wtorek, 30 kwietnia 2013

Essence of Beauty - Duo Crease Brush Set - czyli pędzelki-kulki do załamania

Cześć Dziewczyny,

Dawno już nie pisałam o pędzlach, więc dziś przyszła pora na zrecenzowanie duetu kuleczkowych pędzelków Essence of Beauty, który mam już prawie dwa lata. Doskonale pamiętam, że kiedy ich zapragnęłam, nie wiedziałam jeszcze o istnieniu blogów kosmetycznych i oglądałam tylko filmiki na YouTube, a moją ulubienicą była i nadal jest Nissiax83. To właśnie ona bardzo często w swoich filmikach, jeszcze wtedy makijażowych, korzystała z tych pędzli. No i cóż, wiadomo, jak to się jest z nami blogerkami/vlogerkami/kobietami. Jak ktoś, kogo lubimy poleci jakiś produkt, to od razu włącza nam się chcica ;)

Początkowo szukałam innych pędzelków tego typu, które ułatwiłyby mi makijaż oka, ale nadarzyła się okazja, żeby poprosić o przysługę dawno nie widzianą ciocię i w ten sposób w moje ręce trafiły pędzelki z mini zestawu Duo Crease Brush od Essence of Beauty.

 
WYGLĄD I WYKONANIE:
Zestaw składa się z dwóch pędzleków w kształcie kuleczki, większej i mniejszej. Pędzelki są dość krótkie, ich długość nie przekracza długości przeciętnego długopisu. Mimo to są bardzo wygodne, a dzięki krótkiej rączce nie zahaczamy nimi o lustro.
 
Główki pędzleków mają dwie różne wielkości - mniejsza idealnie nadaje się do aplikowania cienia na dolną powiekę lub do roztarcia kreski na górnej powiece. Początkowo nie miałam pomysłu na ten pędzelek, a teraz jest on jednym z moich ulubionych. Większa kuleczka służy natomiast nanoszeniu cienia w zewnętrznym kąciku oka. Rozmiar idealnie pasuje do średniej wielkości powieki (dla osób z tymi mniejszymi może być odrobinę za duża lub po prostu mniej precyzyjna). Dość łatwo za jego pomocą uzyskać kształt "V" w zewnętrzym kąciuku, choć ja mam ten problem, że zwykle przyciskam pędzelek zbyt mocno i później mam problem z roztraciem. Jeśli jednak potraktować oko odpowiednio lekką ręką, to mamy szansę uzyskać naprawdę precyzyjny kształt.
 
 
Włosie obu pędzli jest naturalne, choć nigdzie nie mogę znaleźć informacji "czyje" to jest włosie. Jest ono dośc przyjemne w dotyku, choć dla bardzo wrażliwych powiek może być czasami odrobinę kłujące. Myślę jednak, że na przestrzeni dwóch lat użytkowania miękkość, czy też ostrość włosia nie uległa zmianie.
 
Moja wersja jest jeszcze w starej oprawie, aktualnie te pędzelki są całe czarne, a na zagranicznych blogach można przeczytać, że ich kształt uległ odrobinę zmianie (np. TUTAJ). Włosie jest delikatnie dłuższe i mniej "okrągłe".
 
Przez dwa lata od kiedy mam moje duo, pędzle nie zgubiły ani jednego włoska.
 
 
CZYSZCZENIE:
Pędzelki są dziecinnie łatwe do doczyszczenia i bardzo szybko schną. Tak naprawdę są gotowe do ponownego użytku już po kilku godzinach, co jest oczywiście właściwe dla małych pędzli. Warto od razu po myciu uformować włosi palcami, żeby nie uległo ono odkształceniu. Większy pędzelek łatwo odzyskuje kształt, natomiast mniejszy, z racji kontaktu z mokrą linią wodną, lubi się nieco odkształcać i wyginać kiedy jest mokry, ale nie wpływa to negatywnie na jego właściwości. Mam nawet wrażenie, że łatwiej dzięki temu namalować kreskę cieniem na dolnej powiece. Po wyschnięciu wszystko wraca do pierwotnego kształtu.
 
 
CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
W Polsce tę pędzle bywają dostępne na Allegro, ale ich ceny kształtują się bardzo różnie pomiędzy 30 a 50zł. W Stanach natomiast są z łatwością dostępnce w CVS za niecałe 6$.
 
CZY KUPIŁABYM PONOWNIE:
Z pewnością tak, gdyby były łatwiej dostępne lub dostępne w granicach 30zł na Allegro. W innym wypadku pewnie poszukałabym ich odpowiedników, wśród pędzli Hakuro czy Maestro.

 
Znacie pędzle Essence of Beauty? Lubicie taki kształt pędzelków? No i czy znacie sprawdzone pędzle w tym kształcie wśrod ogólno dostępnych marek? :)
K.
 
P.S. Post opublikował się automatycznie. Na komentarze odpowiem po powrocie z majówki! :)
Czytaj dalej

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Essie - We're in it Together - kolekcja Breast Cancer Awareness 2012 [swatche]

Cześć Dziewczyny!

Po raz kolejny przychodzę do Was z lakierem i po raz kolejny jest to Essie. Nie da się ukryć, że zupełnie przepadłam i oszalałam na punkcie tej marki. Są wśród Was takie, które zupełnie nie potrafią zrozumieć jej fenomenu, a są też takie, które podzielają moje ciepłe uczucia względem tych lakierów. Dla wszystkich Was przygotowuję powoli post z moją kolekcją Essie i - przede wszystkim - moimi spostrzeżeniami na jej temat. Zdjęcia są już w dużej mierze gotowe, więc liczę na to, że uda mi się opublikować ten wpis po majówce.

Zanim to jednak nastąpi, zapraszam Was na prezentację kolejnego Essiątka z mojej kolekcji. Tym razem We're in it Together z kolekcji Breast Cancer Awareness 2012. Lakieru, który jest niezwykle uroczy, dziewczęcy i wygląda na paznokciach bardzo delikatnie.


KOLOR:
We're in it Together, to piękny, cukierkowy róż. W przeciwieństwie do powyższego zdjęcia, jest to raczej chłodny odcień różu. Lakier jest napakowany - cytując Urbanka - pierdyliardem srebrnych, połyskujących drobinek, które ujawniają swoją naturę przede wszystkim w świetle słonecznym lub sztucznym. Mój aparat nie do końca chciał je uchwycić i nieco głupiał próbując wyłapać na czymkolwiek ostrość, ale za to świetnie udało się je pokazać Gosi, więc to do niej odsyłam spragnionych drobinek (KLIK) ;)

Generalnie uważam, że drobinki owszem widać, ale w normalnym świetle są one nienachalne i sprawiają raczej wrażenie nieco mokrych paznokci, przez co lakier sam w sobie nie błyszczy się zbyt intensywnie i nawet wspomagany wysuszaczem, który przecież również nabłyszcza, nie połyskuje tak mocno jak lakiery kremowe. Pod tym względem We're in it Together bardzo mocno kojarzy mi się z innym różem z Essie - Super Bossa Nova (KLIK).


PĘDZELEK:
Tym razem również udało mi się zakupić lakier z europejskim, szerokim pędzelkiem, który usprawnia cały proces aplikacji lakieru. Dla mnie jest to najbardziej komfortowa opcja, ponieważ jestem w stanie sprawnie pomalować paznokcie praktycznie bez zalewania skórek, co nie udaje mi się już tak dobrze w przypadku innych rodzajów pędzelków ;)

KONSYSTENCJA:
Lakier ma przyzwoitą konsystencję. Nie jest zbyt lejący, ani zbyt gęsty, wobec czego łatwo rozprowadza się po paznokciach, a w duecie z pędzelkiem bardzo łatwo opanować równą aplikację lakieru.

KRYCIE:
Lakier kryje dość dobrze po dwóch warstwach i tyle też jest na zdjęciach. Mimo wszystko czasami miałam wrażenie, że lepiej sprawdziłyby się trzy cienkie warstewki, niż dwie hojne, jakie zwykle mam w zwyczaju aplikować, tym bardziej, że pierwsza warstwa prawie nie kryje i zostawia tylko kilka smug koloru na paznokciach.


TRWAŁOŚĆ:
Lakier nosiłam około czterech dni, więc bardzo przyzwoicie, choć bez szału, jak na Essie. Zauważyłam jednak, że te drobinkowe formuły jakoś słabiej trzymają się moich paznokci. Oczywiście standradowo zastosowałam zarówno bazę, jak i top coat. Bez tego już nie wykonuję manicure.

ZMYWANIE:
W granicach normy. Drobinki nieco utrudniają zmywanie lakieru i zostają na paznokciach dłużej, niż kolor, ale łatwo się ich pozbyć, nawet za pomocą tego samego wacika. Na szczęście nie stawiają oporu nawet w połowie tak intensywnie, jak lakiery brokatowe.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Lakier ten nie jest dostępny w regularnej ofercie Essie, którą możemy znaleźć stacjonarnie w Super-Pharm czy Hebe. Mój egzemplarz kupiłam w drogerii internetowej eKobieca za 15zł, ale oczywiście znajdziecie go również na stronie Victoria's Beauty, czy na ebay - choć pewnie cena będzie też odpowiednio wyższa.







Trochę żałuję, że drobinki nie są bardziej widoczne, ale z drugiej strony, dzięki temu lakier nie jest przesadzony. Jest świeżo, dziewczęco i bardzo wiosennie!

A Wy lubicie róż w takim wydaniu? :)
K.
Czytaj dalej

czwartek, 25 kwietnia 2013

Bath & Body Works - Carried Away - woda toaletowa

Cześć Dziewczyny!

Wielokrotnie już wspominałam, że jestem ogromną fanką marki Bath & Body Works, która pojawiła się na naszym rynku we wrześniu ubiegłego roku. O otwarciu pierwszego sklepu tej marki oraz o oferowanych produktach pisałam TUTAJ. Oczywiście, wobec takiej mnogości linii i kosmetyków do wyboru, nie potrafię się zdecydować na jednoznaczne wskazanie ulubieńców wszechczasów, ale nie da się ukryć, że jednym z zapachów, po które sięgam najczęściej, jest ten z linii Carried Away. Posiadam zarówno dwie wersje, jak i wodę toaletową z tej linii zapachowej. Dziś postaram się nieco przybliżyć Wam ten drugi produkt.


Zapach według producenta:
dojrzałe maliny
biały jaśmin
wanilia


ZAPACH:
Nigdy nie opisywałam zapachów i szczerze powiedziawszy trudno mi się tego podjąć w taki sposób, żeby brzmiało to profesjonalnie ;) Mam jednak swoje subiektywne skojarzenia i odczucia, które w przypadku tego konkretnego zapachu są całkiem wyraźne. Przede wszystkim zapach tej wody toaletowej, jak i pozostałych kosmetyków z tej linii, kojarzy mi się z... cukierkami ICE. Pamiętacie je? Były kiedyś takie niebieskie, okrągłe cukierki, które smakowały i pachniały dokładnie tak, jak mi kojarzą się kosmetyki z linii Carried Away.

Dla mnie ten zapach jest jednocześnie słodki i rześki, ciepły i chłodny. Prawdopodobnie brzmi to dość głupio, ale dla mnie ten zapach jest pełen sprzeczności. Jest bardzo słodki, mógłby być nawet odrobinę ulepkowaty, ale ma w sobie coś takiego, co powoduje, że jednocześnie pachnie świeżo i daje podobnie słodkie orzeźwienie, jak wyżej wspomniane cukierki. Po ten zapach sięgam najchętniej w ciepłe dni, używałam go wczesną jesienią i coraz częściej sięgam po niego teraz.


BUTELECZKA:
Buteleczka wody toaletowej jest standardowa dla wszystkich linii Bath & Body Works (choć są i takiej, które doczekały się swoich odrębnych, fantazyjnych kształtów). Kanciaste, szklane buteleczki mieszczą w sobie 75ml zapachu, a ich design jest spójny z designem czy kolorystyką opakowań pozostałych produktuów z serii. W przypadku Carried Away mamy do czynienia z różowymi i błękitnymi wstążeczkami, które kolorystycznie sugerują powiązanie kwiatami zdobiącymi chociażby balsamy z tej linii.


TRWAŁOŚĆ:
To, co najbardziej mnie zaskoczyło, to trwałość tego zapachu. Nie wiem, jak odczuwają to inne osoby z mojego otoczenia, ale ja - nawet na początku - nie czułam go przez cały czas, a tylko momentami, kiedy na przykład machnęłam nadgarstkiem w okolicach twarzy. Zawsze wtedy zastanawiałam się co tak przyjemnie pachnie i cóż... zawsze to jednak miło dojść do wniosku, że to moje własne perfumy, a nie perfumy osoba, która przeszła obok ;)

Moim zdaniem ten zapach nie ewoluuje jakoś szczególnie na skórze, więc przez cały czas odczuwam go w ten sam sposób. Nawet pod koniec dnia, przykładając nos do nadgarstka czuję, że Carried Away jeszcze jest ze mną. Nie jest to zapach tak trwały i intensywny jak Twilight Woods, który kupiłam nieco później, ale z pewnością na mojej skórze jest wyczuwalny przez cały dzień. Nie spotkałam się jeszcze z sytuacją, żeby całkowicie zaniknął.


WYDAJNOŚĆ:
Trudno mi oceniać wydajność tego zapachu, ponieważ lubię wymieniać to, czym się perfumuję. Używam go od września ubiegłego roku, wymiennie z Twilight Woods i Euphorią (Calvin Klein). Mimo wszystko nadal nie zauważyłam znacznego ubytku, ale to również wszystko zależy od tego, jak dużo i jak często wylewamy na siebie... Ja co do zasady korzystam ze wszystkich wód toaletowych długo i spryskuję się nimi zazwyczaj tylko rano lub tuż przed wyjściem z domu.


CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Produkt kosztuje 99 zł, ale często warto obserwować fanpage Bath & Body Works i sprawdzać kupony rabatowe w różnych czasopismach, ponieważ często można trafić na różne upusty. Moją buteleczkę kupiłam z 20% rabatem niedługo po otwarciu sklepu. W tej chwili kosmetyki Bath & Body Works są dostępne wyłącznie stacjonarnie w Złotych Tarasach i Galerii Mokotów w Warszawie. Choć od czego są dobre duszyczki? :)


No cóż, moim zdaniem to wszystko, co powinnam Wam przekazać odnośnie tego konkretnego zapachu. Ja sięgam po niego bardzo chętnie i uwielbiam go zarówno w wodzie toaletowej, jak i w balsamach! A im cieplej, tym częściej z niego korzystam! :)

Czy podoba Wam się taka forma recenzji? Czy jest coś, co jeszcze chciałybyście wiedzieć o tym zapachu? :)
K.



Czytaj dalej

wtorek, 23 kwietnia 2013

Under Twenty - Anti! Acne Cera Wrażliwa - kremowy żel do mycia twarzy

Cześć Dziewczyny!
W niedzielę pisałam Wam o żelu, który niedawno wykończyłam, a dzisiaj podzielę się z Wami opinią o żelu, który dziś rano wydał z siebie ostatnie tchnienie ;) Tym razem na tapetę weźmiemy kremowy żel do mycia twarzy od Under 20!

Nie wiedzieć czemu, markę Under Twenty, spośród wszystkich marek zgromadzonych pod szyldem Laboratorium Kosmetycznego Dr Ireny Eris, traktuję z największym dystansem. Wydaje mi się, że z racji bycia w wieku, któremu bliżej do Under Thirty, traktuję tę markę jako taką, która mimo wszystko może zaoferować mojej skórze najmniej. Jak z każdą firmą, tak i z tą miewam wzloty i upadki, jeśli chodzi o "przeżycia kosmetyczne". Tym razem jednak zdecydowanie trafiło na hit! :)
Marka Under Twenty przeszła niedawno małą metamorfozę, jeśli chodzi o szatę graficzną. Mój żel ma jeszcze stare opakowanie, dlatego nie zdziwcie się, gdy w sklepie na półce ujrzycie produkt, jak na zdjęciu poniżej, bo tak właśnie wygląda ten kosmetyk w nowej wersji... :)
źródło

Informacja od producenta:


DZIAŁANIE:
Najbardziej zaskoczył mnie fakt, że ten żel jest bardzo delikatny, określenie kremowy pasuje tutaj idealnie! Produkt nie wysusza cery i nie powoduje jej ściągnięcia, a mimo to oczyszcza twarz skutecznie i dokładnie. Moim zdaniem, świetnie sobie radzi z usuwaniem resztek makijażu i codziennych zanieczyszczeń, a rano budzi skórę bez zbędnych atrakcji, w stylu szorujących drobinek (które notabene producenci z lubością dorzucają do produktów, których grupą docelową są nastolatki). Mycie twarzy z użyciem tego produktu było bardzo przyjemne.

Oczywiście nie ma co liczyć na zlikwidowanie zaskórników, ale fakt faktem cera po użyciu tego żelu nie jest ani wysuszona (choć nie jest nawilżona), ani nie przetłuszcza się tak szybko jak to ona potrafi (choć trudno utożsamić to z matowieniem ;)). Podczas stosowania żelu, nie zobserwowałam wzmożonego wysypu, raczej wszystko zmieniało się z zależności od stosowanych kremów (w trakcie korzystania z żelu zmieniłam nieco pielęgnację pod kątem kremów).

Myślę, że tym razem producent wziął sobie do serca to, że produkt ma być delikatny, dlatego zamiast wszechobecnych sulfatów, tym razem w składzie, niemal tuż za wodą i gliceryną, odnajdziemy łagodny środek myjący cocamidopropyl betaine.


KONSYSTENCJA:
Produkt ma przyjemną konsystencję emulsji, a określenie kremowa idealnie oddaje wrażenia dotykowe. Kosmetyk jest dość gęsty i wylewa się z opakowania. Nie pieni się po zetknięciu z wodą.

KOLOR/ZAPACH:
Produkt ma biały odcień i pachnie bardzo delikatnie. Trudno mi zidentyfikować ten zapach z czymś konkretnym, ale jest on bardo przyjemny.

OPAKOWANIE:
Produkt umieszczona w miękkiej tubie o zawartośći 150ml, z której bardzo łatwo wydobyć kosmetyk do końca. Bardzo mnie cieszy, że tuba jest wyposażona w zamknięcie na klapkę, dzięki czemu nie muszę się gimnastykować z zamknięciem produktu po wyciśnięciu na dłoń jego porcji.


WYDAJNOŚĆ:
Trudno mi jednoznacznie ocenić wydajność produktu, ponieważ używałam go u mamy, gdzie bywam nieregularnie. Czasami raz, dwa razy w tygodniu, a czasami tydzień ciągiem. Myślę, że gdyby to zsumować, to produktu wystarczyłoby mi standardowo na jakieś 1,5 miesiąca.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
ok.13zł, dostępny w większośc drogerii typu Rossmann, Super-Pharm, Hebe
SKŁAD:
AQUA; COCO-GLUCOSIDE; GLYCERIN; COCAMIDOPROPYL BETAINE; TRIETHANOLAMINE; DISODIUM RICINOLEAMIDO MEA-SULFOCUCCINATE; ACRYLATES/C10-30 ALKYL ACRYLATE CROSSPOLYMER; STYRENE/ACRYLATES COPOLYMER, PEG-60 MARACUJA GLYCERIDES; BETAINE; ALOE BARBADENSIS (ALOE VERA) GEL; MANDELIC ACID; ZINC GLUCONATE; DISODIUM EDTA; CUCUMIS SATIVUS (CUCUMBER) FRUIT EXTRACT; METHYLPARABEN; METHYLCHLOROSOTHIAZOLINONE; METHYLIOSOTHIAZOLINONE; PARFUM; BENZYL ALCOHOL

CZY KUPIĘ PONOWNIE:
Myślę, że to bardzo prawdopodobne! Bardzo polubiłam ten produkt i chętnie za jakiś czas odświeżę tę znajomość, jeśli tylko zdążę co nieco uszuplić zapasy ;)

Podsumowując:
+ dobre oczyszczenie;
+ brak ściągnięcia i wysuszenia skóry;
+ brak SLS/SLES w składzie;
+ przyjemny zapach;
+ wygodne opakowanie;

A Wy stosujecie czasami produkty przeznaczone dla osób, które są under twenty? Jaki macie do nich stosunek? :)
K.

Produkt otrzymałam do przetestowania i zrecenzowania w ramach współpracy z Laboratorium Kosmetycznym Dr Ireny Eris.

***
Na koniec mała informacja dla czytelniczek w wieku oscylującym bliżej dwudziestki lub po prostu tych odważnych :))


UNDER TWENTY TOP FACE – zostań Twarzą marki UNDER TWENTY!

Ruszyła wielka akcja UNDER TWENTY TOP FACE! Razem z telewizją muzyczną VIVA zmienimy nie do poznania nastolatki z całej Polski, a w finale konkursu wybierzemy internetową Twarz marki.

Co tydzień wyjątkowy METAMORFOBUS ze specjalistami UNDER TWENTY i VIVA odwiedzi Laureatkę Tygodnia, aby poddać ją metamorfozie. Relację z każdej metamorfozy będzie można zobaczyć w środy o godzinie 19.00 w telewizji VIVA, począwszy od 24 kwietnia.

II etap konkursu TOP FACE to głosowanie na najlepszą metamorfozę. Zwyciężczyni konkursu zostanie ambasadorką UNDER TWENTY w internecie. Finałowy odcinek zostanie wyemitowany 26 czerwca w programie In & Out w telewizji VIVA.

Zgłoszenia do konkursu odbywają się poprzez aplikację: https://apps.facebook.com/undertwenty-topface/.

Konkurs promowany będzie w stacji muzycznej Viva Polska, w Internecie - na fanpage'u marki UNDER TWENTY i telewizji VIVA oraz na zupełnie odmienionej stronie www.undertwenty.pl.


Czytaj dalej

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Bell - Air Flow nr 15 [swatche]

Witajcie Dziewczyny!

Przeglądałam katalogi ze zdjęciami do recenzji i zorientowałam się, że mam jeszcze trochę gotowych zdjęć lakierów, których nie miałam jeszcze okazji Wam pokazać. W najbliższym czasie postaram się przeplatać recenzje pielęgnacyjne właśnie z tymi lakierowymi, bo choć lakierów u mnie nie brakuje, to jednak zdecydowanie zbyt często ich prezentacja kończy się tylko na poście zakupowym. 

Dzisiaj do tablicy wywołajmy lakier marki Bell z serii Air Flow. Jest to kolor nr 15, według tzw. biedronkowej numeracji. Nie mam pojęcia jakie jest oznaczenie tego lakieru w regularnych szafach Bell, ale ponieważ w Biedronce często trafiają się wyprzedaże z poprzednich gazetek, a raz na jakiś czas pojawiają się kolejne kolory w ofercie, być może zainteresuje Was mój egzemplarz.


KOLOR:
Ten lakier jest właściwie dość trudny do zdefiniowania. Na pierwszy rzut oka przypomina ciemnomalinowy róż, ale - zależnie od światła - zmienia się w bliskiego krewniaka bordowej czerwieni, a innym razem przybiera buraczkowy kolor. Podoba mi się to, że jest taki niejednoznaczny. Bardzo dobrze nosiło mi się go na paznokciach i świetnie się w nim czułam.


PĘDZELEK:
Raczej wąski, ale bardzo wygodny. Łatwo było nim kontrolować ilość lakieru i aplikację kolejnych warstw na paznokcie. Daleko mu do łopaty z Essie, ale mimo wszystko dobrze wywiązał się ze swojej roli.

KONSYSTENCJA:
W sam raz. Lakier nie rozlewał się po skórkach, ani nie ciągnął się. Kolor rozkładał się równomiernie.



KRYCIE:
Lakier kryje właściwie po jednej warstwie. Jest bardzo dobrze napigmentowany. Jednak ja i tak przezornie dołożyłam drugą warstwę, choć kolor nie uległ przez to zmianie.

TRWAŁOŚĆ:
Lakier, pomimo utrwalenia top coatem i zaaplikowania go na bazę, przetrwał na moich paznokciach dwa dni, a później zaczął odpryskiwać na potęgę. No cóż, nie jest to mistrz trwałości, ale z racji niskiej ceny, wybaczam mu więcej.



ZMYWANIE:
Łatwe. Lakier łatwo ustępował z płytki pod wpływem zmywacza, trochę się rozmazywał, ale nie wżerał się w skórę, więc szybko się pozbyłam jego resztek.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
ok.5zł; mój egzemplarz mam dzięki Sylwii, która upolowała go dla mnie w Biedronce; być może znajdziecie go również w regularnych szafach Bell w Jasminie czy Hebe, ale nie jestem tego pewna;


Poniżej możecie zobaczyć jak ten kolor prezentował się na moich paznokciach i jak zmienia się jego natężenie i skojarzenia z nim związane w zależności od tego jak pada światło. Niestety zobaczycie też, co resztki Seche Vite zrobiły z nim przy skórkach za co bardzo Was przepraszam, zobaczyłam to dopiero po odpowiednim przycięciu i powiększeniu zdjęć.









I jak Wam się podoba ten kolor? Lubicie takie różowo-buraczkowe odcienie? Ja czułam się w nim zaskakująco dobrze i idealnie wpasował się do mojej stonowanej szarawej sukienki, którą nosiłam w święta, i świetnie ją ożywił :)
K.

Czytaj dalej

sobota, 20 kwietnia 2013

AA Eco - oczyszczający żel do mycia twarzy

Cześć Dziewczyny!

Ostatnio sporo było tutaj kolorówki, dlatego dzisiaj - dla odmiany - pora na recenzję z zakresu pielęgnacji. Kiedy jakiś czas temu pokazywałam Wam jakie kosmetyki otrzymałam do przetestowania od firmy Oceanic, sporo z Was zwróciło uwagę na oczyszczający żel do mycia twarzy z linii AA Eco, dlatego w pierwszej kolejności to właśnie nim się zajmiemy! :)


Producent o produkcie:
  • Żel do mycia twarzy z organicznym ekstraktem z ogórka doskonale oczyszcza, odświeża i tonizuje skórę, przygotowując ją do kolejnych etapów pielęgnacji.
  • Betaina cukrowa oraz gliceryna nawilżają skórę, pozostawiając ją miękką i gładką.
  • Przeznaczenie: do skóry tłustej i mieszanej.
  • Stosowanie: nanieść na zwilżoną skórę twarzy, po umyciu dokładnie spłukać wodą.


DZIAŁANIE:
Żel bardzo dobrze odświeża i oczyszcza skórę rano, natomiast jeśli chcecie stosować go do oczyszczania cery wieczorem, a lubicie sięgać po cięższe, mocniej kryjące produkty kolorowe, to lepiej uzbroić się również w płyn micelarny i waciki. Mimo wszystko, produkt dość skutecznie oczyszcza twarz z zanieczyszczeń osadzających się w ciągu dnia i resztek lekkiego makijażu. O ile sobie dobrze przypominam, udało mi się kiedyś domyć nim nawet resztki tuszu (byłam tak śpiąca, że nie chciało mi się walczyć jeszcze z micelem ;)). 

Skóra nie jest po nim podrażniona, choć trudno też nazwać ją ukojoną. Czasami zdarzało się, że czułam lekkie ściągnięcie na twarzy, jeśli odpowiednio szybko nie zaaplikowałam na twarz kremu. W związku z tym obietnicę producenta, dotyczącą nawilżania cery, można włożyć raczej między bajki. Z drugiej jednak strony żel nie wysuszał dodatkowo mojej skóry.


KONSYSTENCJA:
Żel ma konsystencję typową dla tego typu produktów. Dość lejącą, ale nadal żelową. Łatwo rozrabia się z wodą, a na twarzy zamienia się w delikatną emulsję. Nie wytwarza piany.

KOLOR/ZAPACH:
Żel jest zupełnie przezroczysty i niestety w ogóle nie pachnie. Podobnie, jak niektóre z Was, liczyłam po cichu na orzeźwiający zapach ogórka, niestety mocno się zawiodłam. Z jednej strony zdaję sobie sprawę, że ma to być produkt, który jest ekologiczny i nie wykazuje skłonności do podrażniania skóry, ale skoro w składzie widnieje pozycja parfum, to miałam nadzieję, że zapach będzie odzwierciedlać moje przyjemne skojarzenia, wywołane tak estetycznym opakowaniem :)


OPAKOWANIE:
Produkt znajduje się w nieprzezroczystej tubie o zawartości 125ml, którą można postawić "na głowie". Z założenia miało być to wygodnym rozwiązaniem, ponieważ dzięki temu żel można zużyć do ostatniej kropli, niestety wyposażenie go w nakrętkę było zupełną pomyłką. Z racji tego, że kosmetyk jest stosunkowo rzadki, okazuje się, że bardzo łatwo spływa do ujścia tuby, wobec czego, żeby odkręcić ją i nie stracić produktu, trzeba przekręcić tubę do góry nogami, otworzyć żel i dopiero przechylić go i wylać odpowiednią porcję na dłoń. Oczywiście od razu potem trzeba go zakręcić, więc wyobraźcie sobie moją gimnastykę, zmierzającą do utrzymania produktu na dłoni i jednoczesnych prób zakręcenia tuby wolną ręką, którą przecież ją trzymam :D Masakra! Ogromny minus za nieprzemyślane opakowanie!

Na szczęście sam design produktu sporo nadrabia. Bardzo podoba mi się tak minimalistyczna etykieta z wizerunkiem ogórka, z którego linia dla cer mieszanych i tłustych zaczerpnęła ekstrakt.


WYDAJNOŚĆ:
Wydajność produktu oceniam na dobrą. Żelu używałam na początku raz, a po jakimś czasie dwa razy. W ten sposób, wystarczyło mi go na około 1,5 miesiąca. Moim zdaniem, to dobry wynik. Standardowy, ale jak najbardziej dobry.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Produkt dostępny jest przede wszystkim w aptekach i kosztuje ok.25zł.

SKŁAD:
Aqua, Glycerin, Ammonium Lauryl Sulfate, Cocamidopropyl Betaine, Betaine, Polyglyceryl-4-Caprate, Parfum, Cucumis Sativus (Cucumber) Fruit Extract, Citric Acid.

CZY KUPIĘ PONOWNIE:
Nie. Mimo, że produkt spełnił obietnice producenta, to jednak nie oczarował mnie niczym konretnym. Cieszę się, że mogłam zapoznać się choć z jednym przedstawicielem linii Eco, ale zawiodłam się brakiem zapachu. Produkt jest poprawny, ale znam kilka innych, równie poprawnych, które zapadły mi w pamięć przyjemnym zapachem i nieco bardziej przyjazną ceną. Jeśli jednak chcecie wypróbować linię Eco, to spokojnie możecie rozważyć zakup właśnie tego produktu.

Podsumowując:
+ dobre oczyszczenie i odświeżenie;
+ nie podrażnia;
+ nie wysusza skóry;
+ dobra wydajność;
+ przyjazny skład;
+ przyjazny design;
- niepraktyczne opakowanie;
- brak zapachu;

Miałyście okazję wypróbować kosmetyki z linii Eco od AA? Jakich macie faworytów w tej linii lub który z tych kosmetyków wzbudził w Was największą ciekawość? Czy wolicie jeśli produkt myjący ma neutralny zapach, czy jednak ulegacie przyjemnym woniom? :)
K.

Produkt otrzymałam do przetestowania i zrecenzowania od przedstawicielki firmy Oceanic.
Czytaj dalej

piątek, 19 kwietnia 2013

W7 - brązująco-rozświetlający puder Africa

Cześć Dziewczyny!

Ostatnio w moich ulubieńcach miesiąca dwukrotnie pojawił się produkt, który dość niespodziewanie mnie w sobie rozkochał. Producent określa ten produkt jako puder brązująco-rozświetlający, ale ja stosuję go jako róż i w mojej opinii świetnie się w tej roli sprawdza. Przedstawiam Wam Africę od W7!


OPAKOWANIE:
Produkt ukryty jest w kwadratowym kartoniku, którego kształt i design wyraźnie inspirowany jest produktami Benefit. Na szczęście sam produkt nie jest marną podróbką, ale naprawdę dobrej jakości pudrem, ponieważ na inspiracji wszystkie podobnieństwa zupełnie się kończą. Africa, to bardzo dobrze przemyślany produkt, którego wnętrze świetnie nawiązuje do grafiki opakowania.

W opakowaniu znajdziemy dość przyjemny i miękki pędzelek, którego nie miałam okazji używać, ponieważ za bardzo jestem przywiązana do mojego ukochanego pędzla do różu, czyli Hakuro H24. Kostka kryje w sobie aż 8g pudru/różu/bronzera (jak zwał, tak zwał - dla mnie to róż ;)).


KOLOR:
Africa, to pomieszanie trzech odcieni, różu, ciepłego, jaśniejszego brązu i ciemnego dość chłodnego brązu. Do tego wszystkiego mamy jeszcze trochę drobinek rozświetlających, które ładnie odbijają światło, ale nie błyszczą się tak nachalnie, jak brokat. Raczej trudno korzystać z tych kolorów osobno, dlatego przeciągając pędzlem po powierzchni od razu mieszamy ze sobą wszystkie kolory. Ja staram się wybrać najwięcej koloru ze środka, dlatego kolor jest bardziej różowy i nadaje się do zastosowania w miejsce różu (masło maślane :)). Przypuszczam, że kiedy dotrę do dna na środku (o ile dotrę) i zostaną mi prawie same brązy, będę musiała zmienić nieco koncepcję, ale na razie ta wizja jest dość odległa :)


TRWAŁOŚĆ:
Africa zaskoczyła mnie swoją świetną trwałością! Zaaplikowana rano trzyma się na twarzy przez cały dzień i, w przeciwieństwie do innych moich róży, dobrze znosi nawet drzemki czy przytulanki, wiążące się przecież z pocieraniem twarzy o poduszkę, kocyk, albo koszulkę partnera :)



Sprawdza się bardzo dobrze zarówno na podkładach mineralnych, jak i klasycznych płynnych, choć na tych pierwszych kolor zdecydowanie dłużej utrzymuje swoją intensywność. Na podkładzie płynnym kolor nieco szybciej blaknie, ale nadal trwa właściwie do demakijażu.


SKŁAD:


Początkowo otrzymałam ten produkt w formie testera od sklepu Kosmetykomania i tak używałam go jakiś miesiąc, czy dwa, a później, przez moją niezdarność strąciłam go na ziemię. Niestety nie było czego zbierać, puder roztrzaskał się w drobny mak, a w wytłoczce nie został nawet kawałek. Niby Africę ma w swojej ofercie większość sklepów internetowych, ale jest ona tak popularnych produktem, że bardzo często jest wyprzedana i trzeba wyczekiwać dostawy (a jak taka się zdarzy, to rzucamy wszystko i zamawiamy od razu!). Po rozbiciu mojego testera myślałam, że może odczekam trochę z zakupem, bo przecież mam tyle róży, ale przez dwa tygodnie odczuwałam tak irracjonalną pustkę i tęsknotę, że autentycznie nie wiedziałam po co teraz sięgnąć (osiołkowi w żłoby dano... ;)). No i cóż było zrobić! Zamówiłam Africę w pierwszym sklepie, w którym tylko ją znalazłam, czyli w Minti Shop!

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Africa kosztuje ok.15zł i można ją kupić m.in. w sklepach Kosmetykomania oraz Minti Shop.


Poniżej jeszcze marna próba zaprezentowania produktu na policzku. Oczywiście nałożyłam go dużo więcej, niż zwykle po to, żeby cokolwiek było widać na zdjęciu ;)


I jak Wam się podoba? Dla mnie to aktualnie numer jeden! A zakup pełnowymiarowego produktu po przetestowaniu i utracie testera, to chyba najlepsza rekomendacja! :)
K.


Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast