piątek, 23 października 2015

Organic Shop - błotna maska do twarzy Algi i Błoto z Morza Martwego

Dawno, dawno temu obiecywałam Wam słowo pochwalne o jednej z moich ulubionych masek oczyszczających, czyli algowo-błotnej masce z Organic Shop. Dawno już niczego nie recenzowałam, ale mam nadzieję, że nadal mam to we krwi - więc jak? Zaczynamy :)


DZIAŁANIE:
Zacznijmy od razu od najważniejszego - w moim odczuciu maska działa bardzo dobrze. Moja cera nieustannie kwalifikuje się do grupy tych problematycznych, w związku z czym miewam problemy zarówno z błyszczącą się skórą, jak i z wypryskami. Regularne stosowanie masek oczyszczających zawsze pomaga mi trochę okiełznać te najbardziej rzucające się w oczy wady. Po tę maskę lubię sięgać szczególnie wtedy, kiedy wiem, że coś się dzieje... Po jej użyciu, wszelkie wykluwające się - pozwólcie, że użyję eufemizmu problemy, goją się zauważalnie szybciej, a cały proces przebiega łagodniej. Ponadto, czuję, że moja cera jest przy okazji przyjemnie wygładzona. Producent obiecuje zwężenie porów skórnych i rzeczywiście, po użyciu maski skóra wydaje się być bardziej zwarta... No wiecie, tak wizualnie ;)


KONSYSTENCJA I ZAPACH:
Nie utrwaliłam tego na zdjęciach, więc musicie mi uwierzyć na słowo - maska ma zielonkawy odcień, więc w czasie zabiegu wyglądamy trochę, jak ET, ale zaprawionej w boju kosmetoholiczce żadna papka nie jest przecież straszna :) W tym przypadku, całość umila przyjemny zapach maski, który przypomina mi mocno zapach męskich kosmetyków, co w pewnych przypadkach może stanowić dodatkowy bodziec relaksujący ;)


WYDAJNOŚĆ:
I w tym punkcie dostrzegam jedyny mankament tego produktu, ponieważ maska dość szybko się kończy. Wystarczy kilka zabiegów i tubka nadaje się już tylko do wyrzucenia. Myślę, że wystarczyła mi maksymalnie na 10 zabiegów. Z jednej strony mogłaby to być wada produktu, a z drugiej mam to samo ze wszystkimi maskami oczyczającymi, ponieważ staram się nie szczędzić ich mojej skórze.


OPAKOWANIE:
Produkt umieszczono w miękkiej tubce o pojemności 75 ml. Teoretycznie jest to wygodne rozwiązanie, ale uważam, że słoiczek też by nie zaszkodził, ponieważ po rozcięciu tubki spokojnie można by wygrzebać ilość produktu, wystarczającą na dwa kolejne zabiegi, dlatego gorąco zachęcam do pamiętania o tym przed wyrzuceniem kosmetyku! Szkoda wyrzucać pieniądze do kosza! :)

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Nie zawsze łatwo ją kupić, ale powinnyście jej szukać w sklepach internetowych z kosmetykami, sprowadzanymi ze wschodu, np. Kalina. Warto też rozejrzeć się w osiedlowych drogeriach. Ja swoją kupiłam w małej drogeryjce pod Halą Mirowską (poprzednią tubkę kupiłam w nieistniejącym już sklepie internetowym). Prawdopodobnie ze względu na średnią dostępność produktu ceny wahają się od ok.11 zł do mniej więcej 18 zł. 


SKŁAD:
Na koniec jeszcze skład, który przedstawia się naprawdę ciekawie - wprawdzie "woda z ekstraktami" niekoniecznie świadczy o wysokiej zawartości dobrych składników, ale wydaje mi się, że bez względu na ich stężenie, ilość tych dobrych jest całkiem korzystna.

Znacie kosmetyki marki Organic Shop? Czy polubiłyście się z kosmetykami "rosyjskimi" czy może ominął Was ten szał, który ogarnął dłuższy czas temu blogosferę? Ja nie zatrzymałam się na dłużej pry żadnym z tych kosmetyków z wyjątkiem tej właśnie maski, dlatego szczerze liczę na to, że jeszcze uda mi się nie raz upolować :)
K.
Czytaj dalej

czwartek, 3 września 2015

Organizacja ślubu i wesela w 10 krokach.

Jak zaplanować ślub i nie zwariować? Jak nie dać się ślubnej gorączce? Jeśli interesuje Cię tematyka ślubna lub sama jesteś przyszłą Panną Młodą, zapewne chętnie dowiesz się jak zabrać się do zorganizowania swojego ślubu i wesela. Sama jestem w trakcie ślubnych przygotowań, więc postanowiłam się podzielić z Tobą moimi dotychczasowymi przemyśleniami i doświadczeniami. Nie chcę wypowiadać się z pozycji eksperta, bo organizacja jednego - własnego ślubu - nie czyni mnie jeszcze wedding plannerką, ale uważam, że każda uwaga i każda wskazówka są w tej kwestii na wagę złota. Szczególnie, jeśli przypomnę sobie siebie na początku tej drogi. Przyznam szczerze, że chyba nie podejrzewałam siebie o takie pokłady stanowczości, determinacji i cierpliwości, a także takiego uporządkowania, którego czasami brakuje mi w codziennym życiu ;)
  
Nie chcę, żebyście przerazili się ogromem czynności, za które trzeba się zabrać planując ślub, dlatego pozwólcie, że będę prowadzić Was za rękę i małymi kroczkami odsłaniać przed Tobą coraz to dalsze szczegóły planowania Waszego wielkiego dnia :) Zacznijmy od najważniejszego - harmonogramu. Dobrze mieć ogólne spojrzenie na sprawę, żeby wiedzieć w co najpierw włożyć ręce :)


1. Określcie rodzaj ślubu.
Z pewnością doskonale wiecie, że w Polsce są trzy możliwości zawarcia małżeństwa. Najpopularniejszą z nich jest ślub konkordatowy, czyli ślub, który pociąga za sobą zarówno skutki cywilnoprawne, jak i skutki wyznaniowe. Coraz częściej spotyka się też pary, które decydują się wyłącznie na ślub cywilny. Są również pary, które najpierw biorą ślub cywilny, a po kilkunastu miesiącach, czasami kilku latach decydują się również na ślub kościelny. Co ważne, w tym ostatnim przypadku ślub kościelny ma charakter wyłącznie wyznaniowy, ponieważ w świetle prawa mężem i żoną jesteście od momentu ślubu, zawartego przed urzędnikiem Urzędu Stanu Cywilnego. Teoretycznie jest to oczywiste, ale spotkałam się już z różnymi dziwnymi interpretacjami ;)

2. Określcie mniej więcej termin ślubu lub wybierzcie wymarzoną datę.
Od tego zależą Wasze dalsze działania - rezerwacja sali, fotografa, kamerzysty itd. Nawet jeśli nie macie jeszcze wybranej konkretnej daty ślubu, to nic nie szkodzi! Ważne, żebyście przed rozpoczęciem poszukiwań usługodawców potrafili określić przynajmniej porę roku, która Was interesuje. Data wyklaruje się sama, jak tylko zarezerwujecie pierwszą usługę.

3. Zastanówcie się nad orientacyjną liczbą gości.
To jest moment, w którym powinniście przemyśleć czy interesuje Was małe, duże czy średnie wesele. A może jesteście raczej fanami niewielkich poczęstunków po ceremonii zaślubin? Są różne rozwiązania i różne preferencje, ale zabierając się do szukania sali musicie wiedzieć, czy chcecie pomieścić 5, 50 czy 150 osób, dlatego pomocna będzie wstępna lista gości, która tak na marginesie z pewnością jeszcze 100 razy ulegnie zmianom, ale pomoże Wam obrać pierwszy konkretny kierunek w przygotowaniach.


4. Wstępnie określcie budżet.
Dobrze byłoby na wstępie wiedzieć ile będziecie w stanie przeznaczyć na organizację Waszego dnia, ale wiem, że na początku jest o to trudno. Temat finansów jest niemal zawsze bardzo delikatny, ale musicie zastanowić się, czy będziecie finansować swoje wesele samodzielnie, czy może chcecie lub możecie liczyć na pomoc rodziców. Tu również nie musicie wiedzieć co do złotówki ile macie do dyspozycji, ale powinniście być w stanie określić jakieś ramy finansowe, które pozwolą Wam kontrolować wydatki na usługi i które również ograniczą nieco wybór usługodawców.

5. Wybierzcie salę lub restaurację.
Kiedy już będziecie wiedzieli kiedy, z kim i za ile - to będzie to najlepszy moment na rozpoczęcie konkretnych poszukiwań. Zdecydowanie radziłabym zacząć Wam poszukiwania od rezerwacji sali lub restauracji, w której odbędzie się Wasze wesele. Przemyślcie jaka estetyka Was interesuje, czy chcecie zrobić wesele daleko od domu, czy może macie sentyment do swojego miasta lub okolicy. Wybór sali weselnej, to temat rzeka, dlatego teraz tylko zaznaczam temat. Musicie jednak wiedzieć, że polski przemysł weselny, to w tej chwili znacznie więcej, niż tylko przaśne, wiejskie wesela, które niewątpliwie mają swój urok, ale niekoniecznie trafiają w gusta wszystkich przyszłych nowożeńców ;) Możliwości wyboru niezapomnianego miejsca na ślub i wesele jest nieskończenie wiele - od luksusowych hoteli, przez eleganckie pałacyki, swojskie remizy, wiejskie chaty, aż po rustykalne stodoły! A dla tych, którzy nie znaleźli dla siebie miejsca w Polsce lub marzą o kameralnych ślubie plenerowym powstały firmy, specjalizujące się w organizacji ślubów za granicą. Marzy Wam się intymny ślub na Santorini? Nic prostszego! Tylko wyobraźnia i budżet mogą Was ograniczać ;)


6. Wybierz pozostałych usługodawców - fotografa i kamerzystę.
Jednocześnie z rezerwacją sali warto rozejrzeć się również za fotografem i kamerzystą. To nie jest tak, że jeśli planujecie zorganizować ślub w pół roku, to nikogo nie znajdziecie, ale może być po prostu tak, że bez rezerwacji z odpowiednim wyprzedzeniem po prostu Ci najlepsi będą już zajęci. Gorąco radzę Wam dobrze przyglądać się zdjęciom i filmom, udostępnionym w portfolio Waszych podwykonawców, szukajcie opinii o nich na forach lub pytajcie znajomych o polecenia. A przede wszystkim spotkajcie się z Waszymi potencjalnymi współpracownikami! Naprawdę warto się najpierw poznać, porozmawiać o wzajemnych oczekiwaniach i sprawdzić czy jest między Wami chemia. Jestem szczerze przekonana, że jeśli będziecie mieli zaufanie do Waszych usługodawców, to w dniu ślubu odejmiecie sobie sporo stresów :)

7. Znajdź dobry zespół lub zdolnego DJ-a.
Wybór pomiędzy DJ-em, a zespołem nie jest łatwy, a wybór pomiędzy DJ-em, a dobrym zespołem jest jeszcze trudniejszy. Przekopywałam się przez dziesiątki stron różnych zespołów, również tych poleconych, ale udostępnione próbki zazwyczaj wołały o pomstę do nieba. Może jestem zbyt wymagająca, ale nie chciałam zespołu, który będzie przerabiać wszystko na jednolity rytm disco, nie chciałam wokalisty, który będzie śpiewać kaleczonym angielskich Skyfall albo I Will Always Love You, chciałam tylko zespołu, który brzmi jak zespół i który swoim wykonaniem spokojnie może równać się z oryginałem. Być może po pewnej ilości alkoholu nikt nie zwraca na to uwagi, ale nie chciałam zespołu, za który musiałabym się wstydzić. Ze wszystkich przesłuchanych zespołów znalazłam jeden, co do którego byłam przekonana w 100%, ale niestety finansowo nie byliśmy w stanie im podołać, ale gdybym miała budżet z gumy, to w ciemno postawiłabym na nich, bo uważam, że są tego warci. Żywe instrumenty i sześciu członków zespołu robi swoje - całość brzmi tak, że do tej pory czasami puszczam sobie ich wykonania na YouTube! :) Ostatecznie, ze względu na koszty, zdecydowaliśmy się na duet DJ + konferansjer i  tutaj mogliśmy liczyć na świetne polecenia od znajomych. Rozmawialiśmy dosłownie z trzema ekipami i wybraliśmy chłopaka, z którym rewelacyjnie ubawiliśmy się na spotkaniu, dzięki czemu mamy przekonanie, że równie skutecznie będzie zabawiać naszych gości. Jednocześnie jesteśmy też spokojni o muzykę, ponieważ nasze preferencje również będą wzięte pod uwagę. no i nie da się ukryć, że dzięki puszczaniu muzyki w oryginalnym wykonaniu raczej nie będę zażenowana jej jakością ;)

8. Zarezerwuj kościół.
Mogłoby sie wydawać, że od kościoła należałoby zacząć, ale ta naprawdę planując ślub z półtorarocznym wyprzedzeniem zdecydowanie lepiej najpierw załatwić wszystkie wyżej wymienione usługi, a dopiero później zarezerwować termin w kościele. W wielu parafiach księża nie mają jeszcze kalendarza na kolejny rok i nie zawsze w związku z tym chcą przyjmować zapisy. Jeśli miło z nimi porozmawiacie, to zazwyczaj zgodzą się zapisać Was na końcu kalendarza z prośba o kontakt po Nowym Roku w celu potwierdzenia przeniesienia daty do kalendarza na właściwy rok :)

W kościele będziecie musieli dopełnić sporo formalności, które są nieco rozłożone w czasie. Najwięcej z nich będzie do załatwienia na 2-3 miesiące przed ślubem, jednak za niektóre warto zabrać się wcześniej. Na pewno warto zawczasu rozejrzeć się za naukami przedmałżeńskimi. Wiele par mówi o nich, jak o złu koniecznym, ale spotkałam się również z takimi, które polecają konkretne miejsca, w których z nauk naprawdę można wynieść wiele cennych wskazówek i przemyśleń, jednak miejsca na takich naukach zazwyczaj rozchodzą się jak ciepłe bułeczki, dlatego warto zainteresować się tym odpowiednio wcześniej :)

9. Suknia, garnitur, dekoracje, zaproszenia etc.
Jeśli wszystkie powyższe punkty macie już za sobą, to jest to najwyższa pora na najprzyjemniejszy etap planowania ślubu! Teraz możecie rozpocząć poszukiwania wymarzonej sukni, eleganckiego garnituru i najpiękniejszych zaproszeń. To również dobry moment, żeby rozejrzeć się za dekoratorem lub florystką, którzy udekorują Wasz ślub i wesele. W tej kwestii postawiłabym na kontakty z targów ślubnych. Stoiska firm florystycznych i dekoratorskich zachwycają i dają świetną próbkę możliwości każdej z firm. Często możecie też upolować dodatkowe zniżki. Większość firm preferuje podpisanie umowy mniej więcej na 3-6 miesięcy przed terminem ceremonii, więc będziecie mieli czas, żeby przemyśleć swoje oczekiwania, spotkać się z potencjalnymi usługodawcami i oszacować na nowo budżet. Wbrew pozorom, cała poligrafia ślubna i dekoracje stanowią sporą część wydatków ślubnych, dlatego warto zastanowić się co koniecznie chcecie mieć, co z tego musicie zamówić, a co możecie kupić lub wykonać sami.

10.  Udaj się do Urzędu Stanu Cywilnego.
Do USC należy wybrać się w zasadzie na samym końcu przygotowań - najlepiej nieco poniżej 3 miesięcy do ślubu, jeśli zamierzacie wziąć ślub konkordatowy. Wtedy otrzymujecie stosowne dokumenty (zaświadczenie o braku przeszkód do zawarcia małżeństwa), które musicie następnie przedłożyć w kancelarii parafialnej. Jeśli natomiast planujecie ślub cywilny, to najlepiej byłoby zadzwonić do właściwego urzędu i dowiedzieć się tam o możliwość rezerwacji terminu. Od 1 marca 2015 r. za dodatkową opłatą możliwe są śluby cywilne w plenerze (bez wydawania szczególnych zezwoleń), o ile tylko wybrane miejsce odpowiada wymogom ustawy, tzn. gwarantuje zachowanie powagi ceremonii, gwarantuje uroczystą formę i bezpieczeństwo uczestników. Jeśli jesteście zainteresowani takim ślubem, warto skontaktować się telefonicznie z USC właściwym dla miejsca, w którym chcecie się pobrać i dopytać o możliwość rezerwacji terminu.

I wreszcie...
...bawcie się dobrze na swoim wymarzonym weselu!


Powyższe punkty to oczywiście tylko skondensowany harmonogram przygotowań ślubnych, ale stanowią solidny punkt wyjścia. Każdy z nich można by rozwinąć do rozmiarów encyklopedii, tym bardziej, że tematy ślubne są szalenie przyjemne. W miarę postępu moich przygotowań postaram się przygotować nowe posty, zawierające bardziej szczegółowe uwagi i przemyślenia, którą mogłyby Wam pomóc w organizacji Waszego dnia.

Chętnie przeczytam o Waszych doświadczeniach z planowania ślubu i wesela! Jeśli macie dla nas jakieś przydatne wskazówki, to koniecznie podzielcie się nimi w komentarzach! :)

***
Stali czytelnicy zapewne zauważyli moje zniknięcie. Nie da się ukryć, że straciłam trochę serce do tego miejsca, bo nie nadążało za moimi zainteresowaniami. Na początku nie chciałam się ograniczać tylko do tematów kosmetycznych, ale z biegiem czasu tak po prostu wyszło. Nie planuję stawać się nagle blogerem-felietonistą, ale to miejsce musi się zmieniać tak, jak zmieniam się też ja. Obecnie planowanie ślubu jest dla mnie jednym z najbardziej angażujących i najprzyjemniejszych zajęć, w związku z czym taka tematyka siłą rzeczy zapewne będzie pojawiać się tutaj częściej, dlatego dzisiejszym wpisem mam nadzieję rozpocząć nową serię na blogu. Oczywistym jest, że Wy też macie się tutaj dobrze czuć i nie każdemu będzie podobało się rozszerzenie tematyki, ale z drugiej strony tak sobie myślę... na co komu blog, na którym autorka nie czuje się swobodnie i w związku z tym nie pisze na nim tak chętnie, jak kiedyś? ;) 
Karolina
Czytaj dalej

wtorek, 23 czerwca 2015

Pędzlem Malowane: Real Techniques - Powder Brush & Foundation Brush

Pędzle Real Techniques towarzyszą mi już od około roku. Do tej pory byłam w znacznej większości zadowolona z ich jakości, dlatego chętnie sięgnęłam po kolejne, nowe w mojej kosmetyczce, modele. Kiedy więc kolejny raz miałam możliwość powiększyć swoją pędzlową gromadkę, zdecydowałam się na pędzel do pudru (PowderBrush) oraz języczkowy pędzel do podkładu (Foundation Brush).


Pędzle Real Techniques zachowują spójny design – wszystkie mają kolorowe aluminiowe rączki, jednak poszczególne linie różnią się między sobą w zależności od przeznaczenia. I tak pędzle o pomarańczowych trzonkach są przeznaczone do korektora, podkładu, bronzera lub pudru, pędzle o fioletowych rączkach przeznaczone są do oczu, natomiast te różowe to pędzle przeznaczone do wykończenia makijażu – tak jak słynny Blush Brush, czyli w założeniu pędzel do różu, czy Setting Brush do rozświetlacza, aczkolwiek mamy tutaj również jednego rodzynka do podkładu, czyli tzw. skunksa.


Charakterystyczne dla Real Techniques jest to, że włosie większości pędzli jest wykonane z syntetycznego włosia taklon, które jest szalenie mięciutkie i bardzo przypomina w dotyku włosie naturalne. Nie inaczej jest w przypadku pędzla do pudru. Powder Brush jest bardzo obszernym pędzlem, który świetnie sprawdzi się z pudrami pyłkowymi, aczkolwiek ja używałam go z powodzeniem również do pudrów w kamieniu i tylko przy końcówce pudru miałam problem z nabieraniem produktu i potrzebowałam zmienić pędzel na mniejszy. Do tej pory chyba jeszcze nigdy nie miałam tak obszernego pędzla, dlatego bardzo doceniam to, jak wygodny jest w użytkowaniu. Wystarczą dosłownie 2-3 muśnięcia pędzlem zanurzonym w pudrze, żeby buzia była w pełni omieciona produktem. Później tylko drobne poprawki w newralgicznych miejscach i jestem gotowa do wykonywania dalszego makijażu.


Powder Brush, mimo swoich rozmiarów, nie nabiera za dużo produktu, a nawet jeśli, to każdy nadmiar z łatwością daje się z niego strząsnąć. Pędzel w ogóle nie sprawia problemów przy czyszczeniu i bardzo łatwo się dopiera, a do tego naprawdę szybko schnie! Wyprany wieczorem, rano jest już gotowy do użycia. Moim zdaniem, przy tych rozmiarach, to bardzo dobry wynik!


Drugim pędzlem, który ostatnio miałam okazję wypróbować był Foundation Brush w formie ściętego języczka. I od razu przyznam się, że tutaj nie będzie za dużo chwalenia. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest zły pędzel, ale ja chyba po prostu nigdy nie polubię takiego formatu pędzla. Zwyczajnie nie mam do nich cierpliwości, bo ani nie są najbardziej miękkie, ani też najbardziej pomocne w szybkim nakładaniu makijażu. Po pierwsze, pędzel teoretycznie jest w miarę miękki i nie powinien drażnić skóry, ale jednocześnie jest też stosunkowo sztywny i mało elastyczny, dlatego jednak trudno mi, będąc przyzwyczajoną do mięciutkich, puchatych pędzelków, przestawić się na taki kształt i takie włosie. Foundation Brush wprawdzie radzi sobie z aplikacją podkładu, ale ta czynność zajmuje mi niestety dużo więcej czasu, niż przy użyciu pędzli typu round top czy flat top, a dodatkowo zdarza mu się smużyć. Po kilku użyciach wróciłam do moich sprawdzonych pędzli – Buffing Brush z zestawu Core Collection i Expert Face Brush (oba pędzle również z Real Techniques). Nie chciałam jednak, żeby ta opinia była całkowicie subiektywnie-negatywna (choć braku sympatii dla takiej formy pędzla, mimo szczerych chęci, jednak nie przeskoczę), więc znalazłam dla niego trochę inne zastosowanie. Okazało się, że języczek bardzo fajnie radzi sobie z aplikacją podkładu w miejsca trudniej dostępne dla większych pędzli, a więc pod oczami, na skrzydełkach nosa czy na linii włosów, gdzie warto zadbać o precyzję.

Z pewnością jego sporą zaletą jest szybki czas schnięcia, natomiast zaskakujący okazał się fakt, że Foundation Brush tak naprawdę wymaga sporo uwagi, żeby dokładnie go doprać z resztek podkładu. Mimo jego niewielkich rozmiarów, dość mocno wchłania produkt, dlatego nie polecam odkładania prania do wieczora. Najlepiej zrobić to od razu po użyciu.


Oba modele, a także inne pędzle Real Techniques kupicie w sklepie internetowym Kosmetykomania. Za pędzel do pudru zapłacicie 62,90 zł, natomiast za pędzel do podkładu 41,90 zł.


***
Pędzel do pudru polecam każdemu bez wyjątku, natomiast pędzel do podkładu mogłabym polecić w dwóch przypadkach – jeśli lubicie języczkową formę pędzla lub jeśli zależy Wam na pędzlu, który pomoże Wam w precyzyjnej aplikacji podkładu w trudniej dostępnych miejscach. W przeciwnym razie, zdecydowanie bardziej zadowolą Was inne modele tej samej marki, o których chętnie napiszę przy innej okazji.

Karolina

Czytaj dalej

czwartek, 11 czerwca 2015

Paletka Sleek Dancing Til Dusk - recenzja + swatche

Lato zbliża się wielkimi krokami, a wraz z nim sezon na wyjazdy! Jak każda kosmetykoholiczka, lubię mieć ze sobą sprawdzony zestaw kosmetyków i nie zawsze mam ochotę ograniczać swój makijaż z powodu wyjazdu, a jednocześnie nie lubię świadomości, że zabierając wszystko, to co chciałabym ze sobą mieć, skazuję się na dźwiganie ciężkiej walizki, w której połowę miejsca zajmuje kosmetyczna. Moim rozwiązaniem jest oczywiście ograniczanie gabarytów zabieranych w podróż kosmetyków i o ile w przypadku kosmetyków do pielęgnacji jest to dosyć łatwe, to już w przypadku kosmetyków do makijażu bywa różnie...
 
Tym razem na przeciw wychodzi nam marka Sleek, która wypuściła dwie kompaktowe paletki, w których znajdziecie dwa odcienie różu i cztery kolory cieni do powiek. W moje ręce trafiła jaśniejsza wersja - Dancing Til Dusk.


Paletka Dancing Til Dusk, to urocze połączenie czterech pięknych cieni z paletki Sleek Au Naturel oraz dwóch róży - jednego ze stałej oferty (Sahara), a drugiego dostępnego szerzej za czasów Aqua Collection (Mirrored Pink). To bardzo udane połączenie kolorów, z którego ucieszą się szczególnie posiadaczki cer w ciepłych odcieniach, ale latem powinny być z nich zadowolone również posiadaczki chłodniejszych w odcieniu cer.


Sama kasetka ma niewielki rozmiar, można by rzec, że nawet kieszonkowy. Jest mniejsza, niż paletki i-Divine ze Sleeka, w związku z czym zajmuje również mniej miejsca w kosmetyczce, oferując jednocześnie kilka możliwości wykonania makijażu. Paletka jest wykonana z solidnego plastiku, ale jej magnetyczne zamknięcie nie wygląda na szczególnie warte zaufania, dlatego sugerowałabym raczej zachowanie kartonika, który dodatkowo zabezpieczy paletkę przez nieplanowanym otwieraniem się w kosmetyczce. Wcześniej Sleek słynął z trudnych do otwarcia kasetek, a teraz, jak widzę, poszli w drugą skrajność... ;)
 


Jeśli chodzi o zawartość paletki, a to przecież najbardziej Was interesuje - to jak już wspomniałam, znajdziecie w niej cztery kolory z palety Au Naturel. Muszę przyznać, że są to chyba najładniejsze odcienie z tej palety i przypominam sobie, że kiedy po Au Naturel sięgałam regularnie, to właśnie te odcienie najczęściej lądowały na moich powiekach. Znajdziemy tutaj zarówno matowy beż, piękne stare złoto, a także dwa połyskujące brązy - jeden wpadający bardziej w odcień taupe, czyli taki z domieszką szarości oraz drugi, któremu bliżej do gorzkiej czekolady.


O ile z cieni jestem bardzo zadowolona, tak przyczepiłabym się odrobinkę do doboru róży, dostępnych w paletce. Znalazły się tutaj róże o dwóch wykończeniach - Mirrored Pink jest pięknym, połyskującym cukierkowym różem, natomiast Sahara jest matową pomarańczką. Pierwszy jest zdecydowanie mniej ryzykownym wyborem, bo w końcu słońce i błysk darzą się sympatią, za to moja cera i wszelkie odcienie pomarańczu już nie bardzo. Boję się takich odcieni, nie czuję się w nich dobrze i nie za bardzo umiem się niemi posługiwać, dlatego Sahara, jako jedyny produkt z tej palety jest dla mnie nieszczególnie przydatny i wolałabym zobaczyć w tym miejscu inny odcień różu lub bronzer. Jest to jednak upodobanie wynikające raczej z mojego chłodnego typu urody, dlatego uważam, że osoby o ciepłych typach urody będą wyglądały w tym różu bardzo uroczo i na lato będzie to dla nich udany wybór :)
 
W tym miejscu chciałabym Wam podpowiedzieć coś jeszcze - róż Mirrored Pink jest cudownym odcieniem, absolutnie wartym wypróbowania, jednak posiadaczki cer tłustych powinny uważać na drobinki, które lubią podkreślać rozszerzone pory. Jeśli będziecie się źle czuć pomalowane samym MP, to zaaplikujcie na buzię najpierw swój ulubiony matowy róż, a następnie muśnijcie go mgiełką z Mirrored Pink, który w ten sposób da Wam delikatne rozświetlenie i subtelny kolor, ale jednocześnie taka ilość nie podkreśli mankamentów Waszych cer. Sama stosuję ten patent, kiedy moja buzia nie jest w najlepszej formie :)

 
Paletkę uzupełniają dwa mini akcesoria - podwójna pacynka do cieni oraz mini pędzelek do różu. Dla jednych osób może być to zaleta, ja natomiast zwykle ignoruję tego typu dodatki i nie obraziłabym się, gdybym w tym miejscu znalazła na przykład kolejne dwa cienie, ale cóż... Tyle razy widziałam już narzekanie, że paleta nie została wyposażona w akcesoria, że rozumiem, że można mieć do tego tematu inne podejście ;)


Jeśli chodzi o trwałość kosmetyków - to jest ona zadowalająca. Odzywczaiłam się już nosić cienie bez wcześniejszego użycia bazy, więc i Wam radzę to samo, ponieważ z użyciem bazy, cienie z palety utrzymują się przez calutki dzień, nieznacznie blaknąc pod koniec dnia, natomiast bez bazy wytrzymują u mnie zwykle większą część dnia, ale w tym czasie tracą kolor i odrobinę zbijają się z załamaniu powiek.
 
Co do róży - Mirrored Pink, jak przystało na róże drobinkowe, trzyma się odrobinę krócej i pod koniec dnia zdarza się, że nie zostaje go już zbyt wiele na twarzy, choć w tym momencie muszę podkreślić, że miewam nieznośną tendencję do dotykania twarzy w ciągu dnia, co nie sprzyja trwałości jakichkolwiek kosmetyków. Natomiast Sahara z racji matowego wykończenia jest znacznie odprorniejsza i jednocześnie mocniej napigmentowana, dlatego nie powinnyście mieć żadnych problemów z utrzymaniem jej przez cały dzień na buzi :)
 
***
Szczegóły techniczne omówione, pora więc na to, co lubicie najbardziej, czyli swatche! Pierwsze zdjęcie zostało wykonane w półcieni, natomiast pozostałe w pełnym słońcu. Z pewnością zauważycie, że na skórze cienie mniej różnią się od siebie, niż na palcach, ale to wynika również z tego, że swatche na ręce były wykonywane bez bazy. Kolory na powiece, zagruntowanej najpierw bazą są bardziej zróżnicowane i wyraźniejsze, a jednocześnie nie sprawiają problemów przy blendowaniu. Choć, jeśli chodzi o blendowanie, to muszę przyznać, że cienie Sleeka nigdy nie sprawiały mi pod tym względem większych problemów nawet bez bazy. Swego czasu używałam ich namiętnie, a spotkanie z paletką Dancing Til Dusk sprawiło, że miło było sobie przypomnieć dlaczego darzyłam markę Sleek taką sympatią... No, ale przecież ja miałam Wam pokazać swatche, a nie tyle gadać! :)
 





***

Uważam, że kolory cieni w tej palecie są wyjątkowo dobrze dobrane, z róży natomiast jestem zadowolona połowicznie i Saharę chętnie wymieniłabym na coś bardziej dopasowanego do mojego typu urody. Wiem, że Sleek oferuje jeszcze wersję ciemniejszą palety, z cieniami z palety Vintage Romance oraz różami Suede i Pomergranate (zdecydowanie kusi mnie wypróbowanie również i tego wariantu!). Obie palety znajdziecie w sklepie internetowym Kosmetykomania w cenie 42,89 zł. Myślę, że jak na paletkę podróżnych rozmiarów, pozwalającą na kilka ciekawych wariantów makijażu jest to cena całkiem przystępna, a jakość produktów ostatecznie przekona Was, że były to dobrze wydane pieniądze :)

Koniecznie dajcie znać jak Wam się spodobała taka propozycja Sleeka i który z wariantów - Dancing Til Dusk w odcieniach nude, czy fioletowa See You At Midnight - bardziej wpisuje się w Wasz gust :)
Karolina
Czytaj dalej

wtorek, 28 kwietnia 2015

InvisiBobble - rewolucja czy zbędny gadżet?

Gumki InvisiBobble od pewnego czasu święcą triumfy w polskiej blogosferze. Choć początkowo nie byłam przekonana do takiej formy, po pewnym czasie i moja ciekawość sięgnęła zenitu. Co myślę na temat słynnych gumek do włosów InvisiBobble przeczytacie w dalszej części posta :)


Założeniem producenta było stworzenie gumek do włosów, które nie będą zostawiać na włosach odgnieceń, pozwolą na uniknięcie bólu głowy, spowodowanego zbyt ciasnym kucykiem, a jednocześnie będą dobrze trzymać włosy. Jakby tego było mało, gumki mają również uchować nas od rozdwojonych końcówek. Jak jest naprawdę? Moim zdaniem całkiem nieźle. Tym razem producent nie rozminął się specjalnie z tym, co nam naobiecywał i w moim przypadku te gumki sprawdzają się naprawdę świetnie! Gdyby nie fakt, że mam kilka zwykłych gumek z uroczymi kokardkami, które uwielbiam nosić, kiedy upinam włosy, gumki InvisiBobble byłby jedynymi, których używam.


Na początku kupiłam je z myślą, że będą mi służyć głównie w domu, ponieważ nie byłam przekonana do ich kształtu, który przypomina kabel od telefonu stacjonarnego. Szybko jednak pożegnałam się z tymi obawami i zaczęłam nosić InvisiBobble również na co dzień. Żeby jednak czuć się bardziej komfortowo i nie zwracać przesadnie uwagi na - bądź co bądź - dziwny kształt gumki, wybrałam takie w kolorze najbardziej zbliżonym do koloru moich włosów, czyli brązowe. Jednak kolorów spośród których możecie wybierać jest całe mnóstwo. Myślę, że skuszę się na co najmniej jeszcze jeden komplet i tym razem postawię albo na śliwkowe, czarne lub przezroczyste.


Gumki rzeczywiście bardzo dobrze trzymają włosy upięte w kucyk i choć ten nie tkwi w miejscu przez cały dzień, to jednak luzuje się dużo mniej, niż w zwykłej gumce. Lubię używać InvisiBobble do związania kucyka na czubku głowy, ale jeszcze chętniej sięgam po nie, kiedy robię koczka, najchętniej właśnie wysokiego. Moje włosy, pomimo średniej porowatości (czasami myślę nawet, że jest ona wysoka, ale wszelkie źródła temu przeczą), bardzo szybko wyślizgują się z koczków, upiętych tradycyjnymi gumkami, jeśli nie podepnę ich dodatkowo wsuwkami. Dzięki nieregularnemu kształtowi InvisiBobble, moje włosy trzymają się lepiej i trudniej im wymknąć się na wolność ;)


Myślę, że pomimo ścisłych upięć te gumki faktycznie sprawiają, że skóra głowy nie jest aż tak naciągnięta, jak jest to potrzebne w przypadku zwykłych gumek, dzięki czemu rzeczywiście raczej nie spotykam się z sytuacją, że po całym dniu noszenia wysokiego kucyka boli mnie głowa. Co do rozdwojonych końcówek - z tym również nie mam problemu, ale nie przypisywałabym tu zasługi akurat gumkom, a sumiennemu zabezpieczaniu ich silikonowym serum do włosów. Jedyna obietnica producenta, która w przypadku moich włosów zupełnie się nie sprawdziła, to obietnica, że gumki nie będą zostawiać na nich śladów. No cóż, może odgniecenia nie są tak intensywne, ale nadal są i ja je widzę. Nie żebym miała coś szczególnie przeciwko, no ale skoro rozliczamy producenta z obietnic, to mówię jak jest ;))


Gumeczki pakowane są po trzy sztuki i koszt takiego trio, to 12,99 zł. W niektórych sklepach można je jednak kupić pojedynczo i wtedy koszt jednej sztuki oscyluje w granicach 4,50 zł. Zdaje się, że w Polsce nie kupicie tych gumek stacjonarnie, ale jeśli się mylę, to koniecznie dajcie znać w komentarzach. Wiem, że czasami można je dostać na targach kosmetycznych, ale generalnie bez problemu zamówicie je przez internet. Ja swoje gumeczki kupiłam w Minti Shop.

EDIT: Czytelniczki donoszą w komentarzach, że gumeczki bez problemu dostaniecie w Hebe i niektórych sklepach fryzjerskich za około 15 zł za komplet. InvisiBobble są również dostępne w Perfumeriach Douglas, ale tam prawdopodobnie zapłacicie 19 zł za jedną sztukę (na stronie Douglasa widnieje informacja co do ceny za sztukę). Nie wiem jak się ma sprawa w przypadku Sephory, bo przy produkcie nie określono ilości, ale na zdjęciu jest całe opakowanie - w każdym razie cena to również 19 zł.


Odpowiadając więc na moje własne pytanie postawione w tytule posta - gumki InvisiBobble zdecydowanie są gadżetem, ale ja polubiłam je na tyle, że traktuję je jako niezbędny gadżet w mojej kosmetyczce. Nie żałuję żadnej złotówki na nie wydanej i zamierzam wydać tę samą kwotę po raz kolejny! ;)


Znacie te gumeczki? Jak sprawdzają się na Waszych włosach? A może uważacie je za przereklamowany gadżet lub wątpicie w ich urodę? Koniecznie dajcie znać! :)
Karolina
Czytaj dalej

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Wyniki konkursu z Essie! :)

Witajcie!

Chciałabym w końcu rozstrzygnąć konkurs, w którym do wygrania było 12 zestawów dwóch lakierów Essie, które z pewnością będą towarzyszyć zwyciężczyniom wiosną i latem! Bardzo dziękuję Wam za liczny udział w konkursie tu, na blogu, a także za wszystkie odważne osoby, które zgłosiły do konkursu na fanpage'u oraz na moim instagramowym koncie. Wyniki z pozostałych dwóch platform już zostały ogłoszone pod zdjęciem konkursowym, nie pozostaje mi więc nic innego jak wyłonić pozostałą czwórkę zwyciężczyń!


Nie przedłużając - w blogowym wydaniu konkursu chciałabym wyróżnić następujące osoby:

kaczmartak@...
pawlak.zosia@...
rogaczki.kosmetyczne@...
a.wladyszewska@...

Spodziewajcie się maila, w którym poproszę Was o adresy do wysyłki nagród! Jeszcze raz dziękuję Wam za udział! :)

Karolina
Czytaj dalej

wtorek, 14 kwietnia 2015

Balmi - malinowy balsam do ust

Kilka miesięcy temu pisałam o balsamie do ust EOS, który wyróżnia się na rynku nietypową formą i bardzo dobrym składem. W komentarzach pojawiły się wskazywałyście wtedy na podobieństwo do innego również dostępnego u nas produktu do ust - balsamu Balmi. Kilka miesięcy temu trafiłam na ten kosmetyk stacjonarnie w Super-Pharm i skusiłam się na zakup, dlatego dzisiaj dzielę się z Wami moją opinią na temat Balmi :)


Informacja od producenta:
Balmi jest wyjątkowym balsamem do ust, posiada filtr SPF 15 oraz chroni przed promieniowaniem UVA i UVB. Doskonałe właściwości nawilżające jakie posiada zapewniają olejek JOJOBA i masło SHEA.

DZIAŁANIE:
Zacznijmy od razu od najważniejszego - spotkałam się z opiniami, że będę z Balmi niezadowolona, że jest bardzo słabym balsamem i że wymagające usta nie będą miały z niego pożytku. Tymczasem, okazało się, że w moim przypadku balsam Balmi okazał się być dużo bardziej skuteczny, niż słynne jajeczko EOS, które owszem lubię, ale zarzucałam mu działanie jedynie doraźne, a nie długofalowe, pomimo bardzo dobrego składu. W przypadku Balmi, usta wydają się być całkiem nieźle nawilżone i odnoszę wrażenie, że efekt również utrzymuje się nieco dłużej.
 
 
Zastanawia mnie mocno różnica w działaniu obu produktów, bo EOS jest przecież balsamem o świetnym, naturalnym składzie, podczas, gdy Balmi, to przede wszystkim wazelina z dodatkami. Naprawdę chciałabym napisać, że Balmi mnie zawiodło, a EOS jest królem balsamów, ale żadne z tych stwierdzeń nie byłoby prawdą. Tym bardziej, że doskonale wiem, że zawsze, kiedy mam nieco spierzchnięte usta, a na półce stoją obok siebie EOS i Balmi, ja zawsze wybieram ten drugi...
 
Podoba mi się w nim efekt, jaki zostawia na ustach, ponieważ ten przypomina nieco błyszczykowe wykończenie, ale pozbawione całej jego kleistości. Zresztą dokładnie ten sam błysk i to samo uczucie ulgi po nałożeniu na usta mam kiedy używam pomadki ochronnej Nivea Vitamin Shake, a która również nie jest składowym asem. Cóż... Może taki już urok moich ust, że wolą natychmiastową ulgę, którą daje im parafina, niż subtelne odżywienie naturalnymi składnikami... ;)


OPAKOWANIE:
Balsam Balmi umieszczono w zgrabnej, odkręcanej kosteczce. Kolor opakowania jest zależny od wariantu zapachowego, który wybierzecie - moja kostka jest malinowa. Taka forma produktu ma swoje wady i zalety. Na pewno jest ona oryginalna, cieszy oko i wyróżnia się spośród innych pomadek ochronnych czy pielęgnacyjnych, jednak w przypadku Balmi, wykonanie pozostawia sporo do życzenia. Na początku, kostka domykała się dosyć łatwo i nie miałam większych problemów z jej obsługą, ale po pewnym czasie, zamknięcie uległo uszkodzeniu (mimo, że nie włożyłam w jego obsługę zbyt wiele siły) - na wieczku pojawiły się drobne pękniecia i odtąd moją kostkę można zamykać jedynie nakładaniem i dociskaniem wieczka, co raczej nie gwarantuje, że produkt sam nie otworzy się w torebce...
 

KONSYSTENCJA I ZAPACH:
Balsam został uformowany w stożek, który - muszę przyznać - jest bardzo wygodny w obsłudze. Nie wyciera się tak bardzo jak forma jajeczka, dzięki czemu prawdopodobnie łatwiej będzie go zużyć bez "szorowania" ustami po opakowaniu. Balsam ma nieco tłustą formułę, ale nie jest ona w moim odczuciu uciążliwa. Zostawia na ustach lekki film (żadnych białych śladów!), który odbija światło, ale nie jest to żaden tłuścioszkowy blask ;)
 
Moja malinowa wersja daleka jest od zapachu naturalnych malin, ale jej zapach miło kojarzy mi się z zapachem dzieciństwo, czyli malinową Mambą :)


CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Produkt prawdopodobnie nadal jest dostępny stacjonarnie w Super-Pharm, a jeśli nie, to na pewno znajdziecie go w różnych sklepach internetowych. Jego cena waha się od 15 do 25 zł.
 
SKŁAD:
Polybutene, Paraffinum Liquidum, Petrolatum, Ozokerite, Synthetic Wax, Ethylhexyl Palmitate, Paraffin, Ethylhexyl Methoxycinnamate, Cera Carnauba, Butyl Methoxydibenzoylmethane, Benzophenone-3, Butyrospermum Parkii Butter, Hydrogenated Jojoba Oil, Aroma, Diethylamino Hydroxybenzoyl Hexyl Benzoate, Tocopheryl Acetate, Phenoxyethanol, Methylparaben, Propylparaben, CI 77891


Słowem podsumowania - polubiłam Balmi, jestem zadowolona z jego działania i z przyjemnością go zużyję, ale raczej nie planuję powrotu. Produkt ma fajny, gadżeciarski wygląd, ale jego wykonanie jest dosyć kiepskie, a bardzo średni skład zupełnie nie uzasadnia dość wysokiej, jak na ten rodzaj produktu, ceny. Jak już wspomniałam - z efektów jestem zadowolona, ale podobne daje mi o połowę tańsza pomadka Nivea Vitamin Shake, wobec czego wybór jest w tym przypadku raczej oczywisty.

Znacie balsamy Balmi? Jakie macie zdanie na jego temat? A może używałyście też jajeczka EOS i chciałybyście podzielić się swoim zdaniem na temat obu produktów?
Karolina
Czytaj dalej

niedziela, 12 kwietnia 2015

10 kosmetyków do makijażu, których nie może zabraknąć w mojej wyjazdowej kosmetyczce

Wspominałam Wam już, że cały świąteczny tydzień spędziłam na wyjeździe - pierwszy weekend spędziliśmy w Pradze, a następnie udaliśmy się do rodziny w Wiedniu, żeby spędzić tam cały Wielki Tydzień. Nie chciałam ciągnąć ze sobą za dużo kosmetyków, dlatego starałam się, żeby moja kosmetyczka miała jak najbardziej ograniczoną zawartość. Przy okazji wyszło na to, że wybrałam 10 produktów kolorowych, po które najchętniej sięgałam w czasie ostatnich miesięcy, możecie więc uznać ten post jednocześnie za ulubieńców pierwszego kwartału :)


Nie jestem mistrzynią makijażu, ale mam określony zestaw produktów, po które sięgam wykonując codzienny make up. Oczywiście, będąc w domu, lubię zmieniać poszczególne elementy, sięgać po różne cienie, innym razem podkreślam usta, zamiast oczu, ale na wyjeździe potrzebuję sprawdzonych kosmetyków, które pozwolą mi dostosować makijaż do zastanej okazji, a jednocześnie za pomocą których będę w stanie wykonać mój, nazwijmy to "szablonowy" makijaż. Dziesiątka, którą opisuję poniżej, sprawdziła się w tej kwestii wyśmienicie i muszę przyznać, że przez cały wyjazd nie odczułam braku jakiegokolwiek innego kosmetyku do makijażu:)


Przez kilka, o ile nie kilkanaście ostatnich miesięcy, w moim makijażu królowały podkłady mineralny, ale odkąd wykończyłam moje opakowanie Annabelle Minerals, po stanowiłam zrobić sobie chwilę przerwy i wrócić do sprawdzonego podkładu Healthy Mix z Bourjois. To zresztą mój ulubiony podkład na wyjazdy, sprawdzony, przyjemnie kryjący, nie tworzący maski, a do tego łatwy i przyjemny w użyciu.

Wiadomo, że na wyjeździe chciałabym uniknąć kosmetyków pylących i podatnych na robienie bałaganu, dlatego stawiam wtedy zwykle na podkłady płynne. Podobną zasadę stosuję przy wyborze pudru, tu jednak stawiam na kompakt. W tym przypadku ponownie wybrałam produkt Bourjois, który ostatnio mocno przypadł mi do gustu, czyli puder Healthy Balance. HB ma przyjemny żółty odcień, który ładnie neutralizuje zaczerwienienia. Jeśli chodzi o jego działanie, to cóż - puder przyjemnie neutralizuje mokre wykończenie podkładu i zapewnia mi mat na kilka godzin. Po upływie tego czasu cera odrobinę zaczyna się świecić, ale rzadko jest to błysk, który wymaga większych zabiegów, niż zmatowienie twarzy bibułką lub chusteczką higieniczną.

Jestem posiadaczką kapryśnej cery, na której stosunkowo często pojawiają się wypryski, dlatego nigdy nie zostawiam krycia jako zadania z którego miałby się wywiązać tylko podkład. Zawsze więc mam ze sobą korektor lub kamuflaż. Od ponad roku stawiam na markę Alverde i nic nie zapowiada, żeby to się miało zmienić (poczyniłam już odpowiednie zapasy ;)). Aktualnie wykańczam kamuflaż, który ma wygodną, kremową formułę, która łatwo rozprowadza się na skórze i ma dobrą trwałość. Produkt bardzo dobrze sprawdza się zarówno jako korektor pod oczy, jak i na wypryski. Nie jest dla mnie zbyt ciężki, nie zbiera się z załamaniach skóry i - jak już wspomniałam - całkiem dobrze trzyma się skóry. Więcej mi nie potrzeba na wyjazdy! :)


Był okres, że byłam obrażona na bronzery i porzuciłam ich używanie, ale od pewnego czasu znowu się z nimi przeprosiłam. Myślę, że wszystko było kwestią znalezienia odpowiedniego pędzla. Aktualnie używam Hakuro H24, który rewelacyjnie rozprowadza produkt na skórze. Słynny bronzer Bahama Mama z TheBalm jest dość mocno napigmentowany, ale odpowiedni pędzel i trochę wprawy sprawią, że nie zrobimy sobie nim krzywdy. Jego przyjemny matowy odcień brązu pozwala na wykonturowanie twarzy i podkreślenie jej atutów.


Moim kolejnym wyjazdowym hitem okazała się paletka TheBalm Autobalm Hawaii, którą niedawno opisywałam na blogu. Cieszę się, że na wyjeździe sprawdziła się tak samo dobrze, jak i w codziennym makijażu. Właściwie nie brakowało mi w niej niczego - piękny, dziewczęcy róż przyjemnie ożywiał twarz, a cienie pozwalały na wykonanie szybkiego i łatwego makijażu oka. Pełną recenzję tego produktu znajdziecie TUTAJ.


Kiedy wykończyłam ostatnio używany tusze, sięgnęłam po produkt, który zebrał już w blogosferze kilka dobrych recenzji. Polecały go Sylwia i Marta, więc z radością wyciągnęłam go z zapasów. Mowa o kolejnym bardzo udanym produkcie od Bourjois, czyli maskarze Twist Up The Volume, która charakteryzuje się śmieszną szczoteczką, którą można ustawić w dwóch pozycjach. Mi pasuje bardziej ta skręcona, która rewelacyjnie rozczesuje moje rzęsy i tworzy z nich piękny wachlarzyk! To, co najbardziej mi w niej pasuje, to to, że była gotowa do użycia od razu po otwarciu, nie musiała nieco zastygnąć, bo od razu miała odpowiednią konsystencję. Oby tak dalej! :)

Kredka, którą zabrałam ze sobą na wyjazd, to również sprawdzona już w wielu warunkach Linea Automatic Eyeliner od Paese w kolorze Brown Glam. Brąz rewelacyjnie sprawdza się w codziennym makijażu i nie odcina się tak bardzo jak czerń, a zarazem spełnia swoją rolę i dobrze podkreśla oko i optycznie zagęszcza rzęsy. W razie potrzeby, w towarzystwie najciemniejszego cienia z paletki Autobalm, szybko można było nią też stworzyć bardziej uroczysty makijaż.


Ostatnie trzy produkty w mojej wyjazdowej kosmetyczce, to kosmetyki pozornie niezbyt istotne, ale dzięki nim mój makijaż stanowił zgrabną całość. Po pierwsze - zabrałam ze sobą próbki bazy pod cienie Urban Decay (załączone do palety Naked), która okazała się być tak skuteczna, jak o niej mówią. Pięknie utrzymuje cienie w miejscu i sprawia, że tkwią na powiece w niezmienionym stanie przez cały dzień. Ponieważ każda z próbek jest szalenie wydajna, na razie używam wersji Sin, o perłowym wykończeniu, które jednak nie zmienia wykończenia samych cieni.

Drugim produktem z trójki, na który postawiłam, jest paletka cieni do brwi z Oriflame. Mam ją już naprawdę długo i przez pewien czas zastąpiłam ją cieniem w kremie z Maybelline, który aktualnie niemal całkowicie mi zastygł. Przeprosiłam się więc ze wspomnianą paletką i cóż, okazało się że nadal bardzo ją lubię. Oba odcienie brązu bardzo mi odpowiadają i stosuję je albo rozdzielnie, w zależności od zamierzonego efektu (i ciężkości makijażu), a czasami zdarza mi się je mieszać, szczególnie kiedy chcę uzupełnić ewentualne luki, a boję się przesadzić.

Ostatnim kosmetykiem jest pomadka ochronna Nivea Vitamin Shake, do której również wróciłam po dłuższej przerwie. Jest to produkt, który dobrze pielęgnuje moje usta, a jednocześnie świetnie je podkreśla, ponieważ nadaje im delikatny połysk, zbliżony do tego który dają błyszczyki, ale jest pozbawiony wkurzającego uczucia "klejenia się". W codziennym makijażu zwykle stawiam na mocniejsze podkreślenie oczu, dlatego sama pomadka pielęgnacyjna w zupełności mi wystarcza.

***
Tak właśnie prezentowała się zawartość mojej wyjazdowej kosmetyczki i według podobnych zasad staram się komponować zestawy na każdy weekend czy urlop poza domem. Koniecznie dajcie znać czy taki zestaw byłby wystarczający również i dla Was czy może zmieniłybyście w nim coś? Jaki jest Wasz zestaw idealny? Czy stawiacie na konkretne sprawdzone kosmetyki, czy trzymacie się tylko określonych kategorii produktów kolorowych? :)
Karolina
Czytaj dalej

piątek, 10 kwietnia 2015

Marcowe nowości

Marzec, jeśli chodzi o nowości kosmetyczne, był miesiącem dosyć spokojnym. Właściwie, gdyby nie wiosenna edycja Targów Beauty Forum i mój wyjazd do Pragi, to chyba nie kupiłabym żadnego kosmetyku, ale kiedy trafia się okazja, nie można z niej przecież nie skorzystać, prawda? :)


Skoro wspomniałam już o Targach Beauty Forum, to zacznijmy nowości od pokazania kosmetyków, które tam kupiłam. Właściwie kosmetyki, to zbyt ogólne określenie, bo z targów wyszłam po prostu z sześcioma nowymi lakierami, z czego najliczniejszą reprezentacją okazały się te marki Zoya. Zdecydowałam się na piękny jasny róż Brigitte z kolekcji Naturel (którego nie mogłam się pozbyć z głowy od ubiegłorocznych wiosennych targów), oprócz tego zgarnęłam też Sansę z kolekcji Ignite, która jest pięknym, oberżynowym fioletem o bardzo ciemnej bazie, mieniącym się złotymi i różowymi drobinkami (tego lakieru zabrakło dla mnie podczas jesiennej edycji targów). Trójkę zamyka przepiękny, intensywny róż Dita, który bardzo mocno wpadł mi w oko! :)


Kolejną trójką, która również zasiliła moje lakierowe zasoby podczas targów Beauty Forum są dwa lakiery Morgan Taylor z najnowszej kolekcji Cinderella oraz jeden OPI, który chodził za mną co najmniej od ponad roku... Morganki, to Watch Your Step, Sister (cudny koral!) oraz Ella Of A Girl (pastelowy róż), natomiast OPIk, to słynny Hey Baby z jednej z kolekcji sygnowanych przez Gwen Stefani.


W Pradze trafiłam na sieć sklepików czeskiej marki Manufaktura, w których znalazłam sporo ciekawych kosmetyków o całkiem przyjaznych składach i równie przyjemnych cenach. Właściwie niczego nie potrzebowałam, więc zdecydowałam się po prostu na trzy rzeczy, które i tak z pewnością zużyję, postawiłam jednak na ciekawe zapachy - żel o zapachu wina, krem do rąk o zapachu śliwki oraz malinowy balsam do ust. Zapowiada się bardzo przyjemna i pachnąca przygoda! :)


W plebiscycie Glammies, prowadzonym przez magazyn Glamour, można było głosować na najlepsze kosmetyki 2014 roku. Wśród nominowanych znalazły się m.in. krem z witaminą K uszczelniającą naczynka z serii Pharmaceris N oraz dwufazowy płyn do demakijażu Cleanology marki Dr Irena Eris, które, dzięki uprzejmość Pani Eriski - Magdy, również i ja mogę przetestować.


Ostatnimi nowościami, ale wcale nie mniej przez to ważnymi, są nowe lakiery Rimmel z serii 60 seconds o pięknych, wiosennych odcieniach. To kolejna kolekcja, która powstała we współpracy z piosenkarką Ritą Ora, ale nie to jest tym razem najważniejsze. Otóż, marka Rimmel (oraz inne spod szyldu Coty) przekaże 1% dochodu ze sprzedaży każdego z tych lakierów na rzecz Fundacji DKMS, wspierającej walkę przeciw białaczce. Więcej szczegółów na stronie http://www.wzordonasladowania.pl/!

***
Jeśli chodzi o moje marcowe nowości, to byłoby już wszystko. Nie ma tego dużo, ale za to jest przyjemnie dla oka i kolorowo. Coś czuję, że taka ilość nowych lakierów sprawi, że na blogu znowu pojawi się trochę słoczy :)

Jak zawsze dajcie znać co z moich nowości znacie i lubicie? A może jest wśród nich coś, co zupełnie się u Was nie sprawdziło? :)
Karolina
Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast