czwartek, 30 października 2014

Sierpniowe nowości

Cześć Dziewczyny!
 
W dalszym ciągu nadrabiam zaległości, więc oczywiście nie zdziwcie się tym, że dzisiejsze nowości przybyły do mnie jeszcze w sierpniu. Uwierzcie, że naprawdę staram się wyrobić, żeby nie pokazać Wam wrześniowych nowości w grudniu... (:D) Dobra wiadomość numer jeden jest taka, że obrobiłam już zdjęcia do wszystkich postów z nowościami i denkami do października włącznie, więc pozostaje mi stworzyć do tego tylko (i aż) teksty. Dobra wiadomość numer dwa jest taka, że wychodzę z założenia, że informacje czy wrażenia, którymi się z Wami dzielę przy okazji tych postów nie przeterminowują się, więc tak naprawdę nawet zaległe posty są dla mnie po prostu pretekstem do wyrażenia opinii, choćby w okrojonej formie :)


Sierpniowe nowości nie są aż tak okazałe, jak zwykle, choć nie obyło się bez skorzystania z kilku - jak zawsze - niepowtarzalnych okazji. Takich niepowtarzalnych, że do dnia dzisiejszego miałabym możliwość powtórzyć te zakupy co najmniej raz, ale... Same na pewno wiecie jak to jest z rozsądnym myśleniem na zakupach. Nigdy nie grzeszyłam zdrowym rozsądkiem w drogerii, więc to się akurat nie zmienia. Ot co :D


W trakcie urlopu w Chorwacji po raz pierwszy miałam możliwość odwiedzić słynną drogerię DM. Zawsze myślałam, że wpadnę tam w jakiś totalny szał zakupowy i wyjdę stamtąd objuczona jak wielbłąd, ale na miejscu jakimś cudem stwierdziłam, że postawię po prostu na sprawdzone kosmetyki i kilka kuszących i nowych dla mnie kosmetyków.
 
Wśród zakupów znalazły się w pierwszej kolejności produkty Balealotion do ciała o zapachu arbuza i żel pod prysznic o tym samym zapachu. Żel miałam już wcześniej i bardzo, bardzo podobał mi się jego zapach, więc ponowiłam ten zakup, a oprócz tego dorzuciłam lotion - głównie z myślą o moim facecie, który lubi lekkie smarowidła. Oprócz tego kupiłam dwa inne żele pod prysznic - o zapachu mango (również powtórka z rozrywki) i truskawki.


Do koszyka dorzuciłam również dwa rodzaje odżywek Balea - odżywkę z mango i aloesem, a także dwie tubki odżywki z olejem arganowym. Oba te produkty zdążyłam już wcześniej przetestować, więc powtórny zakup był jak najbardziej zaplanowany. Obie całkiem fajnie się u mnie sprawdzały, byłam z nich zadowolona i zdecydowanie będę chciała napisać o nich dla Was coś więcej.
 

Jeśli chodzi o produkty, które zainteresowały mnie już na miejscu, to skusiłam się na dwa kosmetyki do mycia twarzy (jakbym w domu miała ich za mało :D) - piankę z Himalaya Herbals (które podobno zaczęły pojawiać się również w drogeriach w Polsce, na razie słyszałam o drogeriach Dayli) oraz emulsję do mycia twarzy z Alverde.


I ostatnie dwa kosmetyki, również nieplanowane, a upolowane w chorwacki DM, to kosmetyki Burt's Bees - pomadka ochronna z ekstraktem z granatu oraz balsam do rąk. Oba kosmetyki są już w użyciu i choć sprawdzają się całkiem nieźle, to raczej nie skusiłabym się na nie, gdybym miała polowań na nie przez internet, dlatego tym bardziej cieszę się, że miałam możliwość kupienia ich stacjonarnie. Oba produkty mają baaaaardzo przyjazne i atrakcyjne składy i głównie to skusiło mnie do ich zakupu.


Wracając z Chorwacji zachaczyliśmy o Wiedeń, gdzie przypuściłam atak na LUSH. Okazało się jednak, że byłam dosłownie kilka minut za późno, więc pocałowałam klamkę, na szczęście kuzynka Michała ruszyła z odsieczą i kilka dni później zrobiła dla mnie upragnione zakupy (które tydzień później dojechały do Warszawy z jej mamą ;)), a raczej jeden zakup - ulubiony czyścik do twarzy Let The Good Times Roll. Natomiast maska Cupcake (recenzja wkrótce) to efekt wymiany pięciu pustych pudełeczek na świeżą maskę! Opłacało się je chomikować w szafie! :))


Zestaw kosmetyków Aldo Vandini, widoczny na powyższym zdjęciu, to mój prezent imieninowy od rodziny Michała z Wiednia, u której nocowaliśmy w drodze z i do Chorwacji. Nie spodziewałam się nic dostać, a już tym bardziej nie taki okazały zestaw. Jeszcze większą radość sprawiło mi to, że zupełnie nie słyszałam wcześniej o tej marce, więc znowu mam szansę zapoznać się z czymś całkowicie nowym dla mnie! W skład prezentu weszły dwa mydła w płynie o zapachu tamaryndy i imbiru oraz oliwki i granatu, a także żel pod prysznic, peeling, balsam do ciała oraz krem do rąk (w pierwszym wariancie zapachowym).


Powyższe produkty to już w ogóle zamierzchłe czasy - oba kosmetyki kupiłam na początku sierpnia, tuż przed wyjazdem na urlop. Ponieważ posty o filtrach do ciała muszą przezimować co najmniej do wiosny, warto teraz wspomnieć tak pro forma, że zarówno ochronny balsam do ciała SPF 50 z linii Pharmaceris S, jak i emulsja do opalania SPF 20 z Lirene świetnie wywiązały się ze swojego zadania i uchroniły nas przed intensywnym chorwackim słońcem. Opalaliśmy się bezpiecznie, bez żadnych zaczerwienień i bez poparzeń. Każdy w produktów ma przyjemną, lekką konsystencję i ekspresowo się wchłania, co było dla mnie sporym zaskoczeniem w przypadku wysokiego filtra! Na pewno będę się ich trzymać również podczas kolejnych urlopów pod chmurką! :)


No i na koniec trzy tusze do rzęs... Jak wiele z Was, również i ja otrzymałam od marki Rimmel zestaw recenzentki, który zawierał dwa egzemplarze nowego tuszu Wonder'Full. Jednym podzieliłam się już z Sylwią z Lacquer-Maniacs, a drugi poszedł w ruch. Na pewno napiszę o nim więcej, bo jest to produkt bardzo specyficzny. Na pewno przeszkadza mi w nim gigantyczna, niezbyt poręczna szczota, a efekt na rzęsach dla wielu z Was będzie niewystarczający, jednak muszę przyznać, że kiedy jak tylko tusz nieco podsechł, to - jak to często bywa - zaczęło mi się z nim całkiem nieźle pracować. Efekt na rzęsach jest zdecydowanie dzienny, ale wygląda ładnie i całkiem naturalnie. Dla mnie najważniejsze jest to, że nie skleja rzęs, ładnie je przyciemnia i nieco je wydłuża. Generalnie preferuję raczej mocniejszy efekt, ale ten też jest ok.
 
Dwie miniaturki tuszu High Impact Mascara od Clinique, to już dla odmiany efekt sephorowej akcji typu "wymień stary tusz na nowy". Miniaturka tego tuszu dzielnie służyła mi podczas urlopu, a nawet teraz jest jej jeszcze ciut, więc tym bardziej ucieszyłam się na wieść, że będę mogła bezkosztowo przygarnąć kolejne dwie miniatury! :)
 
***
 
Jeśli chodzi o sierpień - to już wszystko! W zasadzie prawie całe moje zakupy z tego miesiąca sprowadziły się do miniszaleństwa w DM, więc nie jest ze mną jeszcze tak źle. To znaczy w sierpniu nie było, bo we wrześniu i październiku znowu zasypała mnie sterta kosmetyków... Teraz dla równowagi zacznę w końcu opisywać Wam moje denko od maja, bo naprawdę było tego sporo, a naprawdę desperacko zależy mi na tym, żebyście wiedziały, że nie jestem aż takim człowiekiem-chomikiem, jak mogłoby się wydawać! :D
 
 
Jak zawsze czekam na Wasze opinie o zaprezentowanych kosmetykach - lubicie, nienawidzicie, pragniecie? :)
Karotka
Czytaj dalej

czwartek, 23 października 2014

Ulubieńcy września i października

Cześć Dziewczyny!

Po krótkiej przerwie, spowodowanej moim weekendowym wyjazdem do Wiednia, wracam do Was z ulubieńcami września i października. Tym razem zdecydowanie nie mogłabym sobie odpuścić tego rodzaju posta, ponieważ zdecydowałam się wyróżnić niemal same nowe produkty, z których większość pojawiła się u mnie we wrześniu. Każdy z nich zdecydowanie zasługuje na uwagę! :)


Tym razem dominację objęły produkty pielęgnacyjne, które bez reszty rozkochały mnie w sobie w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. W zasadzie już teraz obstawiam, że do każdego z nich z przyjemnością będę wracać, gdy już wycisnę ostatnią kroplę z aktualnie używanych opakowań :)


Zacznijmy jednak od skromnej reprezentacji produktów kolorowych. Już w ostatnich ulubieńcach wspominałam Wam o tym, że - ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu - na powrót przekonałam się do błyszczyków. Przez co najmniej dwa lata omijałam ten rodzaj produktów szerokim łukiem, a te, które mimo wszystko do mnie trafiały, zwykle oddawałam mamie i koleżankom. Różany błyszczyk z Pat&Rub jest więc pierwszym, który kupiłam po długiej, długiej przerwie i jestem nim zachwycona! Cudownie pachnie różaną konfiturą, przyjemnie zmiękcza usta, umiarkowanie się klei i generalnie jest bardzo przyjemny w noszeniu. Oczywiście przy tym wszystkim ładnie nabłyszcza usta i sprawia, że wyglądają bardzo kusząco :)

Kolejnym produktem jest znowu coś do ust - tym razem pomadka MAC Plumful, która stała się również moim hitem na jesień! Jest to wyjątkowo popularny w blogosferze kolor, przez co siłą rzeczy i ja się nim zainteresowałam. W sztyfcie jest to piękny, fioletowawy odcień, który na moich ustach przybiera nieco winny odcień. Jestem nim oczarowana i wyjątkowo chętnie po niego sięgam.

Trzecim kolorowym produktem, po który sięgałam regularnie we wrześniu i październiku jest czarna kredka Exaggerate z Rimmel. Przez długie miesiące używałam tylko brązowych kredek, ale ostatnio nabrałam ochoty na ciut mocniejsze podkreślenie oka, więc czarna kredka wydała mi się niezłym rozwiązaniem. Lubię ją za to, że jest naprawdę trwała, ma głęboki kolor, jest miękka i naprawdę dobrze się nosi. Polubiłam ją na tyle, że skusiłam się na więcej kolorów :)


Seria Liście Manuka z Ziaji to kolejny hit blogosfery. Być może nie uległabym temu zbiorowemu szaleństwu, gdyby nie fakt, że ostatnio mam spore problemy z cerą, więc kiedy znalazłam tę serię w Rossmannie, postanowiłam wrzucić kilka kosmetyków do koszyka. Wśród nich znalazł się krem na noc z kwasem migdałowym, który rewelacyjnie wpłynął na większość moich problemów. Cera zaczyna wyglądać znacznie lepiej i choć nadal daleko jej do ideału, to jednak z dnia na dzień jej stan coraz bardziej się poprawia.

Balsam przeciw wypadaniu włosów z Seboradin, to kolejne odkrycie miesiąca. Bardzo dobrze wpłynął na kondycję moich włosów, zarówno jeśli chodzi o ograniczenie ich wypadania, jak i o ich ogólne nawilżenie. Więcej napisałam w recenzji, którą opublikowałam w ubiegłym tygodniu TUTAJ.


Ostatnie dwa produkty, to kosmetyki, które znalazłam w przesyłce z nowościami Lirene i Under Twenty, przesłanej przez niezawodną Panią Eriskę - Anię :) Żel Różany Ogród niemal od razu powędrował pod prysznic, tym bardziej, że ostatnio mam wyjątkową fazę na kosmetyki o tym zapachu, a ten żel idealnie odzwierciedla woń tych kwiatów. Takie prysznice to ja mogę brać codziennie! :)

Po urlopie w Chorwacji przez długi czas borykałam się z przesuszoną skórą na ciele, co jest jak na mnie wyjątkowo dziwne. Żaden z dotychczas używanych balsamów nie był w stanie poradzić sobie z tym problemem, więc za poleceniem Ani sięgnęłam po balsam z nowej linii Lirene Emolient. Wystarczyło kilka dni codziennego stosowania i w końcu pozbyłam się suchej i napiętej skóry! Polubiliśmy się na tyle, że Emolient stał się stałym elementem naszej codziennej pielęgnacji.

***
Jeśli chodzi o wrześniowo-październikowych ulubieńców to byłoby na tyle! W ciągu obu tych miesięcy regularnie sięgałam po każdy z omówionych wyżej produktów, niektóre z nich zdążyły już nawet dosięgnąć dna. Myślę, że dawno już nie trafiłam na tyle udanych kosmetyków do pielęgnacji. Stopniowo postaram się przygotować dla Was pełne recenzje omawianych ulubieńców.

Was natomiast zachęcam do podzielenia się Waszymi opiniami na ich temat, jeśli tylko miałyście już okazję z nich korzystać. A może któryś z nich szczególnie wpadł Wam w oko i chciałybyście go wypróbować? :)
Karotka
Czytaj dalej

środa, 15 października 2014

Rimmel - Lash Accelerator Endless - tusz do rzęs

Cześć Dziewczyny!
 
Dawno już nie pisałam o tuszach do rzęs, a w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy przewinęło się przez moje ręce kilku naprawdę świetnych kandydatów na tusz idealny. Dzisiaj przedstawiam Wam pierwszy z nich - tusz do rzęs Lash Accelerator Endless od Rimmel.


EFEKT/DZIAŁANIE:
O moich rzęsach nie mogę powiedzieć nic złego, ponieważ są z natury dość długie, aczkolwiek mają bardzo jasne końcówki, których bez tuszu po prostu nie widać. Wydawałoby się, że ich umalowanie to prosta sprawa, przeciągamy szczoteczką i voila - rzęsy do nieba, a mimo to większość tuszy nie potrafi sprostać temu wyzwaniu i bardzo często sprawiają, że wyglądam jakbym miała trzy cienkie rzęsy na krzyż... W makijażu rzęs stawiam więc przede wszystkim na wydłużenie, ale lubię też, kiedy tusz oblepia po trochu każdą z rzęs i sprawia, że wyglądają one na grubsze, bo wierzcie mi, że długie, a cienkie rzęsy, to też nie jest wcale przyjemny, ani nawet efektowny widok ;)
 
Lash Accelerator Endless naprawdę świetnie sobie radzi z podreślaniem moich specyficznych rzęs i rewelacyjnie je wydłuża, a przy tym nieco pogrubia - dokładnie tyle, ile lubię. Tusz jest naprawdę trwały i trzyma się na swoim miejscu przez cały dzień. Nie osypuje się, nie kruszy i nie rozmazuje zbyt łatwo. Nigdy też nie podrażnił mi oczu.
 
Jest jeden drobny minusik, który jest bardzo popularny dla tego typu produktów - maskara musi troszeczkę odleżeć, ponieważ od razu po otwarciu jest zbyt mokra. Warto dać jej tydzień, maksymalnie dwa, żeby zobaczyć na co naprawdę ją stać. Oczywiście to nie jest tak, że nie można jej w tym czasie używać! Po prostu przez pierwsze kilka czy kilkanaście dni od otwarcia maskary, efekt na rzęsach będzie raczej dzienny i mało efektowny, choć nadal ładny. Na początku zdarzało mi się też, że zanim tusz podeschnął, to czasami odrobinę sklejał rzęsy, ale nie na tyle, żeby nie można było sobie z tym poradzić szybkiem przeczesaniem rzęs grzebykiem, czy czystą szczoteczką po starym tuszu. W późniejszym okresie użytkowania tusz praktycznie zupełnie nie sklejał mi rzęs.


SZCZOTECZKA:
Kolejnym ogromnym plusem tej propozycji Rimmela jest wygodna, silikonowa szczoteczka. Jeśli jesteście ze mną dłużej, to być może pamiętacie, że staram się wybierać właśnie takie aplikatory, bo uważam, że znacznie lepiej i szybciej radzą sobie z moimi rzęsami. W tym przypadku to rozwiązanie również okazało się być najskuteczniejsze, dzięki czemu rzęsy wyglądają dobrze nawet po dwóch szybkich przeciągnięciach szczoteczką. Jeśli jednak macie kilkanaście, czy kilkadziesiąt sekund więcej, to warto poświęcić je na dokładne wyczesanie każdej kępki rzęs, ponieważ efekt, który daje LAE można budować w zależności od potrzeb, bo szczoteczka pozwala na dość precyzyjne podkreślenie oka bez sklejania pojedynczych rzęs.

 
WYDAJNOŚĆ:
Tusz jest bardzo długo zdatny do użytku. W tej chwili jest to moje drugie opakowanie i tym razem ciekawość spowodowała liczne skoki w bok w trakcie stosowania tej buteleczki, a i tak za każdym razem, kiedy wracam do aktualnego egzemplarza LAE, to jest on nadal mokry i daje w pełni zadowalające mnie efekty. Wiem, że niektóre z Was szybciej wyczuwają różnicę w formule ulubionego tuszu, ale jak dla mnie ten produkt jest świeży spokojnie do pół roku od otwarcia.
 
OPAKOWANIE:
Tusz umieszczono w ładnym, smukłym opakowaniu w neonowo żółtym odcieniu. Na pewno nie sposób go przegapić w kosmetyczce, czy półce sklepowej. Co tu dużo gadać, po prostu mi się podoba.
 
 
CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Tusz kosztuje ok.30 zł, ale często można go upolować w cenie promocyjnej, obniżonej nawet do 20 zł. Niezależnie od tego w jakiej cenie go traficie, uważam, że jest warty każdej z tych kwot ;)) Z pewnością nie będziecie miały problemu z jego dostępnością, ponieważ znajdziecie go w każdym Rossmannie, Naturze, Super-Pharm czy Hebe :)

Na koniec jeszcze szybki podgląd na rzęsy. Wybaczcie mi brak PhotoShopa i znieście widok mojej niedoskonałej cery. Taka jest i niewiele na to poradzę, bo prędzej zostałabym mistrzem Painta, niż PS :D

 
Jak zwykle czekam na Wasze opinie! Czy podoba Wam się efekt, który Lash Accelerator daje na moich rzęsach? Czy same miałyście już okazję korzystać z tego tuszu i czy Wam również przypadł do gustu tak bardzo, jak i mi? Jakie tusze należą obecnie do Waszych ulubionych? :)
Karotka
Czytaj dalej

wtorek, 14 października 2014

Iwostin - Purritin - emulsja matująca

Cześć Dziewczyny!
 
Dzisiaj chciałabym podzielić się z Wami wrażeniami ze stosowania emulsji matującej z linii Purritin marki Iwostin. Kiedy jakieś czas temu recenzowałam krem nawilżający z innej serii tej marki (KLIK) i wspomniałam właśnie o tej emulsji, wiele z Was wyraziło zainteresowanie tym produktem. Mówicie i jestem! :)


Informacja od producenta oraz skład:
 



DZIAŁANIE:
Moja skóra, choć w teorii mieszana, bardzo często zachowuje się całkowicie jak tłusta, wobec czego pokładam spore nadzieje w produktach matujących, jednak przy tym wszystkim staram się również pamiętać o odpowiedniej pielęgnacji cery, tzn. wybieraniu produktów, które nie powodują jej wysuszania, a także o regularnym jej nawilżaniu. Mimo to, produkty o działaniu matującym są niezbędne zarówno w mojej pielęgnacji, jak i w codziennym makijażu. Zauważyłam również, że na działanie produktów matujących kolosalne działanie ma też fakt, czy jestem wyspana, czy nie... Z wiekiem coraz bardziej zauważam relację pomiędzy wypoczętą skórą (i organizmem ogólnie) z jej dobrą kondycją i choć zupełnie mnie to nie cieszy, bo jestem typowym nocnym markiem, to jednak nie sposób nie opisać dwóch efektów kremu, o którym dzisiaj Wam opowiadam, które są najwyraźniej uzależnione właśnie od stopnia mojego wypoczęcia...
 
Emulsja matująca Purritin generalnie sprawdza się naprawdę nieźle i bardzo przyzwoicie matowi moją skórę. Po bardzo szybkim wchłonięciu się, zostawia skórę niemal całkowicie matową. Czas utrzymywania się matu zależy jednak m.in. od wyżej opisanych czynników. Zauważyłam, że w dni wolne od pracy, czyli m.in. weekendy, kiedy wysypiam się tyle, ile tylko się da (9-10h), moja skóra znacznie później zaczyna się przetłuszczać, a nawet wtedy nie jest to szczególnie uciążliwe. Zwykle dopiero po upływie jakiś 7-8 h sięgam po bibułkę matującą i to w zasadzie załatwia sprawę na większość dnia. Nieco inaczej sprawa ma się, jeśli chodzi o dni pracujące, czyli wtedy, kiedy zazwyczaj sypiam po 5-6 h. O ile sama jestem w stanie całkiem nieźle funkcjonować po takiej ilości snu, to jednak moja cera wyraźnie na tym traci i o bibułkę matującą dopomina się już po 4h od wykonania porannej toalety i makijażu. Na szczęście po puder sięgam zazwyczaj dopiero po kolejnych 4h, więc przez większość dnia w pracy wyglądam w miarę przyzwoicie, dlatego z kremu jestem generalnie zadowolona. Moja cera przyzwyczaiła mnie do tego, że w zasadzie nie powinnam ruszać się na dłużej bez pudru, wobec czego sięgnięcie raz czy dwa razy dziennie po bibułkę lub puder nie jest dla mnie większym wysiłkiem.
 
 
Domyślam się, że dla niektórych z Was ten czas może być zbyt krótki. Oczywiście zawsze są to kwestie indywidualne, zależne od osobistych uwarunkowań organizmu i cery. Coraz częściej przekonuję się również, że coraz więcej w tym wieku zaczyna być zależne od snu, diety, nawodnienia i innych rzeczy, który możemy korygować tylko dobrymi nawykami, a nie jedynie pielęgnacją zewnętrzną i makijażem. Mimo wszystko krem polecam, bo jestem usatysfakcjonowana jego działaniem, w szczególności we wspomniane wolne dni, kiedy to prawie zapominam o konieczności dokonania ewentualnych poprawek w makijażu :)
 
Zużyłam już dwie tubki produktu i jestem pewna, że jeszcze będę do niego wracać, choć aktualnie mam ochotę na mały skok w bok :) Przez cały okres używania kremu nie zaobserwowałam żadnych podrażnień. Emulsja nie wpłynęła na ograniczenie niespodzianek, zaskórników i innych tego rodzaju przyjemności, ale też nie spowodowała ich zwiększenia.

 
KONSYSTENCJA I ZAPACH:
Emulsja ma bardzo lekką konsystencję, która wizualnie może sprawia wrażenie nieco gęstawej, ale tak naprawdę, w moim odczuciu, jest mocno zbliżona do żelu. Bardzo szybko się wchłania i nie zostawia tłustej, ani świecącej wartswy na skórze. Z pewnością nie powodowała uczucia ściągnięcia skóry.
 
Emulsja ma bardzo neutralny zapach, teoretycznie jakiś tam jest, ale zupełnie nic mi nie przypomina, więc uznaję go za normalny-kremowy :)
 
 
OPAKOWANIE:
Produkt umieszczono w miękkiej tubie o zawartości 75 ml, zakończonej nakrętką zamykaną na klapkę. Wielokrotnie powtarzałam, że jest to dla mnie wygodne rozwiązanie, więc i tym razem jestem na tak. Produkt bardzo łatwo wycisnąć z tubki aż do ostatniej kropli.
 
WYDAJNOŚĆ:
Zdaje się, że ostatniej tubki używałam od czerwca, ale przez wakacje robiłam sobie przerwy, kiedy sięgałam po produkty z filtrem lub produkty nawilżające (szczególnie mam na myśli urlopy). Z tego, co pamiętam - jeśli zliczyć cały czas stosowania produktu, to tubka spokojnie wystarczyłaby mi na 3-3,5 miesiąca codziennego stosowania.


CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Emulsja kosztuje ok.30 zł i dostaniecie ją w większości aptek. Ja swoją kupuję tam, gdzie mam najbadziej po drodze, czyli po prostu w Super-Pharm. Myślę, że ani cena, ani dostępność produktu nie powinny Wam sprawić żadnego problemu :)
 
***
Jak już wspomniałam, choć wiele zależy od osobistych uwarunkowań skóry, a moja niestety bywa kapryśna, przy czym sama niewiele robię, żeby jej pomóc wyglądać dobrze (ciągle nie pamiętam o piciu dostatecznej ilości wodu i nie umiem zmusić się do wcześniejszego chodzenia spać w dni robocze), to jednak jestem z tego kremu zadowolona i uważam, że jest warty polecenia. Po ponad pół roku stosowania tego produktu robię mały skok w bok w kierunku oferty Tołpy, jednak na ten moment uważam, że jeszcze nie raz sięgnę po Iwostin. Tym bardziej, że mam na oku jeszcze inne produkty z linii Purritin :)

Jak zwykle czekam na Wasze opinie na temat produktu, jeśli miałyście już z nim do czynienia. Pod ostatnią recenzją produktu Iwostinu sporo z Was pisało, że lubicię tę markę i macie wśród niej swoich ulubieńców. A jak jest z Waszymi ulubionymi kremami czy emulsjami matującymi? Koniecznie napiszcie co się u Was najlepiej sprawdziło do tej pory, jeśli chodzi o pielęgnację i matowienie skóry przetłuszczającej się! :)
Karotka
Czytaj dalej

poniedziałek, 13 października 2014

Seboradin - balsam przeciw wypadaniu włosów [Inter Fragrances]

Cześć Dziewczyny!

Dzisiejszy wpis miał być początkowo jedynie pierwszymi wrażeniami, jednak okazało się, że przez czas, wyznaczony mi na wyrobienie sobie zdania o produkcie zdążyłam go zużyć niemal do ostatniej kropli. Mowa o balsamie przeciw wypadaniu włosów od Seboradin!


Informacja od producenta:
Zgodnie z informacjami zamieszczonymi na etykiecie, produkt jest przeznaczony dla osób borykających się z okresowym i przewlekłym wypadaniem i przerzedzaniem się włosów lub w leczeniu łysienia androgynicznego. Jest on przeznaczony zarówno dla kobiet, jak i dla mężczyzn.

DZIAŁANIE:
W moim odczuciu balsam Seboradin świetnie wywiązał się z postawionych przed nim zadań. Stosowałam go przez ostatnie 3,5 tygodnia i zaobserwowałam spełnienie większości obietnic producenta. Włosy, po zastosowaniu balsamu rzeczywiście dobrze się rozczesywały, nie były w żadnym razie bardziej splątane, a do tego były bardzo miękkie i zdawały się stopniowo nabierać więcej blasku. Myślę, że balsam całkiem nieźle poradził sobie również z ich pourlopowym nawilżeniem i sprawił, że moje włosy odzyskały przyzwoitą kondycję - choć i tak kilka dni temu zdecydowałam się znacznie je skrócić, ale to już była raczej moja babska fanaberia i kwestia zniszczonych końców (czyli typowo nieodwracalnych uszkodzeń mechanicznych).

W przypadku tego produktu, najważniejsze jest jednak działanie dotyczące zapobiegania wypadania włosów. Muszę szczerze przyznać, że naprawdę odniosłam wrażenie, że już po kilku użyciach zaczęłam gubić mniej włosów. Oczywiście nie są to jeszcze spektakularne efekty, bo do tego potrzeba czasu i wytrwałości. Czasami również odpowiedniej diety, jednak moim zdaniem proces wypadania włosów został u mnie znacznie uspokojony. Sprowokowało mnie to również do powrotu do suplementów, wspomagających organizm od środka, więc kupiłam niedawno preparat na bazie skrzypu polnego, żeby podziałać na moje włosy ze zdwojoną siłą :)

Producent obiecuje również przyspieszenie wzrostu włosów i to faktycznie również u mnie występuje, choć nie jestem pewna, czy jest to całkowicie zasługa jedynie balsamu. Po prostu nigdy nie miałam z tym większych problemów.

Balsam stosowałam zarówno na całą długość włosów, jak i na skórę głowy - w połączeniu z króciutkim masażem skalpu. Produkt nie spowodował u mnie żadnego podrażnienia i absolutnie nie obciążył włosów.


KONSYSTENCJA I ZAPACH:
Balsam Seboradin ma ciekawą, dość gęstą konsystencję, przypominającą mi nieco budyń. Bardzo łatwo rozprowadza się na włosach, nie spływa z nich i bezproblemowo trzyma się na nich przez te kilka czy kilkanaście minut, więc można go zastosować nawet jako ekspresową maseczkę.

Zapach balsamu mocno przypadł mi do gustu. Jest mocno kwiatowy, ale nie potrafię dokładnie określić z jakim gatunkiem kwiatów mi się kojarzy. Powiedziałabym nawet, że pachnie całą kwiaciarnią na raz :)


OPAKOWANIE:
Produkt umieszczono w plastikowej, dość sztywnej butelce o pojemności 200 ml. Na szczęście konsystencja balsamu jest na tyle bezproblemowa, że przez cały czas użytkowania produktu nie miałam kłopotów z wydobyciem produktu. Jedynie przed ostatnim użyciem produktu warto postawić buteleczkę do góry nogami, żeby wydobyć całość.

Sama buteleczka jest w miarę podatna na ściskanie i nie odkształca się zbyt łatwo. Jest zakończona korkiem z dziubkiem, który łatwo dozuje produkt. Sam design jest jak najbardziej ok - minimalistyczny, typowo apteczny, a więc i budzący moje zaufanie :)


WYDAJNOŚĆ:
Jak już wspomniałam na początku posta - balsam gości w mojej łazience od 3,5 tygodnia. Zostało mi go jeszcze na jedno, maksymalnie dwa użycia, co daje łącznie 4 tygodnie. Przez ten czas używałam go przy każdym myciu włosów, czyli jakieś 3 razy w tygodniu - i to na całe włosy. Uważam, że jak na tak niepozorną buteleczkę to naprawdę dobry wynik :)

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Balsam wchodzi w skład całej linii produktów przeciw wypadaniu włosów, z których większość kosztuje około 19,90 zł. Uważam, że jest to jak najbardziej przystępna i akceptowalna cena za dobry produkt z całkiem niezłą zawartością i dobrym działaniem :)

Seboradin, to marka dostępna przede wszystkim w aptekach, zarówno tych stacjonarnych, jak i internetowych. Spokojnie znajdziecie produkty tej marki np. w Super-Pharm, a w razie problemów zapraszam Was do sklepu internetowego marki TU.

SKŁAD:
Aqua, Cetearyl Alcohol, Propylene Glycol, Glycerin, Cetrimonium Chloride, Behentrimonium Chloride, Isopropyl Alcohol, Argania Spinosa Kerner Oil, Propanediol, Cynara Scolymus Leaf Extract, Serenoa Serrulata Fruit Extract, Sodium Benzoate, Gluconolactone, Calcium Gluconate, Potassium Sorbate, Rosmarinus Officinalis Leaf Extract, Parfum, Chamomilla, Recutita Flower Extract, Arnica Montana Flower Extract, Lamium Album Extract, Salvia Officinalis Leaf Extract, Pinus Sylvestris Bud Extract, Nasturtium Officinale Extract, Arctium Majus Root Extract, Citrus Limon Peel Extract, Hedera Helix Extract, Calendula Officinalis Flower Extract, Tropaeolum Majus Flower Extract, Phenoxyethanol, Methylparaben, Butylparaben, Ethylparaben, Propylparaben, 2-Bromo-2-Nitropropane-1.3-Diol, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone, Citric Acid, Hexyl Cinnamal, Linalool, Limonene, Geraniol

***
Balsam przeciw wypadaniu włosów, to mój pierwszy produkt marki Seboradin, z którym miałam do czynienia i muszę przyznać, że to było bardzo udane spotkanie. Z wielka przyjemnością będę do niego wracać, ale póki co zapoznam się z pozostała ofertą marki. Na pewno podzielę się z Wami swoją opinią m.in. na temat linii do pielęgnacji ciemnych włosów, którą jakiś czas temu mogłyście wygrać na blogu, a którą również otrzymałam od marki do przetestowania.

Koniecznie dajcie znać co sądzicie na temat marki Seboradin! Czy miałyście już okazje zapoznać się z oferowanymi przez nią produktami, czy jak dotąd żaden z nich nie wpadł Wam jeszcze w ręce? A może już macie swoich ulubieńców? :)
Karotka
Czytaj dalej

sobota, 11 października 2014

"Okołokolorowi" ulubieńcy letnich miesięcy

Cześć Dziewczyny!

W związku z tym, że na blogu już dawno nie było ulubieńców, pomyślałam, że warto byłoby przygotować zbiorczy post z ulubieńcami ostatnich miesięcy. Kiedy tak zebrałam wszystko, okazało się, że najwięcej ulubieńców wytypowałam wśród kolorówki. To nie tak, że nagle obraziłam się na pielęgnację, po prostu część produktów zmieniała się zbyt często, żeby zasłużyć na miano ulubieńca, część stanowi stałą gromadę od wielu miesięcy, więc nie ma sensu ich znowu powtarzać, a inne po prostu nie urzekły mnie na tyle, żeby je tu pokazywać. Co do pozostałych - na pewno przygotuję odpowiednie recenzje, dlatego dzisiaj skupmy się po prostu na kolorówce i produktach oscylujących blisko tej kategorii :)

***

Pierwszym ulubieńcem jest woda toaletowa Roses de Chloé. Odkąd ją kupiłam, używałam jej praktycznie non stop, jedynie z drobnymi przerwami na Daisy Eau So Fresh. Teraz zostało mi już dosłownie tylko kilka kropelek na dnie, co chyba najlepiej świadczy o mojej miłości do tego zapachu :) Choć początkowo wydaje się być dosyć delikatny, nawet odrobinę mydlany i zdecydowanie czuć w nim różę, to jednak na mojej skórze szybko zyskuje sporo mocy, a do głosu dochodzą cięższe nuty.Oprócz tego naprawdę długo się utrzymuje na skórze, więc liczę na dłuższy związek z kolejnymi buteleczkami :)


Powyższa trójka to aktualnie moje ulubione pędzle. Blush Brush z Real Techniques zamierzałam początkowo używać zgodnie z przeznaczeniem do różu, ale okazało się, że w tej kwestii H24 z Hakuro nadal jest moim numerem 1, któremu naprawdę mało co może zagrozić :) Za to pędzel z RT sprawił, że na nowo zaczęłam sięgać po bronzery, które odstawiłam ze względu na poranną oszczędność czasu. W końcu co jak co, ale bronzer wymaga jednak trochę uwagi podczas aplikacji. Jajo z Real Techniques pokazało mi jak bardzo byłam w błędzie. Teraz nałożenie bronzera nie zajmuje mi więcej, niż kilkanaście sekund, a do tego mam gwarancję, że produkt będzie nałożony lekką ręką :)

Super Kabuki z Lily Lolo, to pędzel, którego używam już prawie od roku i jak dla mnie jest niezastąpiony, jeśli chodzi o aplikację podkładów mineralnych. Sprawdza się zarówno z podkładami Lily Lolo, jak i Annabelle Minerals. Świetnie je rozprowadza, nie tworzy plam na skórze, no i nie zjada przy tym zbyt dużo produktu :)


Skoro już wspomniałam o bronzerze, to warto byłoby również wskazać głównego "wykonawcę" - myślę, że nie zdziwię Was, jeśli napiszę, że oczywiście jest to bardzo popularny w blogosferze bronzer Bahama Mama z TheBalm. Tuż za nim plasuje się piękny bronzer z kolekcji Jungle Fever z ArtDeco, ale ponieważ TheBalm mam nieco dłużej i w związku z tym częściej po niego sięgam, to właśnie ten produkt zdecydowałam się zaprezentować w ulubieńcach :) Co w nim jest takiego dobrego? Hmm... Wszystko! Świetna pigmentacja, piękny, odpowiednio ochłodzony odcień brązu i całkowity mat, bez żadnych drobinek.

Skoro jesteśmy przy TheBalm, to oczywiście nie mogłabym nie wspomnieć również o różu Hot Mama, który jest stałym bywalcem mojej kosmetyczki nie tylko latem, aczkolwiek latem sięgam po niego najczęściej ze względu na to, że pięknie współgra z opaloną skórą, a drobinki w nim zawarte dodatkowo przyjemnie ją rozświetlają. Kiedy jednak mam ochotę na klasyczny odcień różu, wtedy sięgam po jeden z dwóch ulubieńców Plum Pop z Clinique, który jest połączeniem różu z kropelką fioletu, lub cukierkowy róż Well Dressed z MAC, który daje efekt bardzo delikatnie, naturalnie zaróżowionych policzków.


Kolejna trójeczka, to produkty, które pozwalają mi na uporanie się z moją nieco problematyczną cerą. Kamuflaż z Alverde całkiem nieźle radzi sobie zarówno z ukrywaniem cieni pod oczami, jak i z drobnymi wypryskami. Natomiast pudry Flawless Matte z Lily Lolo oraz Stay Matte z Rimmel pomagają mi cieszyć się matową cerą przez kilka godzin. Używam ich wymiennie, ponieważ po Flawless Matte sięgam w połączeniu z podkładami mineralnymi, natomiast po Stay Matte, gdy używam klasycznych płynnych podkładów lub kremów BB czy CC.


Od prawie roku regularnie sięgam po podkłady mineralne i są one podstawą mojego makijażu. Aktualnie moim ulubieńcem w tej kwestii jest podkład matujący z Annabelle Minerals, jednak w lato często go zdradzałam z kremami CC. Po ten z Gosha sięgałam, kiedy nie byłam nie opalona, bo ma ładny, jasny kolor, odpowiedni dla bladzioszków. Nie jest mocno kryjący, ale przyjemnie rozświetla skórę i nawet ja, posiadaczka mieszanej skóry, byłam z niego mocno zadowolona. Superdefense CC z Clinique, to dla odmiany hit moich wakacji, kiedy już złapałam nieco słońca. Odcień Light Medium nie należy do najjaśniejszych, więc słusznie pomyślałam, że sprawdzi się na urlopie. Całkiem przyjemnie krył drobne niedoskonałości, wyrównywał koloryt skóry i naprawdę nieźle się utrzymywał. Gdyby jaśniejszy kolor był dla mnie odpowiedni, mogłabym nawet rozważyć zakup pełnowymiarowego produktu.


Jeśli chodzi o lakiery do paznokci, to bywam dość niestała w uczuciach. Lubię sięgać po przeróżne odcienie i rzadko sięgam po jeden non stop, ale jest jeden taki lakier, który jest moim ulubieńcem na paznokciach u stóp i jest to Jazz Funk z serii Salon Pro od Rimmel. Rzadko noszę inny kolor na stopach, nie tylko latem! :)

Usta są wprawdzie dość odległe do stóp, ale produkt gabarytowo idealnie wpasował się z Rimmelowym lakierem, więc musicie mi wybaczyć to zestawienie ;) Jajeczko z balsamem EOS, to niezmiennie mój ulubieniec w domowej pielęgnacji ust. Sięgam po niego zarówno rano, podczas wykonywania makijażu, jak i tuż przed zaśnięciem. Dla moich ust jest wystarczający i dba o ich bieżącą dobrą kondycję. Więcej na razie nie potrzebuję :)


W przypadku produktów do oczu, przez ostatnie miesiące regularnie szłam na łatwiznę i byłam koszmarnym leniem, jeśli chodzi o makijaż oczu. Genialna baza z ArtDeco załatwiała sprawę trwałości makijażu, natomiast na niej lądowały kolejno - cień Maybelline Colour Tattoo w odcieniu On & On Bronze na górnej powiece oraz szarość Muse od Sigma Beauty na dolnej powiece. Na brwiach natomiast niezmiennie Maybelline Colour Tattoo w odcieniu Permanent Taupe. I tyle! Sprawdzony zestaw bez wydziwiania ;)


Żeby nie było tak całkiem łyso, powyższe zestawienie wzbogacałam o kredkę i tusz - najchętniej brąz z Avon (brązowa Glimmerstick Diamonds) lub Pierre Rene (brązowy Eye_Matic), czasami jednak ciągnęło mnie do granatu - wtedy na powiece lądowała świetna kredka Smokey Eye Liner z Gosh.

W kwestii tuszy do rzęs byłam znacznie mniej wierna, ponieważ używałam wymiennie Catchy Eyes z Gosh oraz Lash Accelerator Endless z Rimmel. Pod koniec wakacji wymieniłam je z ciekawości na High Impact Mascara z Clinique. Dwa pierwsze są moimi ulubieńcami od dłuższego czasu i w obu przypadkach to mojego drugie opakowania, jednak Clinique całkiem niespodziewanie również zyskała moją ogromną sympatię i to pomimo klasycznej szczoteczki z włosiem. Po raz kolejny przekonuję się, że ta marka ma naprawdę sporo do zaoferowania :)

Do zestawienia wkradły się również dwa produkty Essence, które fantasycznie sprawiły się na urlopie. Po niebieską maskarę sięgałam, kiedy miałam ochotę zmienić drobny akcent w makijażu oka, natomiast top coat z limitowanki Beach Cruiser z Essence sprawiał, że każdy mój ulubiony tusz stawał się wodoodporny, dzięki czemu nie musiałam tym razem kupować 350 tuszu do rzęs tylko po to, żeby móc go używać przez dwa tygodnie wakacji ;)


Na koniec największa niespodzianka zestawienia, czyli dwa świetne błyszczyki. Nie wiem co mi się stało, bo od dłuższego czasu na błyszczyki spoglądałam raczej niechętnie i od kilku lat żadnego nie kupiłam. Na jednym ze spotkań blogerskich otrzymałam jednak fioletowy błyszczyk z Gosh, który zatrzymałam ze względu na ciekawy odcień i w końcu odważyłam się go użyć. Okazało się, że pokochałam go tak bardzo, że zdecydowałam się dokupić sobie jeszcze różany błyszczyk z Pat&Rub, który również zdobył moje serce. Oba produkty przyjemnie zmiękczają usta, długo na nich trwają i choć nieco się kleją, to jednak nie są w tej kwestii na tyle upierdliwe, jak większość produktów tego typu. Muszę przyznać, że chyba na dobre przeprosiłam się z tym rodzajem kosmetyków, aczkolwiek nie przewiduję nagłego powiększenia "kolekcji". Z tymi dwoma mam się świetnie i niczego więcej mi nie trzeba :)

***

No cóż, dzisiaj uraczyłam Was sporą gromadką kolorówki, ale od maja minęło przecież mnóstwo czasu, warto więc chociaż napomknąć co przez ten czas dominowało na mojej toaletce :) Wkrótce na blogu powinni się pojawić również wrześniowi ulubieńcy, w których zdecydowanie wiodącą rolą odegrają tym razem kosmetyki pielęgnacyjne. Tym razem sporo nowości mocno przypadło mi do gustu, wobec czego chciałabym się z Wami podzielić swoimi dobrymi wrażeniami na ich temat.

Tymczasem jednak zapraszam do dzielenia się Waszymi spostrzeżeniami na temat dzisiejszej gromadki. Miałyście któreś z tych produktów? Czy u Was sprawdził się równie dobrze? :)
Karotka
Czytaj dalej

poniedziałek, 6 października 2014

TŻ, czyli towarzysz-żal

Od wczoraj media huczą o śmierci Ani Przybylskiej. Ludzie na facebooku przekrzykują się kto kochał ją bardziej, dla kogo była większą idolką i jaką to ona nie była wspaniałą aktorką, kobietą i matką. Wszyscy znawcy tematu. Była, to na pewno i samej jest mi jej żal, bo żaden wiek nie jest dobry na umieranie, szczególnie gdy odchodzi piękna, młoda kobieta, która swoim wizerunkiem budziła chyba tylko i wyłącznie sympatię. Żaden wiek nie jest dobry na umieranie, a już na pewno nie ten, który zmusza Cię do pozostawienia trójki małych dzieci samych. Nie ten, kiedy jeszcze całe życie przed Tobą...

Media jednak za kilka dni zapomną i Wy też. Wszyscy tak bardzo teraz wstrząśnięci śmiercią Ani, za kilka, kilkanaście dni, kiedy będzie już po pogrzebie, kiedy już wszystkie programy przemaglują całą jej karierę w tę i z powrotem, również zapomną. Zostanie rodzina, pogrążona w żalu i tęsknocie, które sama dobrze znam i rozumiem.


***
Kiedyś, myśląc o śmierci bliskich osób, zawsze powtarzałam, że każda śmierć jest straszna i chyba lepiej, gdy taka osoba odchodzi nagle, niż cierpiąc podczas długiej i wycieńczającej choroby. Myślałam, że ten czas, który nieuchronnie zbliża chorego do śmierci, czas dla najbliższych, na pożegnanie się, to tylko egoistyczne myślenie tych, którzy zostają. Bo przecież jak można chcieć, żeby nasz najbliższy był chory, byle tylko był. Teraz nie zamieniłabym tego czasu na nic innego. Być może sama stałam się w tej kwestii egoistką, a może zbyt dużo napatrzyłam się w tym roku na odchodzenie najbliższych. Jestem jednak przekonana, że przy całej tej nieuchronności rozstania, ten czas jest prezentem nie tylko dla rodziny, ale i dla samego chorego.

Ile razy czytaliście, że człowiek, dowiadując się o chorobie przewartościował swoje życie, że wyciągnął rękę na zgodę do tych, dla których wcześniej nie miał ciepłego słowa, że starannie zaplanował najbliższą, często krótką przyszłość, że zabezpieczył przyszłość swoich bliskich - nie tylko w tym najbardziej przyziemnym materialnym wariancie, ale i psychicznie. To wszystko wydaje się bardzo trywialne, bardzo błahe i sztampowe. Wszystko brzmi ładnie i górnolotnie, ale sama miałam niechcianą okazję obserwować tego typu zachowania odchodzących. Zachowania, które dają - paradoksalnie - siłę, komfort i spokój obu stronom.

Jeszcze niedawno, myśląc o śmierci najbliższych, nie byłam w stanie wyobrazić sobie tego momentu. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie tego, że to już. Że w jednym momencie ktoś jest, a w drugim już go nie ma i nie będzie. Bałam się tego momentu i tego, że nie będę miała na to siły. I szczerze powiedziawszy, dotąd nie wiem jakim cudem przetrwałam to dwa razy.

***
Pierwszy zachorował jego Tata. Jak to zwykle bywa - zupełnie nagle. Rano było wszystko w porządku, a wieczorem już nie. Diagnoza rozbiła na drobne kawałki świat, który znaliśmy dotychczas. Nie znałam drugiej tak bardzo zżytej ze sobą rodziny, jak oni. Tak ciepłej i otwartej, że szybko poczułam się jej członkiem. Nikt nigdy nie dał mi odczuć, że jestem z zewnątrz, a On wielokrotnie traktował mnie tak, jak rodzoną córkę. Ta relacja nie była sielanką, bo On miał silną, przywódczą osobowość, ale jednocześnie dawał w zamian ogromne poczucie bezpieczeństwa. Nawet mi. Wystarczyło, że gdzieś tam był i dbał tak samo o wszystkich, których uważał za najbliższych. O mnie również. I cieszył się moimi sukcesami tak, jak sukcesami swoich dzieci.

Oni nie spodziewali się, że to już. Ja, zawsze żegnałam się z nim wesołym "do zobaczenia", nawet kiedy było już bardzo źle. Tego dnia nie umiałam już wyjść, bo te słowa nie przeszłyby mi już chyba przez gardło. Byłam z nimi do końca. Tyle mogłam dla nich zrobić. Być, tak jak byłam przez cały czas Jego choroby. Bo choć przeżywałam wszystko razem z nimi, to ta tragedia była przede wszystkim ich.

***
Druga zachorowała moja Babcia. Gdzieś w trakcie trwania Jego choroby, Ona poszła na rutynowe wycięcie pęcherzyka żółciowego, tak mówiła. Miało być laparoskopowo, ale "był drobny stan zapalny, tylko tyle, nie martw się, wszystko będzie dobrze". Wierzyłam i choć chudła w oczach ("to wszystko przez dietę"), to wierzyłam, że wszystko będzie dobrze, że to nie rak. Bo przecież to tak rzadki nowotwór, że to niemożliwe, żeby trafił się akurat nam. Trafił się, a Ona o tym wiedziała od samego początku, ale nie chciała nikogo martwić. Wiedział tylko Dziadek, który raz na jakiś czas puścił farbę, ale nigdy za dużo, po czym twierdził, że i tak źle go zrozumieliśmy. Nie chciałam wierzyć dopóki nie trafiła do szpitala z zagrożeniem życia. Miesiąc po tym, kiedy zabrakło Jego. Od tej pory musiałam pogodzić się z myślą, że to jednak znowu nas dopadło.

Od zawsze była blisko, choć jednak trochę z boku. W dzieciństwie była prawie jak matka, bo tak samo często i intensywnie uczestniczyła w moim życiu i moim wychowaniu. Zawsze ciepła, opiekuńcza i kochająca za dwie Babcie. Nie raz wkurzająca, zawsze wiedząca lepiej i źle znosząca inne zdanie. Ile to razy mówiłam jej "Oj Babcia, Ty to nic o tym nie wiesz!". Ale zawsze była. I znałam ją tak dobrze, że bez najmniejszego wysiłku potrafiłabym teraz przewidzieć jej reakcję czy odpowiedź na każdą drobną sytuację z życia codziennego.

W ostatnim miesiącu życia więcej czasu spędziła w szpitalu, niż w domu, ale wydawało się, że wychodzi jej to na dobre. Że wygląda coraz lepiej. Chyba potrzebowałam w to wierzyć. Odwiedzaliśmy ją, a Ona rozrządzała nami ze szpitalnego łóżka tak, jak to tylko Ona potrafiła najlepiej - "Ty jedź, do domu, bo masz swoje sprawy", "Ty wracaj do pracy, bo sam wiesz, jak ciężko się teraz utrzymać", "Ty koniecznie musisz zebrać i przerobić ogórki". Nikt szczególnie nie protestował, bo wiedział, że spełniając jej prośby sprawimy Jej największą przyjemność. Zawsze lubiła rządzić, a my zawsze się przeciwko temu buntowaliśmy, jednak nie tym razem. Powysyłała nas wszystkich na urlopy, bo czuła się dobrze, a lekarze uspokajali, że to chyba jeszcze nie pora na nią. I znowu uwierzyliśmy, że może być dobrze. A kiedy już wszyscy wróciliśmy, Ona umarła. Wszystko zaplanowała, każdemu nakazała co ma dalej robić, z każdym się pożegnała, pogodziła się z tymi, z którymi zgody potrzebowała. Nie przeczuwałam tego, łudziłam się myślą, że mamy jeszcze czas. W końcu lekarze mówili wcześniej o końcówce roku i tej myśli chwytaliśmy się jak jedynej prawdy. Skoro najgorsze było nieuniknione, to każdy czas zdawał się być lepszy niż teraz. Pożegnałam się jak zawsze i zapowiedziałam się na niedzielę. I dopiero teraz, kiedy przypomnę sobie to pożegnanie, wydaje mi się, że Ona wiedziała, że w niedzielę już jej nie będzie.

***
Nie ma dobrego czasu na umieranie. Nie ma dobrego wieku na umieranie. Ile razy mówi się "szkoda, że umiera młody człowiek, całe życie miał przed sobą. Szkoda, że nie pożył jeszcze roku, dwóch, czy dziesięciu." . Sama często tak mówię, a tak naprawdę zawsze jest za wcześnie i zawsze jest za mało.

Moja Babcia miała 66 lat. Tata Michała miał 64 lata. Ktoś by powiedział, że swoje już przeżyli, mało tego, mieli dobrze i udane życie, ale zawsze wtedy mam ochotę głośno zaprotestować, kiedy tylko pomyślę, ile jeszcze przegapią. Ślub, wnuki, prawnuki... Ile jeszcze mogliby nas nauczyć i dać samą swoją obecnością. I choć na co dzień żyje nam się całkiem dobrze, chociaż śmiech przychodzi całkiem łatwo i bez wysiłku, a ktoś postronny pewnie nawet nie zorientowałby się, co nie tak dawno przeżyliśmy, to jednak ten jeden nowy towarzysz życia z pewnością szybko nas nie opuści i nie pozwoli zapomnieć. I tak jak przez ostatnie tygodnie, jeszcze długo będzie mnie dopadać w najmniej oczekiwanych momentach.

Nie ma dobrego wieku na umieranie. Zawsze jest za wcześnie i zawsze jest za mało.

***

P.S. Dzisiejszy tekst ma zablokowaną opcję komentarzy. To dla mnie bardzo ważny, intymny i osobisty wpis i  potrzebowałam miejsca, w którym mogłabym opróżnić emocje. Chciałabym, żebyście również i Wy potraktowali go poważnie. Jeśli chcesz podzielić się swoimi przemyśleniami, to zapraszam do napisania maila na adres charlotteswonderland@gmail.com 
Karotka
Czytaj dalej

piątek, 3 października 2014

Męskim Okiem: Ile kosztuje dojazd do Chorwacji na własną rękę?


Cześć Dziewczyny!

Dzisiaj mam dla Was wyjątkowy post. Wyjątkowy, bo przygotowany przez mojego faceta, który stwierdził, że chętnie podzieli się z Wami swoimi przemyśleniami na temat naszego urlopu w Chorwacji. Ja podzieliłam się z Wami wrażeniami czysto estetycznymi, natomiast Michał zrobi to typowo po męsku - dzieląc się  swoimi wyliczeniami i stroną organizacyjną całego wyjazdu ;)
Z pewnością dobrze już wiecie jak wyszukać atrakcyjny hotel w interesującym Was miejscu (Booking.com) i zweryfikować opinie na jego temat (TripAdvisor), ale myślę, że przyda Wam się informacja o tym, ile kilometrów i jaką trasą Was czeka, a przede wszystkim - ile to wszystko kosztuje i na co koniecznie trzeba zwrócić uwagę przed wyjazdem! :)

Jeśli spodobały Wam się moje wczorajsze migawki z Chorwacji (KLIK) i chciałybyście wybrać się w to miejsce na najbliższy urlop, to teraz wystarczy tylko posadzić Waszych facetów przed komputerem, ponieważ Michał przygotował dla Was gotową "receptę" na podróż do Chorwacji. Trasa, opłaty za przejazdy, koszty paliwa... Wszystko w jednym miejscu :)



Ale, ale... oddaję głos Michałowi! :)
Trasa:

Najszybsza trasa do Chorwacji do Istrii według GPS z Automapą oraz według Google Maps prowadzi przez Czechy, Austrię i Słowenię. Łączny dystans  z Warszawy do miejscowości  Pula wynosi 1260 km. Według Googla łączny, szacunkowy czas przejazdu bez postojów to ok. 12 godzin i 50 minut. Trasa w większości składa się z dróg ekspresowych oraz z autostrad, co zdecydowanie poprawia komfort jazdy i powoduje, że nawet bez zmian za kierownicą można pokonać całą trasę w jednym rzucie. My jednak mogliśmy skorzystać z możliwości noclegu u rodziny w Wiedniu.

Problemem mogą być korki na granicy słoweńsko-chorwackiej, które tworzą się w miejscu zbiegu autostrady słoweńskiej i trasy włoskiej. W celu uniknięcia korków najlepiej być w okolicach granicy we wczesnych godzinach porannych. Nas korek złapał tuż przed miejscowością Koper na Słowenii (ok. 20 km od granicy słoweńsko-chorwackiej), czego efektem były trzy godziny stracone na tak krótkim odcinku. Jak już wspomniałem, w tym miejscu zbiegają się dwie duże trasy - włoska (przez Triest) oraz autostrada, wiodąca przez całą Słowenię, które odtąd zbijają się w najzwyklejszą jednopasmówkę. A jeśli dodać do tego sierpniowe włoskie wakacje, to przepis na opóźnienie gotowy...


Mapa trasy
Źródło: Google Maps

Koszty transportu:

Zasadniczo na koszty transportu składają się paliwo, winiety oraz opłaty na bramkach za autostrady.

W trasę wybralismy się samochodem Honda CR-V z silnikiem 2.0, który raczej nie należy do najbardziej ekonomicznych aut świata. Średnie spalanie wyniosło 9l na 100 km.

Poniżej przedstawiam Wam zestawienie kosztów poniesionych na transport. Ceny w euro zostały przeliczone na złotówkę według kursu EUR/PLN na poziomie 4,20.


PALIWO

Stacja
Kraj
Liczba litrów
Cena za litr
Kwota
Orlen
Polska
35,21
5,51 zł
193,99 zł
Lotos
Polska
42,47
5,54 zł
235,26 zł
Shell
Austria
41,97
6,68 zł
280,39 zł
Petrol
Słowenia
35,24
6,16 zł
217,10 zł
Petrol
Słowenia
41,38
6,14 zł
254,27 zł
Shell
Austria
43,15
6,72 zł
289,80 zł
BP
Polska
41,05
5,52 zł
226,60 zł
Suma

280,47

1 697,40 zł



WINIETY

Kraj
Okres
Cena
Czechy
10 dni
70,00 zł
Austria
10 dni
60,00 zł
Słowenia
30 dni
126,00 zł



Najkrótszy okres na jaki można kupić winiety w Słowenii to 6 dni (15 EUR), natomiast kolejny przedział to 30 dni 30 (EUR), tak więc niestety w przypadku tygodniowego urlopu trzeba kupić winietę miesięczną. Oczywiście trudno jest oprzeć się w tym miejscu wrażeniu, że okres 6 dni (zamiast np. 7 lub 10) został wprowadzony przez przypadek...



OPŁATY ZA AUTOSTRADY NA BRAMKACH

Jedyny na naszej trasie odcinek autostrady płatny na bramkach znajdował się w Chorwacji. Za przejazd na odcinku ok. 80 km w jedną stronę opłata wynosi ok. 25,00 zł.



Dla porównania ceny za jednorazowy przejazd autostradami w Polsce kształtują się następująco:

·         A1 (Toruń – Gdańsk): 29,90 zł

·         A2 (Świecko - Poznań - Konin - Stryków/Łódź – Warszawa): 75,90 zł

·         A4 (Zgorzelec - Legnica - Wrocław - Opole - Gliwice - Katowice – Kraków): 34,20 zł



Łączny koszt transportu w obie strony uwzględniając wszystkie opłaty wyniósł w zaokrągleniu 2000,00 zł.




Na dzisiaj to tyle od Michała, ale za kilka dni wróci tu jeszcze z postem na temat płatności za granicą. Wróćcie tu koniecznie, bo ta publikacja z pewnością Wam się przyda! A tymczasem mam nadzieję, że udało nam się zainspirować Was do zaplanowania przyszłorocznego urlopu w wiadomym kierunku - naprawdę warto! :)
Karotka
Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast