poniedziałek, 30 września 2013

Farmona - Sensitive Eco Style - nawilżająco-wygładzający balsam do ciała

Cześć Dziewczyny!

Wrzesień już właściwie za nami, więc za chwilę przyjdzie pora na posty podsumowujące ten miesiąc, ale zanim to nastąpi, na ostatni dzień września przygotowałam dla Was kolejną recenzję balsamu do ciała, który w ostatnich dniach dobił dna. Warto o nim wspomnieć, bo to kolejny przyjemniaczek, który przewinął się przez naszą łazienkę. Tym razem zapraszam Was na moją opinię o balsamie nawilżająco-wygładzającym z serii Sensitive Eco Style od Farmony, który otrzymałam na lipcowych Igraszkach Kosmetycznych :)


PRODUCENT O PRODUKCIE:


DZIAŁANIE:
Balsam Sensitive Eco Style okazał się być całkiem niezłym nawilżaczem (choć uczulam, że zarówno moja skóra, jak i skóra mojego faceta należą raczej do tych mało wymagających), więc świetnie sprawował się jako produkt do codziennego stosowania. Dobrze nawilżał i rzeczywiście nieco wygładzał skórę, po jego użyciu była ona przyjemna w dotyku. O ile dla nas działanie produktu było satysfakcjonujące, tak sądzę, że osoby o suchej skórze raczej byłyby zawiedzione jego działaniem.

Dla mnie ogromnym plusem tego produktu był też stosunkowo neutralny zapach, który nie utrzymywał się zbyt długo na skórze, więc był dobry, jako "baza pod perfumy", stosowane przeze mnie i Michała, ponieważ nie zakłócał ich zapachu. Poza tym, wielokrotnie to powtarzałam, nie chcę, żeby mój facet pachniał przez pół dnia kokosem czy różami :D

KONSYSTENCJA:
Balsam od Farmony miał stosunkowo rzadką konsystencję, ale na szczęście nie spływał z dłoni podczas aplikacji. Taka formuła sprawiła, że balsam bardzo szybko i łatwo można było rozprowadzić na większych powierzchniach skóry. Produkt szybko się wchłaniał i nie zostawiał żadnego wyczuwalnego filmu na skórze.


KOLOR/ZAPACH:
Produkt ma typowy dla balsamów biały kolor i, jak już wspominałam, pachnie dość neutralnie. Odrobinę kwiatowo, ale na tyle delikatnie, że trudno mi skojarzyć ten zapach z czymkolwiek znajomym. Zapach uprzyjemnia aplikację produktu, ale nie dominuje później na skórze, co jest dla mnie dużym plusem rano, kiedy sięgam po konkretne perfumy (bo wieczorami lubię sięgać po pachnące balsamy solo, ale to zupełnie inna bajka :)).


OPAKOWANIE:
Balsam zamknięto w minimalistycznym, białym opakowaniu o zawartości 250 ml. Nadruki sprawiają bardzo przyjemne wrażenie i kojarzą mi się dokładnie z takim typem produktów, jaki reprezentuje balsam z Famony, czyli przyzwoitymi nawilżaczami o przyjemnym zapachu. Opakowanie jest raczej wygodne, a płaska zakrętka ułatwia zużycie produktu do końca, ponieważ można postawić go do góry nogami, żeby wszystko spłynęło do "dziubka". Jedyne co nie przypadło mi do gustu to to, że balsam dość łatwo zastyga przy ujściu i tworzą się tam takie nieestetyczne kluchy ;)


WYDAJNOŚĆ:
Z racji dość rzadkiej konsystencji, produkt dość szybko się zużywa. Stosowany codziennie przez mojego chłopaka i prawie codziennie przez mnie, wystarczył nam tylko na około 3 tygodnie. Nie obraziłabym się, gdyby został z nami jeszcze ten tydzień dłużej, no ale nie jest tak źle, jeśli spojrzeć na relację wydajności do ceny.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Produkt można dostać na pewno w sklepie internetowym Farmony za jedyne 9 zł. Zdaje się, że to jakaś nowość w ofercie Farmony, więc nie spotkałam go jeszcze w żadnej z drogerii, ale widziałam go na pewno w jednej z gazetek Hebe :)

SKŁAD:

Tym razem spotkanie z produktem Farmony nie wywołało fajerwerków w mojej łazience, ale mimo to, na pewno mogę zaliczyć je do udanych :) 

Czy spotkałyście się już z balsamami z tej serii? Jakie macie o nich zdanie? A może macie innych neutralnych pewniaków, których mogłybyście polecić? :)
K.
Czytaj dalej

piątek, 27 września 2013

Essie - My Better Half - kolekcja Using My Maiden Name - Wedding 2013 [swatche]

Cześć Dziewczyny!

Przed Wami kolejne Essiątko z mojej dość obszernej kolekcji. Tym razem mój wybór padł na jednego z reprezentantów kolekcji Wedding 2013, noszącej podtytuł Using My Maiden Name. Wprawdzie sezon ślubny raczej ma się już ku końcowi, to jednak ten lakier z pewnością wpadnie w oko nie tylko Pannom Młodym! Przedstawiam Wam Essie o uroczej nazwie My Better Half! :)


KOLOR:
My Better Half to piękny dość mocno różowy lakier, o nieco chłodnej tonacji (moim zdaniem to kolejny kuzyn mojego ukochanego Splash of Grenadine KLIK), wyposażony w drobniuteńki shimmer, migoczący na różowo, fioletowo i niebiesko. W buteleczce są one bardzo, bardzo mocno widoczne, na szczęście na paznokciach nadal je widać i jest ich całkiem sporo, ale efekt nie jest przesadzony. Drobinki/shimmer tworzą efekt, który można by określić jako coś na pograniczu wykończenia metalicznego i perłowego, może nawet trochę frostowego. Moim zdaniem, w przypadku My Better Half, efekt ten daleki jest od tandety, choć z pewnością nie każdemu przypadnie do gustu. Drobinki ładnie połyskują zarówno w słońcu, jak i w sztucznym świetle, dlatego nie jest to kolor, który przypadłby do gustu fankom kremów, ale ja tam lubię czasem pomigotać ;)

Obawiałam się nieco, że takie wykończenie lakieru spowoduje, że na płytce będą widoczne ślady pędzelka, ale nic bardziej mylnego. Są one widoczne jedynie w stopniu minimalnym i należałoby się mocno przyjrzeć, żeby cokolwiek dostrzec (jak ktoś bardzo będzie chciał, to pewnie mógłby się przyczepić ;)), ale użycie top coatu w całości niweluje ewentualne ślady.


PĘDZELEK:
Moja wersja My Better Half, to wersja profesjonalna, przeznaczona dla salonów manicure, dlatego jest ona wyposażona w cienki pędzelek, taki, jaki zazwyczaj mają wersje amerykańskie Essie. Przyznam, że nie należę do fanek tego pędzelka, ale w przypadku MBH, jego obsługa była już sporo łatwiejsza, niż w przypadku chociażby Sunday Funday (KLIK). Myślę, że jest to zasługa lepszego krycia i nieco mniej problematycznego odcienia.

KRYCIE:
My Better Half bardzo dobrze pokrył płytkę po standardowych dwóch warstwach lakieru, choć już pierwsza warstwa zdradziła jednak, że akurat ten kolor jest bardzo dobrze napigmentowany.


TRWAŁOŚĆ:
I tu niestety jest klops... Bo okazało się, że ten Essie raczej nie będzie moją lepszą połówką. Niestety już po pierwszej dobie noszenia lakieru moim oczom ukazały się dość solidne odpryski, co bardzo mocno mnie zawiodło, bo po wersji profesjonalnej spodziewałabym się raczej więcej, niż mniej. 

Zastanawiam się co mogłoby wpłynąć na tak słabą trwałość, tym bardziej, że ostatnio każdy lakier jakby słabiej się trzyma moich paznokci... Wcześniej nosiłam Essie spokojnie po 5-6 dni, a teraz, mimo znacznie lepszej kondycji paznokci, ten czas skrócił się do 3-4 dni. I to bez względu na to, czy sięgam po wersję profesjonalną, czy klasyczną, drogeryjną. Jedyne co zmieniłam to używany top coat (z Essie Good To Go na Sally Hansen Insta-Dri), baza ciągle jest ta sama (Essie Nourish Me). Czy to możliwe, żeby to jednak top tak bardzo skracał trwałość lakieru? Spotkałyście się z tak drastycznymi zmianami? ;) Dodam, że wcześniej lakiery trzymały się mnie podobnie bez względu na używany top, choć rzeczywiście po Good To Go sięgałam najczęściej.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Tegoroczna kolekcja ślubna również nie pojawiła się w naszych polskich drogeriach, ale jest ona dostępna w salonach manicure, pracujących na lakierach Essie. Niektóre z nich prowadzą również sprzedaż (również internetową) tych lakierów w cenie ok.45-49 zł. 

A teraz zapraszam na prezentację My Better Half w pełnej krasie! Zdjęcia robiłam zarówno w cieniu, jak i w pełnym słońcu. Myślę, że udało mi się też uchwycić to, jak pięknie migoczą drobinki z lakieru :)






I co myślicie o tym kolorze? Lepsza połówka, czy zdecydowanie tylko krótki romans?
K.

P.S. Czy wiecie może, czy istnieje możliwość wyłączenia autokorekty przez osoby, które nie mają założonego konta Google+? Mam wrażenie, że i mnie dopadło to dziadostwo, ale niestety nie mogę skorzystać z instrukcji, krążącej od kilku dni w internecie, ponieważ dotyczy ona tylko osób, które posługują się kontem G+... Jeśli to ma być sposób na wymuszenie założenia konta, to jest to wyjątkowo nieczyste zagranie ze strony Google, tym bardziej, że blogi urodowe właściwie nie mają racji bytu bez odpowiednich zdjęć. Zresztą jaki autor, męcząc się nad odpowiednim oświetleniem zdjęć i późniejszą ich obróbką w programach graficznych chciałby, żeby Blogger decydował za niego czy zdjęcie ma odpowiednią jakość...
Czytaj dalej

czwartek, 26 września 2013

Lirene - Intensywna Regeneracja - balsam do ciała

Cześć Dziewczyny!

Pora na trochę pielęgnacji, w końcu równowaga na blogu musi być :) Postanowiłam przybliżyć Wam balsam, który wykończyliśmy na początku miesiąca, a który zdecydowanie wart jest uwagi, zwłaszcza teraz, kiedy lada moment rozpocznie się sezon grzewczy. Dzisiaj zapraszam Was na moją opinię o balsamie do ciała z linii Intensywna Regeneracja od Lirene.


Od producenta:


DZIAŁANIE:
Balsam do ciała od Lirene funduje mojej skórze solidną dawkę nawilżenia i świetnie radzi sobie z ułatwieniem jej powrotu do dobrej kondycji. Wprawdzie moja skóra nie miewa większych problemów z przesuszeniami, ale sądzę, że dzięki treściwej konsystencji balsamu, również i osoby, borykające się z suchą skórą będą zadowolone z działania tego produktu.

Balsam Intensywna Regeneracja stosowałam codziennie lub co drugi dzień, wespół z moim mężczyzną. W tym czasie okresowo, zwykle rano, sięgałam również po balsamy zapachowe z Bath & Body Works i zawsze dopasowywałam je do aktualnie noszonego zapachu. Lirene stosowałam zwykle po wieczornej kąpieli lub kiedy miałam w zamiarze użycie zapachu, do którego nie mam odpowiednio dopasowanego balsamu.

Moja skóra, po użyciu balsamu Intensywna Regeneracja była intensywnie nawilżona, miękka i przyjemna w dotyku. Balsam ma tę zaletę, że dość szybko się wchłania i choć wymaga to kilku minut, to zajmuje to nie dłużej, niż przykładowo umycie zębów :) Mimo, że balsam zawiera już na drugim miejscu parafinę, to nie odniosłam wrażenia, żeby na skórze pozostawała jakakolwiek nieprzyjemna warstwa. Nie zauważyłam również powstawania ewentualnych wyprysków. Moja skóra reagowała na niego bardzo dobrze.

Działanie balsamu docenił również mój Michał, który dotychczas był fanem balsamu ujędrniającego MaXSlim (również z Lirene). Już po pierwszym użyciu Intensywnej Regeneracji triumfalnie oznajmił, że koniecznie powinnam napisać, że ten balsam dużo lepiej nawilża i szybko się wchłania, więc piszę! A z ust faceta, który nie stosuje wiele więcej niż 5 kosmetyków, to naprawdę coś :)


KONSYSTENCJA:
Balsam ma dość gęstą, ale jednocześnie lekką konsystencję. Jest w miarę zwarty, ale bardzo łatwo rozprowadza się na ciele, nie tworząc smug i nie zostawiając białego nalotu.

ZAPACH:
Przy wyborze balsamu, po który będziemy sięgać oboje kieruje się, obok kryterium nawilżenia, również tym, żeby zapach był dość neutralny. Zależy mi na tym, żeby był przyjemny dla nosa, ale jednocześnie nie utrzymywał się zbyt długo na ciele i nie był dominujący. To również dobra cecha balsamu, który ma być tylko tłem dla różnorakich perfum. Lirene w pełni spełnia te wymagania, dzięki czemu ja mogę bez przeszkód używać ulubionych zapachów, a i mój chłopak pachnie tylko sobą i Bossem, zamiast różami i Bossem ;)



OPAKOWANIE:
Balsam umieszczono w dużej czerwonej butli o pojemności 400 ml. Butelka ma typowe dla marki Lirene wgłębienie przy wieczku, które ułatwia otwarcie produktu nawet mokrymi dłońmi. Design opakowania jest dość minimalistyczny, ale charakterystyczny i przyjemny dla oka. Zaletą butli jest, znowu typowa dla Lirene, płaska "nakrętka", dzięki czemu pod koniec można postawić produkt do góry nogami i zużyć go do końca.


WYDAJNOŚĆ:
Balsam wystarczył nam mniej więcej na dwa miesiące codziennego użytkowania. Mój chłopak sięgał po niego regularnie, co do dnia, natomiast ja - tak jak wspominałam - czasami przeplatałam jego stosowanie użyciem balsamu, odpowiadającego wybranej wodzie toaletowej, ale uśredniając i tak wyszłoby, że sięgałam po niego niemal codziennie.



CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Balsam jest łatwo dostępny we wszelkich drogeriach, takich jak Natura, Hebe, Super-Pharm czy Rossmann. Bez promocji (a te zdarzają się często) jego cena kształtuje się w okolicach 16-18zł. Jak za taką pojemność, jest to bardzo korzystna cena.

CZY KUPIĘ PONOWNIE:
Tak! Intensywna Regeneracja zdecydowanie wejdzie do naszego grona pewniaków! Lubię znać i mieć sprawdzone i jednocześnie uniwersalne produkty, dlatego jestem pewna, że ten balsam jeszcze niejednokrotnie pojawi się w naszej łazience.

SKŁAD:



Miałyście już okazję poznać ten balsam? Czy polubiłyście się z nim tak, jak ja? :)
K.
Czytaj dalej

poniedziałek, 23 września 2013

Wyniki konkursu!

Witajcie jeszcze raz! :)

Przychodzę do Was na szybko z ogłoszeniem wyników konkursu, organizowanego wraz ze sklepem Cocolita! W konkursie mogłyście wygrać tester pięknej paletki Sleek Sunset, wystarczyło tylko odpowiedzieć na pytanie - dlaczego to właśnie Ty powinnaś wygrać? :)

Było kilka świetnych odpowiedzi, na którymi się zastanawiałam, było też kilka przewrotnych czy też typowo babskich w stylu "bo tak" :) Jednak najbardziej oczarowała mnie odpowiedź użytkowniczki, kryjącej się pod nickiem Zaplatane Siostry! Gratuluję!


Oto zwycięska odpowiedź:
"Dlaczego ja? Bo...  
S-leekowa paletka w odcieniu Sunset po nocach od dawna mi się śni, 
L-ecz bez niej upływają póki co moje makijażowe dni. 
E-nergetyzującymi pomarańczami, żółciami i różami kusi, 
E-leganckim opakowaniem pewnie nie jednej w głowie zawróci, 
K-onstystencją, pigmentacją i trwałością chęc jej wygrania wzbudziła,  
S-koro więc Charlotte's Wonderland rozdaje, grzechem byłoby, gdybym się nie zgłosiła. 
U-niwersalne kolory na dzień i na wieczór sprawdzą się idealnie, 
N-a powiekach z bazą długie godziny utrzymają się nienagannie. 
S-oczyste odcenie perfekcyjnie z moimi ciemnymi oczami i własami się zgrają 
E-lektryrującego spojrzenia, pewności siebie i oryginalaności mi dodadzą. 
T-o też powinny w posiadanie me trafić i razem w miłości tej na powiekach psicić."
(końcówka miała chyba brzmieć "psocić", ale ta literówka tak bardzo mnie rozbawiła, że tym bardziej zapamiętałam tę odpowiedź! :))

Już piszę do Ciebie mail i czekam na dane adresowe do wysyłki! :)
Karolina
Czytaj dalej

Essie - Sunday Funday - kolekcja Naughty Nautical - Summer 2013 [swatche]

Cześć Dziewczyny!

Przychodzę do Was z kolejnym lakierowym postem, co by trochę nadrobić lakierowe zaległości. W ostatnich miesiącach przybyło mi do kolekcji tyle pięknych kolorów, że mój blog mógłby z powodzeniem funkcjonować jako blog o tematyce wyłącznie lakierowej ;)

Korzystając z chwili przerwy od nauki do egzaminu, postanowiłam Wam pokazać z bliska Sunday Funday z letniej kolekcji Essie - Naughty Nautical, którą notabene uważam za najciekawszą i najbardziej udaną kolekcję tej marki w tym roku. Serio, z każdym kolejnym lakierem z tej kolekcji mam ochotę na więcej!

Tutaj kolor jest trochę przejaskrawiony, ale dalej - na paznokciach - widać go już bardzo dobrze :)
KOLOR:
Sunday Funday to moim zdaniem koral idealny! To idealnie wyważona proporcja czerwieni i pomarańczy wymieszanych z kropelką różu. Dokładnie tak wyobrażałam sobie wszystkie te lakiery, które według internetowych swatchy miały być koralami, a ostatecznie okazywały się tylko kolejnymi czerwieniami do kolekcji.

Jestem tym kolorem bezgranicznie zachwycona i bardzo dobrze się w nim czuje. Co tylko potwierdza, że Sunday Funday w żadnym razie nie jest czerwienią, bo te noszę wyjątkowo rzadko i nie zawsze czuję się do nich wystarczająco hmm... dorosła (o ile tak może napisać 25-latka) ;)

Sunday Funday jest wyposażony w piękne, migoczące srebrne drobinki, które są widoczne na paznokciach i ładnie odbijają światło, dzięki czemu kolor jest dodatkowo podkreślony.


PĘDZELEK:
W moim posiadaniu znalazła się profesjonalna wersja lakieru, przeznaczona do salonów manicure, dlatego jest ona wyposażona w cienki pędzelek, który z założenia ma być bardziej precyzyjny. Moim zdaniem trzeba mieć po prostu wprawę w posługiwaniu się tego rodzaju pędzelkiem. Moja płytka jest dość szeroka, dlatego grubszy pędzelek lepiej się u mnie sprawdza, bo jestem w stanie pokryć paznokieć w 2-3 pociągnięciach, natomiast cieńszy pędzelek wymaga ode mnie więcej poprawek, przez co czasami niestety sama psuję sobie manicure, bo próbuję poprawiać to, co już zaczyna schnąć... Powtórzę się, myślę, że obsługa cieńszej wersji pędzelka to po prostu kwestia osiągnięcia pewnej wprawy :)


KONSYSTENCJA:
Lakiery z linii profesjonalnej, według producenta, charakteryzują się rzadszą konsystencją. Być może coś w tym jest, ale to chyba również wiąże się z koniecznością osiągnięcia pewnej wprawy w aplikacji lakieru. Mój Sunday Funday przysporzył mi nieco kłopotów przy pierwszej warstwie, ponieważ (w duecie z cienkim pędzelkiem) zdarzyło mu się zostawić nieco prześwitów i miejsc, w których płytka prawie nie została pokryta kolorem, na szczęście druga warstwa całkiem nieźle sobie z tym problemem poradziła, choć miałam nieco obaw. Lakier na szczęście nie rozlewał się po skórkach i podczas malowania pozostawał w obrębie płytki, czyli tam, gdzie jego miejsce :)


KRYCIE:
Sunday Funday pokrył paznokcie po dwóch warstwach i zrobił to dość dobrze, choć zdarzało mi się mieć wrażenie, że wolny brzeg paznokcia nieco prześwituje. Trzecia warstwa pewnie by nie zaszkodziła, ale z drugiej strony musiałam się przyjrzeć, żeby dostrzec delikatne prześwity. Same oceńcie i napiszcie co o tym myślicie. Na zdjęciach mam dwie warstwy lakieru.

TRWAŁOŚĆ:
Sunday Funday wytrzymał na moich paznokciach cztery dni (nałożony na odżywkę, zabezpieczony topem), po czym niestety zaczął mocno odpryskiwać. Piątego dnia poratowałam się na szybko łataniem, co jako tako nawet zdało egzamin, ale nie doliczam tego do ogólnego rachunku :) Myślę, że to całkiem niezły wynik, choć mimo wszystko Essie przyzwyczaiło mnie do 5-6 dniowej trwałości, jednak zauważyłam, że odkąd noszę dłuższe paznokcie, to lakiery krócej się mnie trzymają. Szkoda, ale warto się przemęczyć dla takich efektów :)


ZMYWANIE:
Ze względu na drobinki zawarte w lakierze, Sunday Funday był odrobinę trudniejszy do zmycia z paznokci, niż zwykłe kremowe lakiery, jednak wystarczy tylko kilkanaście sekund dłużej, żeby całkowicie pozbyć się lakieru z paznokci. SF nie zafarbował mi ani skórek, ani płytki, co było bardzo miłą niespodzianką.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Kolekcja Naughty Nautical niestety nie trafiła do sprzedaży w polskich drogeriach, dlatego lakiery z tej kolekcji dostaniecie stacjonarnie jedynie w salonach manicure w cenie ok.45-49 zł. Niektóre z salonów manicure oferują również sprzedaż tych lakierów przez internet, więc na szczęście z ich dostępnością nie jest aż tak źle. Mimo wszystko nie rozumiem dlaczego tak udana kolekcja nie trafiła u nas do regularnej sprzedaży. Jestem pewna, że cieszyłaby się dużym zainteresowaniem :)










Sunday Funday był dość trudnym lakierem do uchwycenia i nadal zastanawiam się czy udało mi się oddać jego urok w pełni, bo na każdym dostępnym komputerze zdjęcia prezentują się inaczej :D Tak czy inaczej, musicie mi uwierzyć, że SF to najpiękniejszy koral, jaki do tej pory miałam w rękach i jeśli tylko jesteście fankami tego typu kolorów, to po prostu musicie mieć go w swojej kolekcji!

Mimo, że Sunday Funday należy do letniej kolekcji, to myślę, że równie dobrze sprawdzi się też jesienią i zimą, rozweselając coraz grubsze i ciemniejsze ubrania. Póki co, to właśnie SF i The Girls Are Out są moimi faworytami na najbliższe miesiące.

A jak Wam spodobał się ten reprezentant kolekcji Naughty Nautical?
K.
Czytaj dalej

środa, 18 września 2013

Lipcowo-sierpniowe denko

Cześć Dziewczyny!
W końcu udało mi się zwalczyć post denkowy! Ja to ja zwykle, jak mam mało pustych opakowań, to nie chce mi się o nich pisać, bo uważam, że nie ma co pisać o kilku kosmetykach, po czym okazuje się, że kolejny miesiąc przynosi kumulację denek, a ja zabieram się do ich opisywania jak pies do jeża, bo tym razem jest ich za dużo :D Takiej to nie dogodzisz ;)
Od razu chciałabym Was mocno przeprosić za słabą jakość zdjęć, ale niestety dopiero na komputerze zobaczyłam, że niewiele da się z nimi zrobić, a wszystkie puste opakowania już dawno były w koszu ;) Z tego samego powodu, zdecydowałam się zostawić tylko zdjęcia "grupowe", już bez zbliżeń na pojedyncze opakowania, i opisywać produkty według kolejności na zdjęciu (od lewej).


Widzę, że w tym roku dominują u mnie nie tyle comiesięczne, co dwumiesięczne podsumowania zużytych kosmetyków. Jednak jak zwykle post denkowy traktuję jako możliwość zamieszczenia minirecenzji zużytych produktów. Tym razem zużyłam(liśmy) aż 27 produktów! Na szczęście część z nich była już recenzowana na blogu, dlatego w tych przypadkach odeślę Was do właściwego posta :)


1. Balsam ujędrniający MaXSlim; Lirene (400ml; ok.16zł).
To już chyba 3 czy 4 butla tego balsamu, którą zużyłam na spółkę z Michałem. Ja stosowałam go na strategiczne partie ciała, a Michał traktował go jako zamiennik zwykłego balsamu (pewnie nawet nie doczytał, że produkt ma być niby ujędrniający ;)). No i cóż... Ciągle zastanawiam się dlaczego wracam do tego produktu... Owszem pachnie ładnie, dobrze i szybko się wchłania, ale nawilża bardzo umiarkowanie i niestety nie ujędrnia, choćby był stosowany regularnie. Znacznie bardziej wolę typowe balsamy antycellulitowe, niż takie ujędrniacze. Nie jest to produkt zły, ale nie jest to też produkt rewelacyjny, dlatego w najbliższym czasie nie planuję powrotu.

Następca: balsam regenerujący Lirene Intensywna Regeneracja (na całe ciało), balsam antycellulitowy Lirene Stop Cellulit (na strefy strategiczne).

2. Krem regenerujący do rąk; Lirene (100ml, ok.8zł).
Ten produkt już dawno doczekał się swojej recenzji na blogu. Przeczytacie ją TU. Ten krem niestety nie jest już chyba dostępny w drogeriach, dlatego niestety więcej po niego nie sięgnę.

Następca: parafinowy krem do rąk i paznokci Lirene

3. Żel pod prysznic Havaiian Pineapple; Balea (250 ml; ok.1 euro).
Ten żel przypadł mi chyba do gustu najmniej z całego letniego trio od Balea (wspólna recenzja TU), ale nie oznacza to, że nie byłam z niego zadowolona. Pięknie pachniał kokosem i ananasem i dobrze sprawdzał się w letnie dni. Nie wrócę do tej konkretnej wersji, ale żele Balea zawsze są mile widziane w mojej łazience.

Następca: żel pod prysznic Twilight Woods z Bath & Body Works; żel malinowy Balea;

4. Drenujacy peeling antycellulitowy Pharmaceris C (225ml, ok.30zł).
Ten produkt również przypadł mi do gustu, miło mi się go używało i rzeczywiście zauważyłam jego działanie peelingujące, ale nie był pozbawiony wad, dlatego nie sądzę, żebym miała do niego wrócić. Dokładną recenzję serii C przeczytacie TUTAJ.

Następca: dowolny peeling do ciała - aktualnie Pat & Rub lub Bath & Body Works;

5. Masło do ciała z serii Granatapfel; Pharmatheiss Cosmetics (300ml, ok.80zł).
To masło bardzo dobrze sprawdziło się na przełomie roku i wtedy zużyłam też jego większość i wtedy napisałam też o nim obszerną recenzję, którą znajdziecie TUTAJ. Teraz zużywałam już tylko resztki. Generalnie byłam zadowolona z tego produktu i uważam, że był dobry, ale raczej już się nie spotkamy, bo mam całkiem sporo kandydatów na następców ;)

Następca: aktualnie używam balsamów do ciała z Bath & Body Works oraz balsamu do ciała Sensitive Eco Style z Farmony

6./7. Antyperspirant Rexona Fresh w dezodorancie i w kulce (ok.10-12 zł/szt.).
Rexona to w moim odczuciu najlepsze dostępne antyperspiranty. Świetnie chronią przed nieprzyjemnym zapachem i zapewniają mi świeżość na cały dzień, a do tego mają dość rozbudowany wybór zapachów. Jedyne co denerwuje mnie w dezodorancie, to fakt, że ciężko wytrzymać w łazience tuż po jego uzyciu, bo pyli tak mocno, że aż przytyka, dlatego raczej znowu wrócę do kulek.

Następca: antyperspirant z dezodorancie Rexona Cotton Clean

8. Nawilżająco-odżywcze mleczko do ciała SPF10; Lirene (200ml, ok.15-17 zł).
Bardzo udane mleczko z filtrem! Bardzo chętnie sięgaliśmy po nie latem i stosowaliśmy w te miejsca, które nie potrzebują wysokiej ochrony (np. nogi), a także zabieraliśmy je na plażę, żeby łatwo było ponowić aplikację po każdej kąpieli. Generalnie, przed wyjściem na plażę smarowałam się wyższym filtem, a dopiero na plaży, ponawiałam aplikacje filtru co jakiś czas, już z użyciem niższego SPF. Lirene przepięknie pachniał czymś w rodzaju gumy balonowej i miał bardzo wygodną formę sprayu.
Następca: balsam SPF 10 z Kolastyny

9. Żel pod prysznic z wanilią i werbeną z serii Aromatherapy; Bath & Body Works (250 ml/49 zł).
10. Żel pod prysznic z miętą i eukaliptusem z serii Aromatherapy; Bath & Body Works (250ml/49 zł).
Oba żele baaaardzo polubiłam i chętnie po nie sięgałam. Zresztą nie tylko ja! Żel z miętą i eukaliptusem był ulubieńcem gorących dni. Fantastycznie orzeźwiał, dobrze mył i rewelacyjnie relaksował. Natomiast żel z wanilią i werbeną to dla mnie idealna proporcja pomiędzy słodyczą wanilii i rześkim zapachem werbeny. Nawet mój Michał, kiedy go zapytałam, czy używa "tego żelu z wanilią" odpowiedział "ten fioletowy jest z wanilią? Jakbym wiedział to bym go nie tknął" :D Co dla mnie oznacza potwierdzenie, że wanilia nie jest w tej kompozycji przytłaczająca, choć jest wyczuwalna, to jednak nie mdli, a delikatnie otula zapachem :)
Następcy: malinowy żel Balea i żel Twilight Woods z Bath & Body Works


11./12. Pianka do stylizacji włosów z serii Volume Sensation; Nivea (150ml; ok.13zł).
Ten produkt wybrałam nieco w ciemno, kiedy ostatnim razem wróciłam od fryzjera i okazało się, że nadal jednak nie potrafię samodzielnie ułożyć swoich włosów. Pianka świetnie się sprawdziła, bo nie tylko ułatwiała opanowanie fryzury, ale również nie sklejała moich włosów i nie powodowała ich przetłuszczania. W tej chwili prawie z niej nie korzystam, ale mój Michał całkowicie przerzucił się na stosowanie tego produktu zamiast żeli, czy lakieru. Jest tak zadowolony z tego produktu, że nie pozwala mi kupować nic innego, dlatego jest to już stały element kosmetycznego wyposażenia naszej łazienki :)
Następca: ten sam produkt
13. Szampon z serii Shine Boost; Syoss (500ml; ok.15zł).
Ten produkt, to kolejny must have w naszej łazience. Głównym użytkownikiem ponownie jest Michał, ale ja bardzo lubię mu czasem podkradać ten szampon. Pięknie wygładza i nabłyszcza włosy, sprawia, że są miękkie i gładkie w dotyku, a przy tym nie podrażnia skóry i nie wysusza. Nie jest to produkt naturalny, zawiera SLES i silikony, ale ma olej z pestek moreli i to całkiem wysoko w składzie :) Ponownie - nie wolno mi kupować nic innego z przeznaczeniem dla Michała :D
Następca: ten sam produkt
14. Jedwab do włosów Biovax; L'Biotica (15ml; ok.7-10 zł).
To jeden z moich ulubionych jedwabi do włosów. Świetnie zabezpiecza końcówki i zapobiega ich rozdwajaniu. Nie zawiera alkoholu, więc nie wysusza ich. Dodatkowo, pomaga mi nieco ujarzmić moje napuszone końcówki. Zawsze chętnie go kupuję :)
Następca: jedwab do włosów CHI
15. Suchy szampon do włosów Blush; Batiste (50g; ok.8zł).
Batiste są moim absolutnym hitem, a zarazem must have, jeśli chodzi o suche szampony! Mam jedną większą butelekę w domu, a mniejszą wersję zawsze noszę w torebce. Mam nieznośną tendencję do częstego odgarniania i przeczesywania włosów, zwłaszcza grzywki, a do tego - w połączeniu z przetłuszczającą się cerą - moja grzywka czasami nieźle na tym cierpi. Mimo, że generalnie myje włosy co drugi dzień, Batiste pomaga mi ogarnąć te wszystkie dni, kiedy włosy są nadal świeże, ale grzywka jest już ulizana i oklapnięta. Nie chcę już żadnych innych suchych szamponów!
Następca: mini suchy szampon Tropic, Batiste
16. Odżywka do włosów z morelą i pszenicą; Alterra (produkt niedostępny).
Taaak... Dobrze widzicie! Ciągle jeszcze miałam zachomikowaną jedną butelkę tej świetnej odżywki, którą Rossman wycofał już dobry rok temu... Chyba nie ma większego sensu rozwodzić się nad tym, jaka była dobra, skoro jest już niedostępna, ale cóz... Będę tęsknić!
Następca: nawilżająca odżywka z Isany;
17. Odżywka do włosów z serii Miracle Moist; Aussie (250ml; ok.30 zł).
Aussie weszły na nasz polski rynem z wielkim hukiem i zrobiły szybką, choć niezbyt owocną karierę. Generalnie nie jest to zły produkt, nie robił krzywdy moim włosom, ale świadomość tego, że nakładam na moje włosy niemal same silikony, zamiast realnych składników odżywczych, nie pozwala mi wrócić do tej odżywki i wdrożyć jej do stałej pielęgnacji. Pełną recenzję odżywki i szamponu z tej serii znajdziecie TUTAJ.
Następca: jak wyżej


sorry za tragiczną jakość tego zdjęcia, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie :P
18. Woda termalna Avene (150ml; ok.30zł).
Miałam tę wodę już od jakiegoś czasu, ale jeśli mam być szczera, to nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Ani szczególnie nie orzeźwiała, ani za bardzo nie nawilżała... Właściwie to nie widziałam żadnych jej efektów, więc początkowo trochę się zraziłam do wód termalnych, jednak odkąd odkryłam w lipcu wodę termalną z Uriage, to jestem pewna, że to Avene nie ma się czym chwalić ;)

Następca: woda termalna Uriage

19. Łagodny tonik nawilżający; Pharmaceris A (200ml; ok.20zł).
Polubiłam się z tym tonikiem, ponieważ był delikatny dla mojej skóry, nie podrażniał jej, nie pozostawiał lepkiej warstwy, a dodatkowo delikatnie odświeżał i orzeźwiał. Właściwie nie ma zapachu, więc osoby wrażliwe na produkty perfumowane powinny być zadowolone. Wróciłabym do niego, gdyby nie to, że nie udało mu się przebić mojego faworyta z siostrzanej marki, czyli toniku nawilżającego z Lirene.

Następca: tonik nawilżająco-oczyszczajacy z Lirene

20. Łagodząca pianka myjąca; Pharmaceris A (150ml; ok.25zł).
Ten produkt również był przyjemny w użytkowaniu, dobrze wywiązywał się ze swoich zadań i generalnie dobrze go wspominam, ale specyficzny dziwny zapach ("o zapachu niczego" ;)) skutecznie zniechęcił mnie do powrotu. Jeśli już, to sięgnę raczej po piankę z linii T. Recenzję pianki z serii A znajdziecie TUTAJ.

Następca: emulsja myjąca z nagietkiem z Alverde;

21. Lekki krem głęboko nawilżający; Pharmaceris A (50ml; ok.40zł).
Świetny, świetny, świetny krem! Nie napiszę tutaj nic więcej, bo po prostu musicie przeczytać o wszystkim w recenzji TUTAJ.

Następca: ten sam produkt

22. Żel micelarny do mycia twarzy; Be Beauty (150ml; 5zł).
Fantastyczny produkt myjący spod szyldu Biedronki, prawdopodobnie produkowany przez Tołpę. Zużyłam już niezliczone ilości tubek tego żelu i zawsze chętnie będę do niego wracać, choć teraz zdaje się, że w zmienionej wersji. Pełną recenzję produktu znajdzie TUTAJ.

Następca: emulsja myjąca z nagietkiem z Alverde
23. Płyn dwufazowy z serii Bawełna; Bielenda (125ml; ok.5-8 zł).
Od pewnego czasu mocno polubiłam demakijaż z pomocą płynów dwufazowych i okazało się, że nagle z zagorzałej fanki miceli, stałam się zwolenniczą dwufaz. Teraz nie wyobrażam sobie bez nich mojego demakijażu, dlatego regularnie wracam albo do tych z Bielendy, albo z Lirene. Żaden z tych produktów nie zostawia mi mgły na oczach, nie podrażnia, a z makijażem radzi sobie dosłownie ekspresowo! :)

Następca: płyn dwufazowy z Lirene


24. Ziołowa pasta do mycia zębów Dental Cream; Himalaya Herbals (ok.11zł/szt.)
Zwykle nie pokazuję tutaj past do zębów, ale ta jest naprawdę świetna! Nie tylko dobrze myje zęby i odświeża oddech, ale też fantastycznie pielęgnuje jamę ustną. Łagodzi podrażnienia i pomaga w gojeniu drobnych ranek. Zauważyłam, że w trakcie jej używania nigdy nie mam problemów z krwawieniem dziąseł. Raz na jakiś czas sięgam po tubkę innej pasty, ale zawsze wracam do tej. Ostatnio upolowałam je w świetnej promocji, więc zapowiada się dłuższy romans :)
Następca: obecnie ten sam produkt
25. Mydło z masłem shea; L'Occitane (kostka miniaturka).
Kolejny produkt, pochodzący z miniaturowego koszyczka od L'Occitane, który bardziej rozczarował, niż zaskoczył. To mydło nie zrobiło na mnie w zasadzie żadnego wrażenia, po prostu przyjemnie pachniało, nieźle myło, nawet nie wysuszało. Ale nadal uważam, że to tylko mydło, nie warte takich pieniędzy, jakie sobie za nie życzy L'Occitane! Nie zamierzam kupować pełnego wymiaru.
Następca: serio? dowolne mydło, u nas zazwyczaj Luksja - i tak używam go co najwyżej do rąk, czy nóg...
26. Brązowa kredka z serii Glimmerstick Diamonds; Avon (ok.10-15zł/szt.)
Świetna kredka do oczu, która przez długi czas stanowiła podstawę mojego makijażu! Jeśli jeszcze kiedyś będę miała okazję do jej zakupu, to z chęcią do niej wróce, ponieważ ma piękny, czekoladowy odcień i ładnie prezentuje się na oku, a do tego jest całkiem trwała.
Następca: kredka Glimmerstick Cosmic z Avon
27. Przeciwtrądzikowa maseczka; Dermaglin (ok.10zł/szt.).
Ta maska, to w moim przypadku jakaś pomyłka. Nie widziałam żadnych efektów jej użycia, a komfort stosowania, z uwagi na specyficzny zapach również był znikomy. Największą frajdę z jej użycia miał mój chłopak, który wysmarował moją buzię tą zieloną mazią. Serio, to była największa zaleta tego produkt - jego frajda z usmarowania mojej twarzy i moja frajda z jego miny psotnego dzieciaka :D
Następca: maska Catastrophe Cosmetic z Lush
***
Uff! To było na tyle! Ten post produkowałam na raty chyba od tygodnia i cieszę się, że w końcu mam go z głowy. Te paskudne zdjęcia irytowały mnie tak bardzo, że zupełnie nie miałam ochoty pracować na tym postem. I uświadomiłam sobie jeszcze jedną rzecz. Im większe denko, tym bardziej nie chce mi się go opisywać, więc chyba wrócę do comiesięcznych "sprawozdań" albo przemyślę inną częstotliwość pojawiania się postów denkowych :)
A jak Wam idzie ze zużyciami? Jesteście chomikami, czy bez litości rozprawiacie się z otwartymi kosmetykami? Ja mam w sobie coś z jednej i drugiej grupy ;)
K.
Czytaj dalej

poniedziałek, 16 września 2013

Essie - The Girls Are Out - kolekcja Naughty Nautical - Summer 2013 [swatche]

Cześć Dziewczyny!

A ja znowu przychodzę do Was z lakierem! Mam taki wstręt do pisania posta denkowego, że nie jestem w stanie go skończyć. Tak to jest jak się zużywa ponad 20 produktów, a później próbuje napisać do każdego z nich mini recenzję... ;)

Ale do rzeczy! Na dzisiaj przygotowałam prezentację lakieru, który w ostatnich dniach szczególnie mnie urzekł (i taki będzie też następny lakierowy post...), czyli The Girls Are Out z letniej kolekcji Naughty Nautical z Essie.

W tym miejscu pozdrawiam moją Stefi, która sprezentowała mi ten cudowny odcień i dedykuję jej ten post! :)


KOLOR:
The Girls Are Out, to przepiękny fuksjowy odcień. Dla mnie to niemal idealna mieszanka różu i fioletu! TGAO, jak niemal wszystkie lakiery z kolekcji Naughty Nautical ma w sobie niezliczoną ilość drobinek, które są widoczne na paznokciach, pięknie odbijając światło i połyskując dyskretnie na złoto i srebrno.

PĘDZELEK:
Tym razem zapomniałam o zdjęciu pędzelka, ale jest to typowy, bardzo wygodny szeroki pędzelek, typowy dla wersji europejskiej. Ostatnio miałam okazje malować paznokcie Essie z wąskimi pędzelkami i cóż... Grubasek, to jednak zdecydowany faworyt! :)

KONSYSTENCJA:
Lakier jest odrobinkę rzadszy, niż inne które mam, ale mimo to nie rozlewa się na skórki i łatwo o jego równomierne rozprowadzenie.
KRYCIE:
Lakier z powodzeniem kryje po dwóch warstwach, nie robiąc żadnych prześwitów. Kolor jest intensywny i wyraźny.


TRWAŁOŚĆ:
Tutaj niestety nieco się zawiodłam, ponieważ TGAO dość szybko zaczął się wycierać na końcówkach paznokci, a po trzech dniach pojawiły się niestety spore odpryski. Trzy dni, to dość słabo jak na Essie i choć ewidentnie upatruję tu winy w lakierze, to jednak zastanawiam się, czy to, że noszę dłuższe paznokcie nie ułatwiło mu wycierania i odpryskiwania... No nic! Powienien trzymać się lepiej bez względu na to! Dodam, że lakier był zabezpieczony top coatem i choć nie zauważyłam, żeby stosowanie topów wpływało na cokolwiek więcej, niż dłuższy połysk (bynajmniej nie na trwałość), to jednak jestem Wam winna tę informację :)

ZMYWANIE:
Lakier schodzi dość szybko, ale z racji zawartości drobinek wymaga odrobiny cierpliwości i kilku sekund dłużej w towarzystwie wacika i zmywacza. Wszystko odpuszcza bez większych problemów, ale jednak nie jest to tempo ekspresowe. No i ponownie mały zawód - lakier zafarbował mi płytkę paznokcie, pomimo położenia go na odżywkę (wiem, wiem... odżywka to nie baza...). Kiepściutko!

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Ta kolekcja nie weszła niestety do polskich drogerii, dlatego szukajcie jej przede wszystkim w internecie lub, jeśli jesteście zainteresowane wersją profesjonalną, w salonach manicure. Ceny wahają się w zależności od sprzedawców, ale TGAO widziałam na Allegro w granicach 25 zł.







Pomimo dość znaczących wad The Girls Are Out jestem oczarowana kolorem i wykończeniem, dlatego czuję, że będzie to mój jesienny ulubieniec! Mam nadzieję, że uda mi się coś zaradzić na trwałość i farbowanie. Może inna konfiguracja bazy i top coatu sprawdzi się jednak lepiej, kto wie...

A jak Wam przypadł do gustu ten odcień?
K.


Czytaj dalej

niedziela, 15 września 2013

Kulinarnie - sałatka z prosciutto i gorgonzolą

Cześć Dziewczyny!

Dawno nie pojawił się u mnie żaden kulinarny post i cóż... mistrzem kuchni to ja nie jestem, ale lubię proste przepisy na smaczne i szybkie dania lub przekąski, dlatego sałatka, którą chce Wam dzisiaj pokazać, tak bardzo przypadła mi do gustu.

Przepis na moją ulubioną ostatnio sałatkę jest szalenie prosty, a jej wykonanie zajmie Wam maksymalnie 5-10 minut, a przy tym wygląda na całkiem zdrową :)


Czego potrzebujecie?
- garść rukoli;
- 2-3 plasterki szynki Prosciutto;
- 2-3 paseczki sera gorgonzola;
- 10 czarnych oliwek;
- 5 pomidorków koktajlowych;
- garść ziaren słonecznika;
- sos balsamiczny


Rukolę myjemy pod bieżącą wodą i układamy w miseczce jako bazę sałatki. Jeśli nie przepadacie za rukolą, to możecie spróbować połączenia z roszponką, ale nie polecam mixów sałat. Moim zdaniem za bardzo przyćmiewają smak całości, a rukola jest o tyle istostna w tym połączeniu, że ma intensywny i wyraźny smak.


Plasterki Prosciutto kroimy na paseczki i dzielimy na mniejsze części. Następnie układamy je na rukoli, uważając, żeby kawałeczki nie posklejały się ze sobą. Moja szynka jest z Biedronki (:D), więc tam polecam jej szukać, oczywiście jeśli nie macie dostępu do prawdziwego Prosciutto prosto z Włoch ;)

Teoretycznie, Prosciutto możecie zastąpić też szynką szwarcwaldzką lub Serrano, ale Prosciutto, mimo podobieństw, smakuje i komponuje się z resztą najlepiej. Myślę, że nie warto dodawać do jednej porcji więcej niż 2-3 plasterki szynki, żeby sałatka nie wyszła za słona.


Następnie dodajemy ser gorgonzola, pokrojony w kostkę. Na jedną porcję wystarczą 2-3 paseczki z 200 gramowej paletki. Podobnie jak w przypadku szynki, nie ma sensu dodawać więcej, bo inaczej sałatka może być za słona.


W kolejnym etapie dorzucamy 5 pomidorków koktajlowych, pokrojonych w ćwiartki. Nie warto zastępować ich zwykłymi pomidorami, chyba, że same je hodujecie. Pomidorki koktajlowe są zazwyczaj słodsze, niż większość pomidorów, dostępnych w marketach, a to ważne, żeby pomidorki zrównoważyły swoją słodyczą słony smak szynki i sera gorgonzola.


Następnie wrzucamy do naszej sałatki ok.10 czarnych oliwek, pokrojonych na 2-3 części. To ważne, żeby nie zastępować ich zielonymi oliwkami, ponieważ - znowu - wtedy zrobiłoby się zbyt słono.


Niemal ostatnim etapem jest dodanie do sałatki ziaren. Ja dodaję przede wszystkim ziarna słonecznika, ale zdarza mi się również sięgać po dynię. Tutaj macie w zasadzie pełną dowoloność - dodawajcie te ziarna, które lubicie najbardziej :)


Całość skrapiam (czy może raczej obficie zalewam) sosem balsamicznym. Mój sos był dostępny jakiś czas temu w Lidlu, ale widziałam sosy tego typu również w dużych marketach. Mogę się założyć, że będą mieli go też w sklepach typu Alma, czy Piotr i Paweł.


To wszystko! Prawda, że łatwe i szybkie? :)
Smacznego!
K.

Przepis na sałatkę zaczerpnęłam z obserwacji zawartości sałatki, którą zamówiłam jakiś czas temu w jednym z lokali. Może nie jest to najbardziej unikalne danie na świecie, ale jest szybkie, łatwe i bardzo smaczne! Oczywiście możecie dorzucać również swoje ulubione składniki, ale uważajcie, żeby nie dodać zbyt dużo słonych produktów. Ja jadłam już wersję tej sałatki z kukurydzą lub z suszonymi pomidorami. Polecam zwłaszcza tę drugą, jeśli lubicie suszone pomidorki! :)
Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast