Zmywacz do paznokci; Isana (250ml; ok.7 zł).
Ten zmywacz jest moim ulubieńcem, ponieważ z każdym lakierem rozprawia się szybko i skutecznie. Kiedyś miałam z nim pewiem problem, ponieważ przesuszał trochę paznokcie, ale chwila przerwy i lepiej dobrana odżywka dobrze mi zrobiły, bo teraz to znowu mój numer 1. Jak na zmywacz z zawartością acetonu, naprawdę nie robi tragedii ani z paznokciami, ani ze skórkami. Warunkiem jest po prostu korzystanie z dobrej odżywki nawilżającej płytkę i regularne kremowanie dłoni.
26. Płyn do higieny intymnej z ekstraktem z kory dębu z linii Miss; Barwa (300 ml; ok.7 zł).
Chociaż płyn ten zawiera w składzie SLES, to mimo wszystko okazał się być dosyć delikatny dla skóry. Absolutnie nie podrażniał, dobrze oczyszczał, no i cóż - po prostu dobrze wywiązywał się ze swojego zadania. Na plus wygodne opakowanie i bardzo wysoka wydajność! Używałam go spokojnie około pół roku! Nie wykluczam ponownego spotkania, jeśli natknę się na niego gdzieś w markecie :)

27. Maska do włosów z proteinami kaszmiru i kolagenem; Bingo Spa (500 ml; ok.10 zł).
28. Maska do włosów z masłem shea i pięcioma algami; Bingo Spa (500 ml; ok.10 zł).
Uwielbiam maski do włosów z Bingo Spa! Są rewelacyjne i fantastycznie działają na moje włosy, dlatego zupełnie nie wiem, czemu wciąż częściej sięgam po maski Biowax, których działania nijak nie umiem zaobserwować na moich włosach. W przypadku Bingo Spa, obie wersje, które zużyłam świetnie odżywiały i nawilżały moje włosy, sprawiając, że są niesamowicie miękkie i gładkie. O miękkość lepiej dbała wersja z masłem shea i pięcioma algami, natomiast o gładkość wersja z kaszmirem i kolagenem. I jak tak patrzę na moje włosy teraz, to chyba zdecydowanie pora wrócić do Bingo Spa...


29. Szamon z 20% zawartością aloesu; Equilibra (250 ml; ok.18-20 zł).
Kiedyś te produkty były dostępne w Super-Pharm, teraz dawno ich już tam nie widziałam, ale wiem, że w internecie można wybierać wśród bogatej oferty marki. I warto to zrobić, a tym bardziej warto przymknąć oko na cenę, ponieważ szampon jest naprawdę skuteczny w oczyszczaniu włosów z codziennych zanieczyszczeń i resztek produktów stylizujących, ale również jest łagodny dla włosów i skóry głowy, dzięki bardzo wysokiej zawartości aloesu, który łagodzi działanie detergentu (ALS). To moja druga butelka i jak tylko zejdę trochę z zapasów, to z pewnością ponownie sięgnę po ten produkt, a także chętnie wypróbuję odżywki do włosów tej marki :)

30./31. Nawilżająca odżywka do włosów z mango i aloesem; Balea (250 ml; ok.1 euro).
Skoro już jesteśmy na dobre w temacie włosów, to zdecydowanie mogę Wam polecić również odżywkę z mango i aloesem z Balea. Cudownie pachnie i skutecznie pielęgnuje włosów. Nie jest to może produkt, którym ratowałabym mocno zniszczone włosy (tu należałoby sięgnąć raczej po maski i oleje), ale za to jest świetna do codziennej pielęgnacji. Dobrze nawilża włosy, nie obciąża ich, a jednocześnie nie podrażnia skóry głowy. Będąc w Chorwacji skusiłam się na jeszcze jedną butelkę na zapas :)
32. Suchy szampon do włosów Wild; Batiste (ok.15 zł/szt.).
Uwielbiam Batiste i w każdym moim denku pojawia się przynajmniej jedna butelka tego produktu. To powinno mówić samo za siebie. Po szczegóły zapraszam do recenzji TUTAJ.
33. Jedwab w płynie Green Pharmacy; Elfa Pharm (30 ml; ok.9 zł).
Jedwab z Green Pharmacy, to zdecydowanie jeden z lepszych tego typu produktów, które trafiły w moje ręcej. Z jednej strony wydaje mi się, że nie widzę znacznych różnic pomiędzy wszystkimi jedwabiami, a z drugiej strony - z perspektywy czasu uważam, że GP i CHI, to dwa najlepsze tego typu sera na końcówki, jakich dotąd używałam. Wielki plus dla Green Pharmacy za wygodne opakowanie, dobrą cenę, brak alkoholu w składzie, a także za zawartość ekstraktu z aloesu (czwarte miejsce w składzie). Na pewno spotkamy się ponownie!


34. Miniaturka tuszu do rzęs Mascara Infinito; Collistar (pełnowymiarowy produkt: 11 ml; 65 zł).
Tak udanych miniatur życzyłabym sobie dostawać częściej. Jeśli pełnowymiarowy produkt jest tak samo dobry, to byłabym skłonna skusić się na jego zakup, pomimo wysokiej ceny. Fantastyczna szczoteczka, formuła pięknie podkreślająca rzęsy, zero sklejania i łatwość stopniowania efektu. Bliski ideałowi! :)

35./36. Podkład mineralny w odcieniu China Doll i Warm Peach; Lily Lolo (10g; 72,90 zł).
Zużyłam już trzy opakowania podkładów mineralnych z Lily Lolo, w tym dwa opakowania odcienia China Doll. Byłam z nich bardzo mocno zadowolona i to dzięki nim na dobre przerzuciłam się na stosowanie minerałów. Pewnie sięgałabym po nie nadal, gdyby nie udane spotkanie z formułą matującą podkładów z Annabelle Minerals. Lily Lolo nadal bardzo lubię, ale chwilowo mamy od siebie przerwę. Nie wykluczone jednak, że jeszcze się spotkamy :) Rozbudowaną opinię na ich temat przeczytacie w recenzji TUTAJ.
37. Korektor Cream To Powder Concealer w odcieniu Ivory; Alverde (ok.2g; ok.2 euro).
Bardzo polubiłam się zarówno z korektorem, jak i z kamuflażem z Alverde. Oba okazały się być produktami, które świetnie sobie radzą zarówno z lekkimi cieniami pod oczami, jak i z nieco większymi wypryskami. Oczywiście nic nie zastąpi pięknej, zdrowej i gładkiej cery, ale niestety nie wszyscy mogą się taką poszczycić. O dziwo, uważam, że korektor sprawdzał się u mnie lepiej, niż kamuflaż, dlatego planuję powrót właśnie do Cream to Powder Concealer jak tylko wykończę wspomniany kamuflaż. Po Nowym Roku postaram się też wrzucić na blog recenzje obu produktów. Jeśli natomiast chcecie porównanie posiadanych przeze mnie kolorów, to dajcie znać w komentarzach - mogę wrzucić je na fanpage bloga :)
38. Kredka do oczu Linea Automatic Eyeliner w odcieniu Brown Glam; Paese (19,90 zł/szt.).
Jak już wspominałam w ostatniej zbiorczej recenzji kredek do oczu (KLIK), kredka Linea z Paese należy do ścisłej czołówki moich kredkowych ulubieńców. Ma przepiękny kolor, bardzo dobrą trwałość i wygodną formułę. Mam już kolejną i na pewno jeszcze nie raz zagości w mojej kosmetyczce!

39. Kredka do oczu Eye_matic 2; Pierre René w kolorze brązowym (ok. 11 zł/szt.).
Kredka Eye_matic, to w moim odczuciu kolejny świetny produkt do oczu (więcej o kredce TUTAJ). Może nie jest tak dobra jak Paese, ale również mocno się polubiłyśmy. W zasadzie ma wszystki te same cechy, które ma Paese, ale jedyne co je ciut różni, to kolor, który nieco bardziej podoba mi się w przypadku kredki Linea. Tak czy inaczej, z Eye_matic byłam również bardzo zadowolona, więc śmiało możecie sięgać po brąz z tej serii! :)


40. Rokitnikowa pomadka ochronna o zapachu cynamonu; Sylveco (ok. 8 zł/szt.).
Marka Sylveco cieszy się bardzo dobrymi opiniami wśród blogerek, ale ja jak dotąd miałam do czynienia tylko z jedną jedyną pomadką. Byłam z niej bardzo zadowolona, choć zapachem na pewno nie przypominała cynamonu (Michał twierdził, że pachnie jak kaszanka :D). Średni zapach wynagradzało mi za to bardzo dobre działanie pomadki, która świetnie pielęgnowała moje usta i dbała o ich dobrą kondycję. Więcej przeczytacie o niej w recenzji KLIK.
41. Miniaturka zmywacza do paznokci; Inglot (pełnowymiarowy produkt - 100 ml; 14 zł).
Tę miniaturkę dostałam kiedyś do zakupów w Inglocie i uznałam, że będzie niezła na podróże. Zmywacz okazał się być dosyć przyzwoity, ale mam wobec niego dosyć mieszane uczucia, ponieważ bardzo wolno pozbywał się resztek lakieru, nawet takiego, który był już mocno poodpryskiwany. Na jego plus świadczy jednak to, że ma naprawdę niezły skład, jak na tego typu produkt, ponieważ nie ma acetonu, za to zawiera olej sojowy i olejek rycynowy. Znajdziemy w nim również parafinę, ale akurat w przypadku zmywacza, to raczej żadna tragedia. Jedno jest pewne - nigdy nie wysuszył mi ani skórek, ani paznokci, a nawet powiedziałabym, że po zmywaniu miałam wrażenie, że cała okolica paznokcia jest solidnie natłuszczona, jeśli więc zależy Wam na zmywaczu, który lepiej zadba o paznokcie i macie trochę większe pokłady cierpliwości, niż ja, to warto wypróbować produkt z Inglota.
43. Miniaturka odżywki nawilżającej; Equilibra (pełnowymiarowy produkt - 200 ml; ok.18-20 zł).
Na jednym ze spotkań otrzymałam dwie malutkie tubki tej odżywki, ale obie czekały na jakiś krótki weekendowy wyjazd, dlatego jedną zużyłam dużo wcześniej. Generalnie trudno ocenić całościowe działanie po dwóch użyciach, ale na pewno pierwsze wrażenia są na tyle dobre, że chętnie wypróbuję pełnowymiarowy produkt, tym bardziej, że ponownie bardzo wysoko składzie znajdziemy ekstrakt z aloesu, który jest jednym z lepszych nawilżaczy.


*Próbka wzmacniającego szamponu do włosów; Equilibra.
Słowem podsumowania - zupełnie go nie pamiętam, wobec czego raczej nie kupię pełnowymiarowego opakowania. Na pewno sięgnę jednak po jego aloesowego brata.
44./45./46. Peeling, maska oczyszczająca i maska nawilżająca z linii Siarkowa Moc; Barwa (2x5 ml; ok. 3,50 zł za saszetkę).
Jeśli chodzi o te maski, to pamiętam, że okazały się być całkiem przyzwoite. Chciałabym napisać Wam o nich coś więcej, ale nie mam przy sobie notatnika, w którym zapisałam uwagi na ich temat. Spróbuję zrobić na ich temat osobny post, bo o takich saszetkowych maskach warto zawsze wiedzieć coś więcej :)
47. Skarpetki złuszczające; Magic Foot Peel (50 zł/para).
W okresie wiosenno-letnim, kiedy nieuchronnie zbliża się pora odkrytych stóp wiele z nas przypomina sobie o ich istnieniu i obowiązku odpowiedniej pielęgnacji poza codzienną kąpielą (:D), jednak po zimie zwykle okazuje się, że szczególnie nasze pięty pozostawiają wiele do życzenia. Tym razem sięgnęłam po chwalone skarpetki złuszczajace Magic Foot Peel i przyznam szczerze, że była jednocześnie zachwycona i przerażona efektami. Po całym zabiegu miałam niesamowicie gładkie i miękkie stopy, a kondycja skóry na moich piętach uległa znacznej poprawie. Dla tego efektu trzeba jednak przetrwać wcześniejszą totalną apokalipsę i zrzucanie starego naskórka w ilościach hurtowych. Ten produkt również zasługuje na pełną recenzję, więc postaram się odgrzebać zdjęcia, również te drastyczne i napisać Wam o nich więcej! :)

***
Uff! Cieszę się, że w końcu, w końcu skończyłam chociaż ten post denkowy przed końcem roku! Próbowałam go wymęczyć chyba od października, co prowadzi do wniosku, że następnym razem powinnam sobie to podzielić na kilka mniejszych postów, albo zwyczajnie pisać mniej... Ale jaki wtedy byłby sens w pokazywaniu pustego opakowania bez kilku zdań komentarza? ;))

Mam nadzieję, że jest ktoś, kto dobrnął do końca, a nawet jeśli nie, to że każda z Was znalazła sobie tu jakiś punkt zaczepienia i są produkty, o których chciałybyście wiedzieć więcej. Jeśli o czymś nie pisała, a chciałybyście o tym przeczytać, to dajcie znać! Zobaczymy co da się zrobić! :)
Karotka

Czytaj dalej

czwartek, 18 grudnia 2014

Kawowe Impresje w Z-Spa w Otwocku

Cześć Dziewczyny,
 
Rzadko mam okazję pisać na blogu o zabiegach kosmetycznych, bo po prostu nie często z takowych korzystam, jednak w ostatnim czasie dwukrotnie udało mi się odwiedzić gabinety Spa. O jednej z tych wizyt chciałabym Wam dzisiaj opowiedzieć.
 
Kilka tygodni temu, otrzymałam na maila materiały prasowe na temat rytuału Kawowe Impresje, oferowanego przez Z-Spa, będące częścią hotelu Z-Hotel w Otwocku. Rozmarzyłam się czytając już sam opis zabiegu, więc kiedy dotarłam do końca maila i znalazłam tam zaproszenie do skorzystania z zabiegu, bez zastanowienia odpowiedziałam, że tak - chętnie! :)

Pozwólcie, że przytoczę Wam najpierw sam opis zabiegu, a następnie podzielę się swoimi wrażeniami na jego temat :)

Jak wygląda rytuał Kawowe Impresje? Na początku wykonywany jest peeling kawowy, aby wygładzić skórę oraz poprawić krążenie krwi w naczyniach włosowatych. Zabieg wykonywany jest specjalnym połączeniem świeżo zmielonych i zaparzonych fusów kawy oraz aromatycznego olejku. Po peelingu skóra jest gładka, bardziej elastyczna oraz odzyskuje sprężystość. Ciało jest przygotowane na drugą część rytuału – okład kawowy. Całe ciało pokrywane jest mieszanką składającą się z kremu nawilżająco-rozświetlającego, kompozycji olejków Adventure, esencjonalnego olejku kakaowego oraz filiżanki espresso, a następnie zawijane w folię zabiegową, aby przyspieszyć wchłanianie okładu. Cały zabieg wykonywany jest w zanurzeniu w specjalnej leżance wodnej, która zapewnia uczucie niemal lewitowania i pozwala rozluźnić się oraz zrelaksować. Po 20 minutach takiego odprężenia wykonywany jest specjalny masaż ułatwiający wchłonięcie się pozostałości produktów.

Spa już na wejście sprawia dobre wrażenie - jest przytulnie, czysto i bardzo zachęcająco. Cały wystrój jest utrzymany w beżach i brązach, gdzieniegdzie palą się świece i latarenki, a już na wejściu witają nas kojące dźwięki muzyki relaksacyjnej. Tuż po przyjściu, zostałam skierowana do szatni, żeby się przebrać. Spa zapewnia komplet jednorazowej bielizny i kapci, a także szlafrok, żeby móc się komfortowo przemieszczać - to oczywiście standard :) Następnie zostałam zaproszona do pokoju relaksu, żeby tam poczekać na osobę, wykonującą zabieg.

Muszę przyznać, że jak tylko zobaczyłam, że zabieg będzie przeprowadzał mężczyzna, to trochę się zestresowałam, bo w końcu masaż i peeling całego ciała wymaga niemałego negliżu, ale na szczęście Pan Kuba, chyba wyczuwając moje skrępowanie, zachowywał się bardzo dyskretnie i dawał mi mimo wszystko sporo prywatności. W materiałach Z-Spa wyczytałam jednak, że umawiając się na zabiegi można zaznaczyć, że jakiej płci ma być osoba, wykonująca zabieg, więc jeśli nie lubicie niespodzianek, to na szczęście Z-Hotel wychodzi Wam na przeciw.

 
Cały rytuał rozpoczyna się wykonaniem peelingu całego ciała za pomocą peelingu kawowego, który jest jednym z najskuteczniejszych sposobów na gładką skórę. Nigdy wcześniej nie próbowałam tego na sobie, więc jego moc byla dla mnie miłą niespodzianką. Zabiegowi jest poddawane całe ciało, ale jeśli sobie tego życzycie, peeling brzucha i biustu możecie wykonać same pod prysznicem, kiedy osoba, wykonująca zabieg wymasuje już wszystkie pozostałe części ciała. Ja akurat skorzystałam z takiego rozwiązania, ponieważ uznałam, że czułabym się zbyt skrępowana, wobec czego Pan Kuba zostawił mi trochę kosmetyku i opuścił gabinet. Po dokończeniu zabiegu należy zmyć z siebie fusy i udać się do drugiego gabinetu na dalszą część zabiegu. Tym razem bielizna jednorazowa zawierała również jednorazową przepaskę na biust, wobec czego moje poczucie komfortu trochę wzrosło i czułam się już dużo swobodniej, niż w trakcie wykonywania peelingu.


Dalsza część zabiegu polegała na wmasowaniu w skórę specjalnej mieszanki kremu nawilżającego i olejków, które miały za zadanie odżywić i nawilżyć skórę. Cała skóra została dokładnie pokryta mieszanką, po czym Pan Kuba zawinął mnie w folię, a następnie okrył mnie specjalną matą (będącą częścią leżanki), która - po włączeniu - zaczęła napełniać się wodą. Ponieważ byłam w nią całkowicie owinięta, miałam wrażenie, jakby mnie ktoś umieścił w kokonie. Nie nazwałabym tego uczuciem lewitowania, ale tak czy inaczej - było bardzo, bardzo przyjemnie, tym bardziej, że cała leżanka wraz z matą była podgrzewana. Gdybym nie była wyspana, to jest spora szansa, że w ciągu tych 20-tu minut leżakowania, mogłabym przysnąć :))
 
Ostatnim etapem zabiegu jest dokładny masaż całego ciała, przy czym Pan Kuba poświęcił szczególną uwagę na miejsca, w których było wyczuwalne największe napięcie mięśniowe, czyli w moim przypadku - kark. Warto porozmawiać z fizoterapeutą, przeprowadzającym zabieg, o tym jaki prowadzimy tryb życia, jak pracujemy i czy dokuczają nam jakieś bóle, bo to jest najlepszy moment, żeby wszelkim ewentualnym dolegliwościom doraźnie zaradzić. Ja otrzymałam podpowiedź na jakie zabiegi powinnam zwrócić uwagę, żeby wspomóc trochę kręgosłup i mięśnie odpowiadające za prawidłową postawę. Jak już zostało to wspomniane powyżej, w opisie zabiegu - ten etap ma na celu przede wszystkim wmasowanie w skórę pozostałości kremu nawilżającego, które nie wchłonęły się podczas leżakowania w okładzie.

 
Cały zabieg, począwszy od peelingu, aż do końcowego masażu trwał, zgodnie z planem ok. 70 minut. Po zabiegu, ponownie zaproponowano mi skorzystanie z pokoju relaksacyjnego, więc tym razem położyłam się na leżaczku, posłuchałam jeszcze chwilę relaksującej muzyki i wypiłam dzbanek zielonej herbaty, korzystając z chwili dla siebie.
 
Jestem wyjątkowo zadowolona z zaproszenia do Z-Spa, ponieważ cała wizyta była bardzo udana. Rytuał Kawowe Impresje okazał się być strzałem w dziesiątkę i myślę, że będzie on wskazany nie tylko tuż po sezonie urlopowym, ale sprawdzi się równie świetnie w okresie zimowym, kiedy skóra jest regularnie poddawana działaniu suchego powietrza (sezon grzewczy!), a grube, zimowe ubrania dodatkowo ograniczają jej swobodny "oddech". Już sam peeling i masaż są niesamowicie przyjemne i relaksujące, a należy jeszcze do tego dodać zapachy, które towarzyszą nam przez cały czas, wykonywania rytuału. Podczas peelingu, oczywiście najbardziej czuć intensywny zapach zmielonych ziaren kawy, które przyjemnie świdrują nos i wpływają energetyzująco. Następnie, podczas okładu, dominuje zapach, który wielu z Was będzie się z pewnością kojarzyć tak, jak i mi, czyli ze Świętami - ja czułam w tej mieszance nie tylko olejek kakaowy, ale również szczyptę wanilii i pomarańczy! :)
 
Cena takiego zabiegu kształtuje się na poziomie 350 zł i choć nie jest to mało, to uważam, że zdecydowanie warto raz na jakiś czas zainwestować w siebie i dać sobie chociaż te dwie godziny na oderwanie się od codzinnych stresów. Myślę, że taki zabieg byłby również świetnym pomysłem na prezent dla bliskiej osoby, na przykład dla mamy lub siostry. Wizyta w Spa wydaje się być również ciekawą opcją na spędzenie wieczoru panieńskiego w kameralnym gronie. Myślę sobie, że chyba sama miałabym ochotę na taki wypad właśnie z okazji mojego przyszłego panieńskiego - nie miałam za dużo czasu, żeby rozejrzeć się bardziej po hotelu i okolicy, ale dało się zauważyć, że jest to miłe, ciche i kameralne miejsce, idealne na weekendowy wypad pod Warszawę. Oferta Z-Spa przedstawia się całkiem korzystnie cenowo, a wybór jest naprawdę duży, jeśli więc będziecie miały ochotę zaplanować weekend za miastem, albo nawet jednorazowe wyjście na zabieg, to warto pamiętać o Z-Hotelu, tym bardziej, że Z-Spa oferuje również różnego rodzaju pakiety zabiegów m.in. Pakiet dla Panny Młodej, czy Pakiet dla Przyszłej Mamy.
 
Zapraszam Was do zapoznania się bliżej z ofertą Z-Spa w Otwocku TUTAJ. Więcej zdjęć SPA oraz hotelu zobaczycie TUTAJ. Byłam, sprawdziłam i zdecydowanie mogę Wam polecić to miejsce! :)
Karolina
Czytaj dalej

wtorek, 9 grudnia 2014

Nowości wrześniowe

Cześć Dziewczyny,

Kiedy w październiku starałam się dogonić nadrabianie zaległości (jak widać - daremnie :D), ktoś mi prorokował, że w tym tempie nowości wrześniowe pokażę w grudniu. No cóż, jak widać - nie mylił się :D Nie przedłużając, przed Wami nowości z września. Znowu nowości, bo post denkowy jest tak obszerny, że nawet pisząc go na raty końca ciągle jeszcze nie widać... ;)


Zawartość paczki od Ani z Lirene i Under Twenty mogłyście podziwiać na wielu blogach, więc dla przypomnienia pokazuję jedynie zbiorcze zdjęcie. Wśród nowości znalazło się sporo produktów wartych uwagi, których recenzje z pewnością pojawią się na blogu - szczególnie polecam Wam żele pod prysznic (różany!) oraz produkty odżywiające skórę z serii Emolient! Zarówno różany żel, jak i balsam Emolient znalazły się wśród moich ulubieńców i były na tyle udane, że przewiduję częste powroty do mojej łazienki! :)


We wrześniu miałam też możliwość po raz pierwszy zapoznać się z bliska z produktami marki Seboradin. Balsam przeciwko wypadaniu włosów już dawno dla Was zrecenzowałam (KLIK), natomiast seria do pięlęgnacji włosów ciemnych nadal jeszcze czeka na swoją kolej, ponieważ w międzyczasie otrzymałam jeszcze inną serię, po którą sięgnęłam wcześniej i to właśnie o tej innej seri przeczytacie u mnie wcześniej.


Od dwóch miesięcy mam też ten śmieszny przyrząd do wykonywania masażu antycellulitowego - jest to kubeczek CelluBlue, wykonany z medycznego silikonu i działający na podobnej zasadzie co bańki chińskie. Na początku trudno mi się było do niego przyzwyczaić, ale z czasem nieco się oswoiłam i powoli widzę efekty wykonywanego masażu. Niedługo z pewnością napiszę o nim więcej!


Nie pamiętam takiej serii z Ziaji, która zrobiłaby na blogach taki szum, jak seria Liście Manuka, przeznaczona do cer problematycznych. Początkowo zupełnie nie byłam nią zainteresowana, ale ogrom pozytywnych opinii skutecznie zmienił moje nastawienie. Kiedy więc zastałam niemal pełną linię w Rossmannie i to w bardzo atrakcyjnych - jak to Ziaja - cenach, postanowiłam dać jej szansę. Jak na razie nie używałam jeszcze tylko kremu na dzień, natomiast pozostałe produkty są mi już dobrze znane. Wiem, że na blogach największy szał robi pasta oczyszczająca, ale moim prywatnym hitem jest mikrozłuszczający krem na noc. Muszę przyznać, że działa na moją cerę jak mało co i choć nie zawsze uspokaja ją tak bardzo, jakbym sobie tego życzyła, to nie zmienia to jednak faktu, że bardzo szybko rozprawia się z większością niespodzianek, które mi wyskakują na twarzy. Pozostałe produkty również są udane, choć niekoniecznie wejdą na stałe do mojej pielęgnacji. Więcej szczegółów z pewnością ujawnię w recenzjach :)


We wrześniu miałam okazję zamówić za pośrednictwem koleżanki kilka produktów z Avonu. Postanowiłam wypróbować maski z serii Planet Spa, które od dłuższego czasu krążyły mi po głowie - wybrałam maskę glinkową, peel-off oraz błotną.


Długo polowałam też na nową wersję emulsji do mycia twarzy marki Alterra. Bardzo lubiłam starą wersję z dziką różą, dlatego też mocno niecierpliwiłam się za każdym razem, kiedy w moim Rossmannie widziałam jedynie puste miejsce po nowej wersji z granatem. W końcu jednak ją dorwałam i na pewno wezmę ją w obroty jak tylko wykończę niesamowicie wydajny żel z Ziaji.

Balsam do ciała w sprayu z marki Vaseline był typową zachcianką. Gdzieś kiedyś coś o nim słyszałam na YT i jak tylko zobaczyłam go na półce w Rossmannie, to wrzuciłam go do koszyka. Nie żałuję, bo jest świetny zawsze wtedy, kiedy mam lenia i nie chce mi się pieczołowicie smarować każdego fragmentu ciała. Wtedy sięgam po Vaseline, spryskuję się trochę tu i tam i na oślep macham rękami, żeby to "tu i tam" nieco rozsmarować. Nie jest to może najlepszy nawilżacz świata, ale na pewno pomaga mi utrzymać skórę w jako takiej kondycji. Zwłaszcza, że lenia w kwestii smarowania, to ja mam ostatnio akurat często... ;)

Antyperspiranty Nivea, to ostatnio moi ulubieńcy, jeśli chodzi o formę dezodorantu. Trochę znudziłam się już stosowaniem kulek, bo mam wrażenie, że zaczęły podrażniać mi skórę pod pachami, natomiast forma sprayu jest dla mnie znacznie bardziej znośna i odczuwanie delikatniejsza. Tym razem zaufaniem postanowiłam obdarzyć markę Nivea i muszę przyznać, że jestem zadowolona. Wersję Calm & Care miałam już kilka miesięcy wcześniej, natomiast Pearl Beauty pamiętam jeszcze sprzed kilku lat. Obie skutecznie chronią przed nadmiernym poceniem, a jednocześnie są nieco delikatniejsze dla mojej skóry, niż antyperspiranty w kulkach.


O różanym zestawie Barwy Harmonii marki Barwa napisałam już co nieco TUTAJ. Generalnie jestem urzeczona dosyć realistycznie oddanym zapachem róży! Właściwości kosmetyków również są całkiem przyzwoite, więc zdecydowanie mamy tu opcję przyjemne z pożytecznym. Na facebooku marki mignęło mi, że można te kosmetyki kupić teraz w specjalnych zestawach świątecznych, w znacznie bardziej atrakcyjnej cenie, niż pojedynczo, więc jeśli jesteście nimi zainteresowane, to warto się nad tym teraz zastanowić.


Wracając jeszcze do zamówienia z Avon - ponownie skusiłam się na kredki z serii Glimmerstick. Tym razem wybrałam brąz i czerń w wersji matowej, a także błyszczący fiolet z serii Glimmerstick Diamonds. O kredkach z Avonu też już co nieco pojawiło się na blogu (KLIK) i choć nie dotyczyło to akurat tych kolorów, to i tak moją opinię spokojnie mogę rozciągnąć również i na nowe odcienie :)


We wrześniu miałam ochotę wybrać się na targi kosmetyczne, tym bardziej, że dostałam na nie zaproszenie, ale po dokładnym przemyśleniu za i przeciw zdecydowałam się odpuścić. Nie potrzebowałam niczego konkretnego, a o trzy rzeczy na których zależało mi najbardziej, poprosiłam niezawodną Sylwię. W ten sposób w moje ręce trafił kolejny lakier Orly (odcień Darkest Shadow), a także dwie kredki do oczu z Paese - brązową i fioletową. O brązowej również całkiem niedawno co nieco napisałam na blogu (KLIK).


Ostatnimi nowościami są pomadki Velvet Matte z Golden Rose w kolorach 8 i 9. Dobrałam sobie do nich odpowiednie konturówki Dream Lips i w końcu, w końcu próbuję się przekonać do tego elementu makijażu ust. Szminki uwielbiam nie od dzisiaj, natomiast zawsze dotąd ignorowałam rolę konturówek. Póki co ćwiczę, ale szczerze przyznam, że nadal jeszcze często o nich zapominam ;))

***
Wydaje mi się, że jeśli chodzi o wrześniowe nowości, to by było na tyle. A przynajmniej tyle znalazłam w odpowiednim folderze :)

Jak zawsze jestem ciekawa Waszych opinii, szczególnie w kwestii pomadek Velvet Matte i serii Liście Manuka! Znacie je? Lubicie? :)
Karotka
Czytaj dalej

niedziela, 7 grudnia 2014

Konkurs na trzecie urodziny bloga!

Cześć Dziewczyny!

Tydzień temu mój blog obchodził trzecie urodziny i choć w ciągu ostatniego roku bywam na nim - no cóż - raczej w kratkę, to nie oznacza to, że o nim i o Was nie pamiętam. W związku z tym, że jesteście ze mną już trzy lata, a oprócz tego miło się składa, że w miarę niedawno w końcu udało mi się przekroczyć próg tysiąca obserwatorów, postanowiłam podziękować Wam za Waszą obecność na blogu. Przygotowałam dla Was konkurs, w którym nagrodzę aż cztery osoby, ale to nie koniec! Za kilka dni na blogu pojawi się kolejny konkurs, w którym zwycięży aż trzynaście osób! Mam nadzieję, że będzie to dla Was wystarczająca rekompensata za moją znikomą obecność w ostatnim czasie. Co oczywiste - w międzyczasie postaram się przygotować również kilka bardziej merytorycznych postów.


Przejdźmy jednak do meritum! Co trzeba zrobić, żeby zgarnąć któryś z zestawów? Wystarczy wyrazić swoją opinię na temat mojego bloga! Co Wam się podoba, co chciałybyście zmienić itp. Jeśli macie jakieś złote rady odnośnie planowania i ogarniania postów, to również możecie się nimi podzielić. Oczywiście nie ze wszystkich rad skorzystam, ale te wypowiedzi, które zainspirują mnie najbardziej lub dadzą mi największego kopniaka motywacyjnego (a więc oczywiście dozwolona jest też konstruktywna krytyka), zostaną nagrodzone zestawami według wyboru! Jeśli ktoś będzie miał ochotę wyrazić swoją opinię poza konkursem, to również udostępniam taką opcję w formularzu! :)


ZESTAW NR 1 zawiera:
- żel antybakteryjny do rąk o zapachu Brown Sugar & Carrots z Bath & Body Works;
- lakier do paznokci Essie w kolorze Urban Jungle;
- mgiełkę do ciała o zapachu Coconut Lime Breeze

***

ZESTAW NR 2 zawiera:
- podkład Glam & Matt z Lirene w kolorze 02 Naturalny;
- żel antybakteryjny do rąk o zapachu Cute As Can Bee z Bath & Body Works;
- gąbkę-jajko do makijażu Ebelin

***

ZESTAW NR 3 zawiera:
- podkład Lasting Finish z Rimmel w kolorze 200 Soft Beige;
- żel antybakteryjny do rąk o zapachu Sweet Cinnamon Pumpkin z Bath & Body Works;
- gąbkę-jajko do makijażu Ebelin

***

ZESTAW NR 4 zawiera:
- żel pod prysznic Amber Blush z Bath & Body Works (wersja podróżna);
- balsam do ciała Amber Blush z Bath & Body Works (wersja podróżna);
- mgiełka do ciała Amber Blush z Bath & Body Works (wersja podróżna);
- żel antybakteryjny do rąk o zapachu Crisp Golden Pear z Bath & Body Works

***

REGULAMIN KONKURSU:
1. Organizatorem konkursu jest autorka bloga Charlottes-Wonderland.blogspot.com.
2. Fundatorem nagród jest autorka bloga Charlottes-Wonderland.blogspot.com.
3. W konkursie mogą wziąć udział osoby pełnoletnie lub osoby, posiadające zgodę opiekuna;
4. Warunkiem uczestnictwa w konkursie jest odpowiedź na pytanie konkursowe;
5. Zwycięzcami zostaną cztery osoby, które udzielą najbardziej pomocnej lub inspirującej odpowiedzi na pytanie konkursowe;
6. Zwycięzca zostanie wybrany przez autorkę bloga Charlotte's Wonderland na podstawie subiektywnej oceny wg punktu 5 regulaminu;
7. Zwycięzcy zostaną nagrodzeni zgodnie z wyborem nagrody dokonanym podczas zgłoszenia się do konkursu, poprzez zaznaczenie odpowiedniego numeru zestawu;
8. Konkurs trwa od 07.12.2014. do 04.01.2015 do północy;
9. Wyniki zostaną ogłoszone w ciągu 7 dni po zakończeniu konkursu.
10. Nagrody wysyła autorka bloga Charlottes-Wonderland.blogspot.com;
11. Ze zwycięzcą skontaktuję się za pośrednictwem adresu e-mail, wskazanego w zgłoszeniu, niezwłocznie po ogłoszeniu wyników.
12. Zwycięzca musi wskazać adres do wysyłki w ciągu 3 dni od dnia ogłoszenia wyników.
13. Konkurs nie podlega przepisom Ustawy z dnia 29 lipca 1992 roku o grach i zakładach wzajemnych (Dz. U. z 2004 roku Nr 4, poz. 27 z późn. zm.).

Powodzenia!
Karotka


Czytaj dalej

piątek, 21 listopada 2014

Przegląd kredek do oczu - część II

Cześć Dziewczyny!
Przed Wami druga część przeglądu kredek do oczu, które przewinęły się w ostatnich kilku, kilkunastu miesiącach przez moje ręce. W poprzedniej części (KLIK!) wyjaśniłam po krótce za co w ogóle lubię konturówki do oczu i dlaczego są one elementem must have w moim codziennym makijażu. Poprzednim razem zaprezentowałam Wam kredki marek Gosh, Rimmel, czy Pierre Rene i były to produkty, których używałam ostatnio. Dzisiejsza grupa to produkty głównie marek Avon, Oriflame i Misslyn, ale znajdziecie tutaj też samotnego Rimmelka czy reprezentantkę marki Paese :)

 
***
AVON - Glimmerstick Diamonds i Glimmerstick Cosmic
w kolorach Twilight, Moonlit Brown, Blackend Black, Twilight Sparkle, Brown Sugar


Na kredki Glimmerstick z Avon trafiłam w zasadzie zupełnym przypadkiem, ponieważ do pewnego czasu słyszałam jedynie same zachwyty nad serią SuperShock, a Glimmersticki były dla mnie zupełnie obce. Do czasu kiedy Marysia (ex-blogerka La Frambuesa) sprezentowała mi brązową kredkę w odcieniu Brown Sugar. Jak widać, pierwsza reprezentantka serii przypadła mi do gustu tak mocno, że przy kolejnych okazjach zaczęłam zamawiać kolejne kolory, zarówno te z serii Glimmerstick Diamonds, jak i Glimmerstick Cosmic.

Lubię te kredki za to, że są mięciutkie i gładko suną po powiece, ale jednocześnie nie maślą się i nie zostawiają grudek. Są bardzo trwałe i utrzymują się na powiece przez większą część dnia nawet bez użycia bazy! Wersje, które przybliżam Wam poniżej, czyli Cosmic i Diamonds, są wyposażone w piękne drobinki, które jednocześnie nie są wyczuwalne na powiece, nie migrują, nie osypują się, na wpadają do oka, nie błyszczą tandetnie i są naprawdę tylko delikatnie widoczne na powiece, za to ładnie ożywiają kolor, dodając mu trochę wielowymiarowości, a przy tym przyjemnie rozświetlają oko.

Właściwie nie widzę żadnej różnicy pomiędzy obiema tymi seriami, więc obie jednakowo polecam. Każdy z dostępnych kolorów odrobinę się różni, więc kupując np. brąz z serii Glimmerstick Cosmic możecie liczyć na to, że nie powielicie brązu z serii Glimmerstick Diamonds. Koszt tych kredek, to w przypadku promocji zwykle ok.10-12 zł.


***
AVON - SuperSHOCK
w kolorach Flash i Black
 

Kredki SuperSHOCK zna chyba prawie każda kosmetoholiczka, swego czasu były bardzo popularne w blogosferze, szczególnie ta w kolorze czarnym. Najbardziej przysłużyła się temu Nissiax83, która swego czasu używała jej właściwie non stop. W związku z wieloma pozytywnymi recenzjami, kiedy w końcu pojawiła się możliwość kupienia tych kredek, zdecydowałam się na dwa kolory - czarną i cielistą, ale nieco perłową.

Przede wszystkim, kredki SuperSHOCK mają szalenie miękki grafit i gładko suną po powiece zostawiając za sobą intensywny kolor i dosyć równą, choć nieco grubą kreskę. Nad grubością oczywiście można popracować i najławiej zrobić to próbując "włożyć" kredkę w linię rzęs, dzięki czemu przy okazji optycznie zagęścimy i przyciemnimy rzęsy i oprawę oka (w przypadku ciemnych kolorów). Warto próbować, bo efekt jest świetny! Kredki przez krótki czas po aplikacji są podatne na rozcieranie, dzięki czemu, jeśli zależy Wam na delikatniejszym efekcie, to jest to dobry czas na wszelkie dodatkowe manewry :)

Jeśli chodzi o trwałość, to nie mam tym kredkom zbyt wiele do zarzucenia... Na pewno zauważalnie krócej trzymają się na dolnej powiece i tu zdecydowanie warto je utrwalić bazą i cieniem, ale nadal jest to znaczna większość dnia. Dopiero po długich godzinach kolor zaczyna nieco blaknąć. Jaśniejsza kredka, w moim odczuciu trzyma się słabiej, ale ja najczęściej noszę ją raczej głównie w kącikach, gdzie naprawdę żadna kredka jeszcze nie wytrzymała całego dnia. Na powiekach jest z nią już całkiem dobrze.

Wiem, że niektóre z Was miały problemy z zaostrzeniem kredek SuperSHOCK, dlatego warto wcześniej schłodzić kredkę w lodówce, dzięki czemu grafit będzie bardziej zwarty i mniej podatny na uszkodzenia od temperówki.

W zależności od tego, czy kredki są aktualnie w promocji, czy nie ich cena waha się od ok.14 do 24 zł. Co jakiś czas są dostępne różne warianty kolorystyczne, więc warto śledzić katalogi.

 
***
Misslyn - Intense Color Liner 78 i 195
 
 
Z marką Misslyn nie znam się zbyt dobrze, ale wiem, że zbiera sporo dobrych opinii. Jak na razie mam dwa lakiery i dwie kredki. Jeśli chodzi o kredki Intense Color Liner, to mam o nich dobre zdanie, choć niestety nie mogę powiedzieć o nich, że są moimi faworytkami. Największy problem w ich użytkowaniu sprawia mi dość twardy grafit, który warto najpierw "rozpisać" na dłoni, albo nawet zatemperować po to, żeby pozbyć się pierwszej warstwy. Dalej kredka jest już znacznie bardziej przyjazna dla oka, ale bez tego zabiegu, pierwszy kontakt oka z kredką mógłby być bardzo nieprzyjemny.
 
Po zaostrzeniu, kredki zostawiają też znacznie bardziej intensywny kolor, dzięki czemu kreska nie wymaga zbyt wielu poprawek. Myślę, że jeśli macie bardziej stabilną rękę, to polubicie te kredki, ponieważ można nimi wykonać bardzo precyzyjną kreskę na powiece, a ta na szczęście jest naprawdę trwała i przez większość dnia utrzymuje się w niezmienionym stanie i w zasadzie tak samo intensywna.
 
Swoje kredki kupiłam w Drogerii Hebe za jakieś 7-8 zł, ale pamiętam, że to była spora promocja. Jeśli KWC dobrze mi podpowiada, to cena regualrna tych kredek powinna kszałtować się w okolicach 13 zł. Warto spróbować, tym bardziej, że wybór kolorów jest naprawdę spory. Tylko pamiętajcie o moich wskazówkach :)
 
Swatche znajdziecie trzy zdjęcia niżej.
 
***
PAESE - LINEA Automatic Eyeliner - Brown Glam
 

Na kredkę Linea z Paese namówiła mnie na poprzednich Targach Kosmetycznych Paula, z nieaktualizowanego już bloga Basket of Kisses, która zachwalała intensywność koloru, trwałość i wszelkie inne cechy tego produktu, z wbudowaną minitemperówką włącznie. Dałam się namówić i absolutnie nie żałuję, bo jak dotąd, to jedna z najlepszych kredek, jakich używałam! Wszystko, co mówiła Paula, to prawda - Linea fantastycznie się trzyma, ma naprawdę piękny, intensywny kolor, a do tego mój ulubiony miękki grafit, dzięki czemu malowanie, to sama przyjemność!

Naprawdę nie wiem, co mogę więcej o niej napisać - jest świetna - musicie ją wyprówać i tyle! W sklepie internetowym Paese i na stoiskach marki kupicie ją za 19,90 zł. Ja już nabyłam kolejne dwie sztuki :)

Swatche znajdziecie dwa zdjęcia niżej.

***
Rimmel - Scandaleyes - Black
 

Jeśli chodzi o kredkę Scandaleyes z Rimmel, to wszystko zapowiadało, że będzie zbliżona do świetnych kredek SuperSHOCK z Avonu. Podobna konsystencja, miękki, maślany grafit, intensywna czerń i obietnica świetnej trwałości. Miało tak być, ale wyszło niestety słabo, bo na moich powiekach kredka rozmazuje się w tempie ekspresowym - na górnej powiece zawsze po pewnym czasie zostawia "xero", natomiast na dolnej tworzy malowniczą pandę... Zastowanie bazy i utrwalenie cieniem w zasadzie spływa po niej, jak woda po kaczce i dalej robi swoje. Niestety niezgodnie z obietnicami producenta. Owszem, zdarzają się jej lepsze dni, ale dla mnie ten produkt jest tak nieprzewidywalny, że nie jestem w stanie postawić na nią w ważnym dniu, czy nawet na długiej imprezie. Szkoda Waszych 19 zł na ten produkt, jeśli chcecie kupić udaną kredkę z Rimmel, to zdecydowanie lepiej postawić na bardzo, bardzo dobre kredki automatyczne Exaggerate!

Poniżej dwa zdjęcia ze swatchami czterech opisanych wyżej kredek - Misslyn, Paese i Rimmel. Zdjęcia zrobione bliżej okna (jaśniejsze) i dalej (ciemniejsze), dzięki czemu widać delikatne zmiany w kolorach.


 
***
ORIFLAME - Kohl Pencil - Nude
ORIFLAME - Smooth Definer - Brown i Black
 

Ostatnie trzy kredki, to produkty marki Oriflame, wśród których znalazły się dwie serie - kredka cielista pochodzi aktualnie z serii The One, co wiąże się z drobną zmianą opakowania, ale środek, to ten sam produkt (obecnie wygląda tak KLIK), wobec czego postanowiłam ją pokazać, natomiast czarna i brązowa kredka pochodzą jeszcze z serii Oriflame Beauty i z tego, co widzę, to w ofercie została już chyba tylko czarna, a szkoda!

W okresie, kiedy byłam konsultantką Oriflame, zużyłam niezliczoną ilość przeróżnych kredek tej marki, z których większość była naprawdę bardzo dobra. Te, które mam jeszcze w posiadaniu (lub miałam, bo brązowa dawno już się skończyła ;)), również wpisują się w ten nurt. Cielista kredka Kohl Pencil, to świetny produkt do rozjaśniania szczególnie dolnej linii wodnej lub wewnętrznego kącika oka. Nie zawiera żadnych drobinek i jest całkowice matowa. Jej kolor, to mieszanka beżu z kropelką różu. Wygląda naprawdę całkiem naturalnie. Grafik nie należy do tych najbardziej maślanych, ale jest dosyć miękki i zostawia ładną smugę koloru. Jeśli zależy nam na intensywniejszym odcieniu, to można ją trochę poprawić, ale nie wymaga to wielu wysiłków. Kredka jest też na szczęście całkiem trwała, szczególnie, jak na kredkę cielistą, które - według moich obserwacji - zwykle znikają z powiek znaaacznie szybciej, niż ich ciemniejsze koleżanki. Ta utrzymuje się na powiekach spokojnie kilka godzin, co w moim przypadku jest całkiem dobrym wynikiem.

Podobnie sprawa ma się w przypadku kredek z serii Smooth Definer, tu jednak różnica polega na tym, że w przeciwieństwie do kredki Kohl Pencil, kredki Smooth Definer są kredkami automatycznymi, co - przyznam szczerze - chyba już samo z siebie wpływa na moją większą sympatię. Mają też nieco bardziej miękki grafit, dzięki czemu kolor od razu jest odpowiednio intensywny, a przy tym również sporo trwalszy, bo utrzymujący się niemal cały dzień. Gdybym ponownie miała do nich dobry dostęp (i gdyby nadal mieli brąz w ofercie), to z pewnością powtórzyłabym zakup. Może nie jest to to samo, co Paese, ale to również świetne konturówki.

Bez promocji, za każdą z kredek zapłacicie około 22-23 zł, ale wiecie jak to jest z firmami, działającymi przez katalogi - one prawie zawsze mają jakąś promocję :)

 
Nawet nie zauważyłam kiedy nagromadziłam tyle świetnych konturówek do oczu! Oczywiście sporo z nich już dawno wykończyłam, a zdjęcia udokumentowały ich ostatnie podrygi, ale jednocześnie do wielu z nich regularnie wracam, jak na przykład do kredek Glimmerstick, dlatego bardzo mocno je Wam polecam.
 
W poprzedniej części serii o kredkach polecałyście mi między innymi kredki do oczu Emily z Golden Rose i zdradzę Wam, że niedawno zaopatrzyłam się na próbę w dwa odcienie. Jak tylko wyrobię sobie o nich zdanie, to na pewno wrócę do Was z kolejnym postem zbiorczym, tym bardziej, że już teraz nagromadziło mi się sporo ciekawych produktów do pokazania, a także kilka nowych kolorów z już prezentowanych serii.
 
Jak zawsze czekam też na Wasze komentarze z opiniami na temat prezentowanych produktów lub też polecające Waszych ulubieńców z tej kategorii! :)
Karotka
 

Czytaj dalej

czwartek, 13 listopada 2014

Przegląd kosmetyków o zapachu róży

Cześć Dziewczyny!
W ostatnim czasie mam manię na sięganie po kosmetyki pielęgnacyjne o jednym zapachu. Co kilka miesięcy zmienia mi się faworyt i na przykład w wakacje najchętniej sięgałam po kosmetyki, które pachniały mango, natomiast wczesną jesienią moją łazienkę zdominował zapach róży i właśnie o kosmetykach pachnących różami chciałabym dzisiaj napisać kilka słów :)


***


Różana seria Barwy Harmonii od Barwy była moją inspiracją do napisania tego posta, ponieważ rok temu, w paczce od marki znalazłam również odlewki tych produktów, jeszcze przed ich premierą na rynku. Te spodobały mi się na tyle, że jakiś czas temu postanowiłam kupić sobie pełnowymiarowe opakowania wszystkich trzech kosmetyków, czyli olejku pod prysznic, masła do ciała i mydełka.

Każdy z kosmetyków niesamowicie wiernie oddaje aromat prawdziwej róży prosto z ogrodu i przyznam, że to był główny powód, dla którego uległam tej zachciance. Właściwości kosmetyków są na optymalnym poziomie - posiadaczki skóry normalnej na pewno będą zadowolone z nawilżenia i odżywienia, jakie oferuje masełko, a także nie będą narzekać na przesuszenia po kąpieli z olejkiem (ja używam go zamiast żelu pod prysznic - niestety nie mam wanny, żeby przetestować inną opcję ;)). Jeśli zaś chodzi o mydełko, to wydaje mi się być ono całkiem delikatne. Ja myję nim tylko ręce i tu z pewnością się sprawdza, ale mój facet stosuje je również do codziennego oczyszczania twarzy i z tego, co widzę - nie boryka się ani z przesuszeniami, ani z wypryskami.


Innym różanym kosmetykiem, który zawładnął ostatnio moją kosmetyczką, jest błyszczyk marki Pat&Rub. Przez długi czas darzyłam błyszczyki bardzo chłodnym uczuciem i starałam się raczej omijać je z daleka, ale ten był jednym z dwóch produktów z tej kategorii, które na powrót przekonały mnie, że warto mieć tego typu kosmetyk pod ręką.
 
Sam błyszczyk pachnie jak różana konfitura w pączkach, ale nie jest to jego jedyną zaletą! Nosząc ten produkt na ustach mam wrażenie, że skóra jest dobrze nawilżona i odżywiona, a wszelkie ewentualne suche skórki zmiękczone. Co ważne, uczucie to utrzymuje się również po tym jak zjemy większość produktu z ust :) Kosmetyk odrobinkę się lepi, ale nie jest to wyjątkowo uciążliwe i zdecydowanie mieści się to w mojej normie - w zasadzie mam nawet wrażenie, że produkt jest na ustach nieco wodnisty, a mimo to całkiem długo się utrzymuje. W różanej gamie Pat&Rub znajdziecie również peeling do ust oraz balsam w słoiczku - te dwa kosmetyki mam akurat w wersji pomarańczowej, ale spokojnie mogę Wam je polecić jeśli lubicie takie gadżety o dobrym składzie :)


Powyższy kosmetyk jest tu za sprawą małego kłamstewkiem, bo wazeliny z Flos-Leku nie używałam już przed dłuższy czas i końcówka nadaje się już niestety do wyrzucenia, ale pamiętam, że lubiłam używać jej na noc i że bardzo przyjemnie zmiękczała wargi - zresztą - kto nie zna działania wazeliny! Po tę w każdym razie warto sięgnąć, bo również bardzo przyjemnie pachnie różą, choć jest to już woń nieco podszyta chemicznym zapaszkiem, ale jednak nadal przyjemna.


Krem do rąk z Gracji (czyli Miraculum), to kolejny produkt, w którym producent chciał oddać zapach róż. Tutaj jest trochę jak w przypadku wazeliny z Flos-Leku - wiadomo, że dzwoni, ale nie do końca wiadomo w którym kościele, czyli czuć, że kosmetyk miał pachnieć różami, ale nie do końca udało się to oddać ;)
 
Pod względem pielęgnacyjnym to krem, jakich wiele - przyjemnie nawilża skórę, nie tłuści zbyt mocno dłoni i w miarę szybko się wchłania. U mnie stoi w łazience na półce i służy, jako dyżurny krem do rąk. Jeśli będziecie szukać taniego, przyjemnego kremu do rąk, to możecie spróbować. Myślę, że nie będziecie zawiedzione, jeśli nie oczekujecie cudów, tylko doraźnej pielęgnacji dłoni.


Jeśli jeszcze nie znacie tego żelu pod prysznic Różany Ogród z Lirene, to czym prędzej marsz do drogerii! Nie dość, że pięknie i bardzo realistycznie oddaje zapach najprawdziwszej ogrodowej róży, to jeszcze jest duży, tani, wydajny i skuteczny! Dobrze oczyszcza skórę, nie podrażnia i nie wysusza jej, a kąpiel w jego towarzystwie jest wyjątkowo przyjemnym rytuałem! Życzyłabym sobie jedynie od marki więcej kosmetyków o tym zapachu - szczególnie balsam i krem do rąk! :)


Woda toaletowa Roses de Chloé była moim marzeniem odkąd pierwszy raz powąchałam ją w którejś z perfumerii. Długo zastanawiałam się nad jej zakupem, spryskiwałam się i odchodziłam, aż w końcu zaszalałam. Obawiałam się, że początkowo - pudrowo-różane nuty szybko przestaną być u mnie wyczuwalne, ale mimo to nie mogłam się oprzeć temu zapachowi. I bardzo dobrze, bo okazało się, że delikatny różany wstęp szybko ewoluował na mojej skórze w stosunkowo mocny i nawet nieco ostrawy zapach, za którym wprost przepadam! Aktualnie wykończyłam już moją pierwszą buteleczkę i cicho liczę na to, że może ktoś zechce mi sprawić prezent na urodziny... A jak nie, to chyba sama sobie go zrobię :)


I znowu małe oszukaństwo, bo powyższy kosmetyk owszem, pachnie różą, ale dziką! Mimo to postanowiłam go umieścić w tym zestawieniu, bo jeśli tylko jesteście fankami olejków, czy oliwek do ciała, to gorąco polecam Wam ten wariant olejku Alverde, czyli mieszankę dzikiej róży i trawy cytrynowej. Pachnie wyjątkowo interesująco - bo mamy tu świeżość i cierpkość trawy cytrynowej, przełamaną nieco mdłym zapachem dzikiej róży - mdłym w dobrym znaczeniu - bo dzięki takiej kombinacji zapach nie jest jednowymiarowy. Tym razem również właściwości pielęgnacyjne stoją na wysokim poziomie, dlatego ja stosuję ten produkt tylko raz na jakiś czas - zwyczajnie nie czuję, żeby moja skóra potrzebowała tak intensywnej pielęgnacji na co dzień. Niemniej jednak polecam, również tzw. sucharkom :)

***
Jak zawsze czekam na Wasze komentarze - czy używałyście któregoś z tych kosmetyków i czy w ogóle lubicie różane zapachy? Jeśli nie, to jaki jest Wasz ulubiony wariant zapachowy i czy macie na jego punkcie fisia na tyle, że raz na jakiś czas otaczać się nim w każdej możliwej formie? :)
 
A może znacie jeszcze inne kosmetyki różane, których nie znam lub o których zapomniałam? :)
Karotka
 
P.S. Bardzo, bardzo, bardzo mi miło, że w końcu zobaczyłam upragniony tysiąc w gadżecie obserwatorów! I to tuż przed trzecimi urodzinami bloga - zrobiłyście mi wcześniejszy prezent, a ja niedługo obdaruję kilkanaście z Was. Jeśli więc macie ochotę na konkurs, to zerkajcie na blog i blogowego facebooka, bo już wkrótce ruszamy ze świętowaniem! :)
 
Dziękuję!
K.
Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast