czwartek, 28 marca 2013

Oeparol Stimulance - rozświetlające serum przeciwzmarszczkowe

Witajcie Dziewczyny,
 
Kontynuując dobrą passę w recenzowaniu pielęgnacji stwierdziłam, że to najwyższa pora znowu zajrzeć do kosmetyczki mojej mamy, która dzięki uprzejmości Pani Małgosi z agencji Flywheel miała okazję przetestować rozświetlajace serum przeciwzmarszczkowe z najnowszej linii marki Oeparol - Stimulance, skierowanej do osób po 40 roku życia.

Ponownie recenzja powstała w wyniku zebrania wrażeń mamy ze stosowania tego produktu i włożenia ich w typowe dla mnie ramy, wyróżniające poszczególne cechy produktu, tak, żeby czytanie tej opinii było dla Was równie przyjemne, jak zawsze :)

 
Producent o produkcie:

 
Charakterystyka cery mamy:
Normalna, z okresową tendencją do przesuszania; grupa wiekowa: powyżej 40 lat; mała ilość zmarszczek, istniejące są dość płytkie i niewielkie; cera bez tendencji do przetłuszczania się, nie świecąca się;
 
DZIAŁANIE:
Mama używała tego serum w ramach kuracji zamiast kremu, zarówno na dzień, jak i na noc. Według niej serum dobrze nawilża skórę, delikatnie ja napina, tym samym lekko poprawiając owal twarzy. Kosmetyk dobrze wygładza i przyjemnie napina skórę, dzięki czemu bruzdy nosowo-wargowe są trochę mniej widoczne, choć jest to raczej działanie doraźne, a nie trwałe. Serum łatwo się wchłania i nie sprawia, że zostawia lepkiej i świecącej warstwy na twarzy.
 
Zgodnie z obietnicą producenta serum ma mieć działanie rozświetlające i rzeczywiście tak jest. Produkt zawiera w sobie drobinki, ale według mamy nie wyglądają one na twarzy jak brokat, tylko sprawiają, że twarz wygląda na wypoczętą i - zwłaszcza rano - szybciej wygląda świeżo. Na serum mama aplikuje podkład, przez co drobinki trochę się chowają, ale twarz nadal wygląda korzystnie. Produkt nie powodował świecenia się twarzy, ale tak, jak wspominiałam w charakterystyce - cera mamy nie ma do tego tendencji.
 
KONSYSTENCJA:
Serum ma delikatną, trochę żelową konsystencję. Jest bardzo lekkie i szybko się wchłania.
 
 
 
KOLOR/ZAPACH:
Według mamy, serum ma neutralny zapach. Sam produkt jest lekko perłowy i bardzo dobrze widać obiecane drobinki.
 
 
OPAKOWANIE:
Opakowanie to miękka, plastikowa tubka, zakończona higienicznym dziubkiem. Jest łatwa i wygodna w użytkowaniu.
 
 
WYDAJNOŚĆ:
Po miesiącu codziennego użytkowania dwa razy dziennie serum jest już na wykończeniu i zostało go tylko na kilka aplikacji. Według mamy produkt jest całkiem wydajny, tym bardziej, że jak twierdzi - wcale go sobie nie żałowała.
 
CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
ok.15zł, dostępny raczej głównie w aptekach internetowych
 
 
SKŁAD:
 
 
CZY KUPI PONOWNIE:
Zdecydowanie tak! Mama jest bardzo zadowolona z działania produktu i jak usłyszała, w jak korzystnej cenie jest dostępne, to od razu stwierdziła, że chętnie wypróbuje również krem pod oczy z tej serii. Trzymam ją za słowo :)

 
Czy Wy lub Wasze mamy również używałyście kosmetyków Oeparol z tej serii? Które z nich są według Was szczególnie godne uwagi?
 
A może znacie i lubicie inne kosmetyki tej marki? Ja dotąd używałam tylko kremu nawilżającego, o którym również wkrótce powinno pojawić się tutaj kilka słów :)
K.

 
 
Produkt otrzymałam w ramach współpracy z Agencją Flywheel. Dziękujemy Pani Małgosi za przekazanie produktu do wypróbowania.
Czytaj dalej

wtorek, 26 marca 2013

Pharmaceris T - Sebo-Micellar - płyn micelarny do demakijażu twarzy

Cześć Dziewczyny,
Niektóre z Was, czy to czytając mój blog, czy z komentarzy pod Waszymi postami, wie już, że uwielbiam wszelkiego rodzaju płyny micelarne i że są one podstawą mojego demakijażu. Najczęściej używam ich do demkakijażu oczu, a resztkami, które zostanę na waciku przecieram lekko twarz, żeby później i tak potraktować ją żelem, pianką czy innymi specyfikami myjącymi.
Dzisiaj przestawię Wam produkt, który darzę mieszanymi uczuciami, ponieważ nie do końca jestem zadowolona z jego działania, jeśli chodzi o moje oczekiwania, a z drugiej strony nie bardzo mogę mu zarzucić brak efektów... Gagatkiem, o którym dzisiaj poczytacie, jest płyn micelarny Sebo-Micellar do delikatnego oczyszczania i demakijażu twarzy z linii Pharmaceris T.



 Producent o produkcie: 



Tak, jak napisałam we wstępie - płynów micelarnych używam głównie przy demakijażu oka, czasem sięgam po nie, żeby delikatnie oczyścić twarz, ponieważ zawsze mam wrażenie, że moja cera jest lepiej oczyszczona za pomocą wody i specyfików myjących. Zanim w ogóle zaczęłam używać płynu Sebo-Micellar zwróciłam uwagę na to, że - bądź co bądź - produkt opisany jest jako przeznaczony do oczyszczania i demakijażu twarzy. No i tutaj mam dylemat, bo skoro producenci, w tym Pharmaceris, rozgraniczają zwykle demakijaż twarzy i oczu, to może nie powinnam oceniać produktu w tej kategorii? Weźcie to pod uwagę, czytając dalsze wywody ;)

DZIAŁANIE:
Jeśli oceniać ten produkt, jako produkt do demakijażu oka, to byłaby to bardzo słaba ocena, ponieważ Sebo-Micellar właściwie zupełnie nie radzi sobie ze zmywaniem tuszu, czy kredki. Jedyne, co ulega mu od razu, to cienie.

Produkt jednak przeznaczony jest przede wszystkim do pielęgnacji całej twarzy, dlatego wypróbowałam go również do oczyszczania twarzy z resztek podkładu, pudru, różu etc. W tej roli sprawdził się już dużo lepiej, ponieważ dość szybko ściąga z twarzy produkty kolorowe i zostawia ją nieźle oczyszczoną. Choć po dwóch-trzech przemyciach waciki są już czyste, to jednak i tak zwykle odczuwam potrzebę sięgnięcia po żel i wodę, ale to już wynika z mojego natręctwa, a nie z właściwości produktu.

Poniżej krótka prezentacja tego, jak Sebo-Micellar radzi sobie z poszczególnym rodzajem kosmetyków kolorowych - tusz, kredka, podkład płynny, podkład minceralny, róż, szminka (zdjęcie poniżej).


Po jednym przetarciu połowy dłoni widać, że wszystko, oprócz kredki i tuszu bardzo ładnie zeszło (zdjęcie poniżej).


Po drugim przetarciu, tym razem całej dłoni, ponownie można zaobserwować, że większość produktów ładnie schodzi, ale tusz i kredka pozostają nietknięte (zdjęcie poniżej).


Mimo, że produkt jest skuteczny w oczyszczaniu twarzy, to jednak nie jest to preferowana przeze mnie forma demakijażu, dlatego produkt postanowiłam wykorzystać jako tonik i w tej roli spisał się chyba najlepiej. Produkt przyjemnie odświeżał twarz i niwelował ewentualne uczucie ściągnięcia, występujące po oczyszczeniu skóry żelem i wodą. Ponadto, dobrze ściągał ewentualne resztki produktów kolorowych, których mógł nie domyć żel.

KONSYSTENCJA:
Typowa dla płynów micelarnych, wodnista.

KOLOR/ZAPACH:
Produkt jest przezroczysty i nie wyróżnia się zbytnio zapachem. Według mnie jest on neutralny.

OPAKOWANIE:
Produkt znajduje się w plastikowej buteleczce o pojemności 200ml. Buteleczka wyposażona jest w chrakterystyczne dla produktów Lirene i Pharmaceris wgłębienie przy wieczku, dzięki czemu bardzo łatwo ją otworzyć, nawet mokrymi dłońmi, czy w pośpiechu. Butelka jest półprzezroczysta, dzięki czemu świetnie widać, ile zostało nam jeszcze produktu.

WYDAJNOŚĆ:
Produkt ma dobrą wydajność, uśredniając ilość wszystkich naszych spotkań, myślę, że używałam go ok.1,5-2 miesięcy.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
ok.20-25zł, produkt dostępny tylko w aptekach

SKŁAD:
Aqua, Polysorbate 20, Propylene Glycol, PEG-10 Olive Glycerides, Zinc Gluconate, Disodium EDTA, Mandelic Acid, Arctium Majus (Burdock) Extract, Lonicera Caprifolium (Honeysuckle) Flower Extract, Simmondsia Chinensis (Jojoba) Seed Oil, Zinc PCA, Lonicera Japonica (Honeysuckle) Flower Extract, Biotin, Polyaminopropyl Biguanide, Parfum


CZY KUPIĘ PONOWNIE:
Raczej nie, ale przede wszystkim ze względów opisanych wyżej. Płynów micelarnych używam przede wszystkim do demakijażu oczu, a nie całej twarzy, więc wybieram głównie takie, które są do tego przeznaczone. Sebo-Micellar bardzo dobrze radzi sobie z demakijażem twarzy, ale nie jest to mój ulubiony sposób na jej oczyszczanie, dlatego po zużyciu drugiej buteleczki, którą mam w zapasach, raczej już do niego nie wrócę, ale jeśli Wy lubicie stosować micele do oczyszczania twarzy, albo do jej tonizacji, to jest to całkiem skuteczne rozwiązanie.

Podsumowując:
+ skuteczny demakijaż twarzy;
+ przyjemne uczucie odświeżenia i oczyszczenia;
+ dobra wydajność;
+ wygodne opakowanie;
- kiepsko radzi sobie z demakijażem oczu

A Wy jakim celu używacie płynów micelarnych? Zmywacie nimi makijaż oczu, całej twarzy, czy stosujecie go jako zamiennik dla toniku? :)
K.

Produkt otrzymałam w ramach współpracy z Laboratorium Kosmetycznym Dr Ireny Eris. Dziękuję pani Magdzie za możliwość przetestowania produktu.
Czytaj dalej

sobota, 23 marca 2013

Najciekawsze zdobycze lutego, czyli chciwość moja nie zna granic ;))

Cześć Dziewczyny!

Odkładałam to, ile się da, ale pora się przyznać - jestem zakupoholikiem i kosmetycznym chomikiem! Miesiąc luty był tego najlepszym wyrazem, dlatego w marcu starałam się dużo bardziej pilnować z całkiem przyzwoitym efektem. Ale zanim o marcu, pora przyznać się do kilku(dziesięciu?) kosmetycznych słabostek, którym uległam jeszcze w lutym. Wybrałam tylko te najciekawsze produkty, bo inaczej ten post mógłby nie mieć końca...

Dobrze, że moje denka nadal trzymają się na dobrym poziomie, bo inaczej chyba nic nie koiłoby moich wyrzutów sumienia odnośnie gromadzonych ilości. No nic, staram się teraz ograniczać zakupy pielęgnacyjne, ponieważ tego mam pod dostatkiem, podobnie jest z kolorówką. W tej chwili największą moją słabością są lakiery Essie, ale tego nawet nie mam ochoty ograniczać. Niedługo przygotuję post z moją Essiakową kolekcją, niech no tylko dotrze do mnie te kilka kolejnych sztuk, na które z utęsknieniem czekam... :)

Górne trio: Neo Whimsical, Lilacism, Muchi Muchi
Dolne trio: Status Symbol, Too Too Hot, Flawless
Where's My Chaffeur, Leading Lady, Beyond Cozy, Snap Happy
Bikini So Teeny, Cascade Cool, Off The Shoulder
Peaches and Cream, Blue Lake, Mint Sorbet

LAKIERY
Jak widać - obsESSIEja w pełni. To się już nawet nie kwalifikuje na żadne leczenie i tyle w tym temacie. Jestem maniakiem i uwielbiam tę markę.

Skusiłam się również na pastelowe trio z blogerskiej kolekcji Wibo - na pierwszy rzut poszły Peaches & Cream, Blue Lake i Mint Sorbet. Za sprawą Jamapi rodzinka już zdążyła się powiększyć, ale nie zapominajmy, że na razie rozmawiamy o lutym ;)




USTA
Jak widać w końcu uległam słynnym pomadkom Eliksir z Wibo. Opakowanie jest totalnie tandetne, ale kryje w sobie naprawdę bardzo przyjemne mazidła, które nie dość, że dobre, to jeszcze tanie, a wybór kolorów jest naprawdę bardzo przyzwoity. Dla siebie wybrałam kolory 1, 3, 4 i 7.

Wobec kuszących zewsząd promocji na moje ukochane Caresski od L'Oreal nie mogłam nie skończyć z dwoma kolejnymi kolorami. Tym razem mój wybór padł na Rose Mademoiselle oraz Rock'n'Mauve. Wszystkie moje kolory Rouge Caresse pokazywałam TUTAJ.

Żeby szminki mogły się pięknie prezentować na moich ustach nie zaszkodzi sięgnąć po kolejne mazidła przeznaczone do ich pielęgnacji. Waniliowe masełko z Nivea dołączyło do swojej malinowej koleżanki, a Blistex, to zupełna nowość w mojej kosmetyczce, ale jak już nawet mama mi go poleciła, to nie mogłam nie spróbować.






WŁOSY I CIAŁO
W końcu porwałam się na zakupy w sklepie internetowym Kalina, który jest dystrybutorem rosyjskich kosmetyków. Na razie skusiłam się na ofertę przeznaczoną przede wszystkim dla włosów - na początek szampony i odżywki z linii Objętość i Nawilżenie oraz Objętość i Odżywienie marki Natura Siberica. Oprócz tego przygarnęłam również, polecane przez blogerki, maskę drożdżową oraz tonik przeciwko wypadaniu włosów z Receptur Babuszki Agafii. Do tego dorzuciłam samotny produkt do twarzy, czyli glinkę z Morza Martwego.

Produkty marki Orientana otrzymałam do przetestowania od Pani Anny, właścicielki marki Orientana. Wybrałam dla siebie maskę z algami filipińskimi i aloesem (recenzja TUTAJ) oraz olejek do ciała o zapachu jaśminu indyjskiego.

Jakiś czas temu napisała do mnie również Vincy, która reprezentuje markę Sigma Beauty, proponując dołączenie do programu Sigma Affiliate. Po wymianie kilku maili, ostatecznie zdecydowałam się spróbować, a jako prezent powitalny otrzymałam dwa pędzelki Sigma - flat top F80 oraz pędzel do rozcierania E25.

Last but not least, to element materialny prezentu walentynkowego od mojego ukochanego. Za każdym razem zaskakuje mnie to, jak dobrze mnie zna i wie, co mogłoby mi się spodobać. Poza zaproszeniem do teatru na Annę Kareninę dostałam od niego żel pod prysznic i balsam z mojej ukochanej linii Twilight Woods z Bath & Body Works. Co najlepsze - M. nie wiedział nawet, że mam wodę toaletową z tej serii! Tym bardziej jestem pełna podziwu, że wśród tak bogatego wyboru zapachów, trafił tak idealnie! <3

***
Chyba wystarczy już tego chwalenia się, co? Na pewno wszystko - prędzej czy później - zobaczycie na blogu z bliska. Pytanie tylko, kiedy ja zdążę pokazać Wam te wszystkie lakiery! Jak tak dalej pójdzie, to żarty żartami, ale naprawdę przemianuję się na blog lakierowy ;))))

Co Wam szczególnie wpadło w oko?
...i pytanie prowokacja...
Jak bardzo chcecie popatrzeć na Essie? ;)

K.
Czytaj dalej

czwartek, 21 marca 2013

Palette Salon Colors - 8-0 Jasny Blond

Cześć Dziewczyny!

Kilka miesięcy temu, w ramach współpracy z grupą Henkel, otrzymałam dwie farby Palette Salon Colors, które były wtedy nowością na rynku. Ponieważ ja zupełnie nie znam się na farbowaniu i noszę cały czas włosy w moim naturalnym kolorze, który bardzo lubię - farby zdecydowały się przetestować moja mama i przyszła teściowa, dlatego dziś zapraszam Was po raz kolejny na recenzję prawie gościnną :)

Obie mamy wybrały kolor 8-0 Jasny Blond, a z rozmów wynika, że obie mają zbliżoną opinię na temat tej farby, dlatego w poniższej recenzji zebrałam przemyślenia obu mam w całość i przedstawiłam efekty na włosach mojej rodzicielki :)


Producent o produkcie:


KOLOR:
Kolor, który obie mamy uzyskały za pomocą tej farby, jest własciwie identyczny, jak na pudełku i chyba w przypadku farb Salon Colors właśnie tym trzeba się kierować przy wyborze, a nie tym, co sugeruje nazwa. Jest to bardzo naturalny odcień blondu, trochę jakby miodowo-karmelowy. Nie jest to jasny blond w klasycznym tego określenia znaczeniu, ponieważ ma ciemniejsze tony, niż większość farb, które obiecują jasny blond.

APLIKACJA:
Mamy uznały aplikację farby za bardzo łatwą do rozprowadzenia na włosach. Kolor nie stworzył plam i równo pokrył włosy. Obie mamy mają już wprawę w samodzielnym farbowaniu włosów, ale moja mama stwierdziła, że nawet niedoświadona osoba powinna sobie z tym poradzić (łatwo jej mówić, co? ;)).
 
 
EFEKT I TRWAŁOŚĆ:
Efekt, uzyskany tą farbą, jest bardzo naturalny, włosy nie wyglądają jak farbowane, a kolor nie jest sztuczny. W przypadku mojej mamy wyszedł bardzo zbliżony do jej koloru włosów sprzed czasów farbowania, więc mimo początkowych obaw, co do ciemniejszego koloru, była bardzo zadwolona z ostatecznego rezulatatu. Mam nosiła tę farbę około trzech tygodni, a później zafarbowała odrosty.
 
Włosy po farbowaniu były miękkie w dotyku, nie rozdwajały się i nie przesuszyły się od farby.


 
CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Farba dostępna jest praktycznie w każdej drogerii i bardzo często jest w promocji.
Jej cena waha się mniej więcej pomiędzy 13 a 18zł.
 
CZY KUPI PONOWNIE:
Jeśli znowu będzie chciała przyciemnić nieco włosy, to z pewnością kupi ten sam kolor. Mama stwierdziła, że na okres zimowy, to bardzo dobry wybór, ale im bliżej wiosny i lata, tym bardziej skupia się na jaśniejszych kolorach. Według mojej mamy ten kolor będzie dobry dla osób, które chcą stopniowo przejść z bardzo jasnego blondu na ciemniejsze kolory. Zmiana nie jest szokująca, ale jest zauważalna, a przy tym bezpieczna dla osób, które nie chcą przeżyć szoku drastyczną zmianą koloru ;)

 
Przewidywane zmiany koloru włosów po farbowaniu farbą Jasny Blond 8-0.

 
SKŁAD:
 
 
A teraz pora na najważniejsze, czyli na efekty koloryzacji na włosach mojej mamy. Wprawdzie zdjęcia są zrobione w sztucznym świetle, ale bardzo dobrze oddają kolory przed i po farbowaniu.
 
PRZED
 
 
PO

 
 
Moja mama była zaskoczona tym kolorem, ale zdecydowanie bardzo zadowolona, więc z pewnością dopuszcza okazjonalne zdrady swojej ulubionej farby na rzecz Palette ;)
K.
 
 
Produkty otrzymałam do przetestowania i zrecenzowania od Asi, reprezentującej markę Palette.


Czytaj dalej

środa, 20 marca 2013

Diosminex żel - szybka ulga dla nóg

Cześć Dziewczyny!

Dzisiaj na blogu nietypowo, ponieważ nie do końca kosmetycznie, choć z pewnością urodowo. Dzisiaj przedstawię Wam produkt, który z pewnością zainteresuje osoby, które borykają się z problemem ciężkich, zmęczonych nóg. Produkt przeznaczony jest również dla osób, których praca polega w dużej mierze na chodzeniu, czy długotrwałym staniu, choć nie tylko.

Już jakiś czas temu otrzymałam od Pani Małgosi propozycję przetestowania żelu Diosminex, ale wtedy odmówiłam. Wprawdzie od ubiegłorocznych wakacji zaobserwowałam, że moje nogi bywają ciężkie i zaczynają pojawiać się na nich tzw. pajączki, to jednak stwierdziłam, że lepiej iść z tą przypadłościa najpierw do lekarza. Miałam pewne obawy, które na razie schowałam trochę w kieszeń i tylko bacznie obserwuję sytuację, bo okazało się jednak, że dwóch niezależnych lekarzy nie widzi w tym nic nadzwyczajnego i tylko rzucają nazwami jakiś ogólnodostępnych środków, nie wskazując na konkrety. Wobec tego, gdy Pani Małgosia po raz drugi zwróciła się do mnie z tą samą propozycją - zgodziłam się bez wahania. Wiem, że żel nie sprawi, że już powstałe pajączki znikną, ale może chociaż zapobiegnie powstawaniu nowych, a ponadto doraźnie usprawni nieco przepływ krwi w nogach, który - ostatnimi czasy - jakoś tak się rozleniwił ;)


Producent o produkcie:
Diosminex żel przynoszący szybką ulgę dla nóg. Lekka formuła żelu doskonale się wchłania, nie drażni naskórka, nawilża i uelastycznia skórę.

Łagodzi objawy występujące w przebiegu przewlekłej niewydolności żylnej:
  • zmniejsza uczucie ciężkości nóg,
  • zapobiega powstawaniu rozszerzonych naczyń krwionośnych tzw. pajączków”,
  • regeneruje i pielęgnuje skórę z oznakami cellulitu,
  • zapewnia uczucie chłodzenia, świeżości i odprężenia.


DZIAŁANIE I EFEKT:
Producent obiecuje sporo, ale z ręką na sercu mogę przyznać, że dwie z powyższych obietnic spełnione są w 100%, jedną dość trudno potwierdzić z całą pewnością, a czwartą od razu należy włożyć między bajki... ;)

Przede wszystkim produkt bardzo dobrze niweluje wspomniane uczucie ciężkości nóg. Nie zdarza mi się to regularnie, ale jednak dość często, przede wszystkim jeśli mam dość intensywny dzień, choć siedzenie w biurze też nie pomaga. Żel wmasowany w łydki błyskawicznie przywraca nogom energię i, jakkowiek głupio to brzmi, to naprawdę tak jest ;)

Od razu bardzo mocno wyczuwam efekt chłodzenia nóg, dzięki czemu krążenie nieco przyspiesza, a nogi od razu wracają do formy. Kiedyś trenowałam taniec towarzyski i podobny trik stosowałam przed treningami, kiedy miałam obolałe nogi po całodziennym chodzeniu, wtedy stosowałam zwykłe żele chłodzące, ale dla wzmocnienia ich efektu najpierw stosowałam zimny prysznic, a po wsmarowaniu żelu chodziłam przez kilkanaście minut z odkrytymi nogami, żeby wspomóc chłodzenie. W przypadku żelu Diosminex takie zabiegi nie są konieczne, bo chłodzenie jest naprawdę bardzo intensywne. Czasami miewam nawet wrażenie, że moje łydki aż kulą się z zimna :P

Jeśli chodzi o działanie na naczynka - nie zauważyłam powstawania żadnych nowych pajączków, ale też nie mogę tego jednoznacznie przypisać temu produktowi, ponieważ zimą mam z nimi spokój. Najwięcej pojawia się ich w wakacje, kiedy jest gorąco i myślę, że to właśnie wtedy żel przejdzie prawdziwy test.

No i zostaje nam działanie regeneracyjne i antycellulitowe, które oczywiście można włożyć między bajki. Żaden kosmetyk nie zlikwiduje nam celullitu, jeśli nie będzie szedł w parze z rozsądną dietą, dużymi ilościami wody i ćwiczeniami.
 
KONSYSTENCJA:
Żel jest dość zwarty, ale bardzo łatwo rozsmarowuje się na nogach, okazując się tak naprawdę wodnisty, dzięki temu bardzo szybko się wchłania. Nie zostawia lepkiej warstwy.
 

KOLOR/ZAPACH:
Żel ma żółtoprzezroczysty kolor i intensywnie pachnie mentolem. Nawet niewielka jego ilość, zaaplikowana na nogi, tworzy takie opary, że aż szczypią oczy. Nie jest to szczególnie przyjemne, ale nie jest to też na tyle uciążliwe, żebym zrezygowała z korzystania z tego produktu. Poza tym właśnie dzięki mentolowi tak mocno wyczuwalny jest efekt chłodzenia, który przynosi wyraźną ulgę.

OPAKOWANIE:
Żel mieści sie w plastikowej, miękkiej tubie o zawartości 100ml. Na szczęście zamyka się na klapkę, więc nie trzeba później uganiać się po łazience za zaginionym korkiem ;)


WYDAJNOŚĆ:
Żelu Diosminez używam prawie codziennie od miesiąca, ale trudno mi ocenić jego wydajność. Wydaje mi się, że nie ubywa go i że jeszcze całkiem sporo go mam. Dam Wam znać, jak wykończę produkt.
 
CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Żel kosztuje ok.27-30zł; dostępny jest tylko w aptekach, m.in. DOZ.pl


SKŁAD:
Aqua, Propylene Glycol, Olive Oil Peg-7 Ester, Menthol, Diosmine, Ruscus Aculeatus Root Extract, Citrus Limon Peel Extract, Solidago Virgaurea Extract, Carbomer, Sodium Hydroxide, Ethylparaben, 2-Bromo-2-Nitropropane-1,3-Diol.

CZY KUPIĘ PONOWNIE:
Prawdopodobnie tak, jeśli sytuacja nadal będzie się utrzymywać, to warto mieć w zasięgu ręki produkt, który przynosi natychmiastową ulgę. A lekarzy dalej będę molestować o konkretne opinie ;)
 

Co sądzicie o tego typu produktach? Mają rację bytu, czy to tylko zbędne gadżety? Czy również miewacie problemy z ociężałymi nogami i pajączkami? Jakie macie na nie sposoby?
K.
 
Produkt otrzymałam do przetestowania i opisania na blogu za pośrednictwem pani Małgosi z agencji Flywheel, reprezentującej markę Diosminex.
Czytaj dalej

poniedziałek, 18 marca 2013

Wibo - Gel Like - Mary Rose od Jamapi [swatche]

Cześć Dziewczny!

Dzisiaj przygotowałam dla Was kolejny post kolorówkowy, tym razem przyjrzycie się z bliska pięknemu lakierowi Mary Rose z kolekcji blogerskiej Wibo. Jest to lakier, który stworzyła *jamapi, która była tak miła i podarowała mi oba kolory, które zaprojektowała. Zapraszam na prezentację tego nietypowego koloru :)


KOLOR:
Właściwcie trudno jednoznacznie określić ten kolor - z pewnością baza jest czerwona, ale lakier wyposażony jest w całą masę mikroskopijnych drobinek, które mienią się na różowo, czasem nawet fioletowo. Efekt jest niesamowity i nie sposób go oddać dokładnie na zdjęciach, ale myślę, że udało mi się pokazać Wam mniej więcej różnice w kolorze, zależne od oświetlenia.


PĘDZELEK:
Lakier wyposażony jest w zaskakująco wygodny pędzelek. W moim egzemplarzu jest jakby odrobinę skośnie ścięty, czego nie zauważyłam w przypadku koloru Peaches and Cream. Mimo wszystko jest on bardzo wygodny i łatwo manewruje się nim przy skórkach, a wszelki nadmiar lakieru jest łatwo przez niego zbierany.


KONSYSTENCJA:
Niektóre egzemplarze lakierów z blogerskiej kolekcji podobno mają gęstą, trudną do rozprowadzenia na paznokciach, jednak w przypadku Mary Rose, konsystencja jest bardzo standardowa . Ani zbyt gęsta, ani zbyt rzadka. Lakier łatwo aplikuje się na paznokcie i nie mam problemów z jego w miarę równym rozprowadzeniem po płytce.


KRYCIE:
W moim przypadku lakier pokrył płytkę po dwóch warstwach. Moim zdaniem nie widać żadnych końcówek, a wszystko jest pokryte tak, jak powinno.

TRWAŁOŚĆ:
Lakier niestety nie grzeszy trwałością, po dwóch dniach noszenia miałam mocno zdarte końcówki. Na tyle, że czułam potrzebę zmycia lakieru. Zdecydowanie nie jest to jego mocna strona.


ZMYWANIE:
Łatwe - lakier na początku stawia nieco oporu, ale kilka sekund dłużej ze zmywaczem i wszystko ładnie schodzi. Lakier nie przebija się przez bazę (bez bazy nigdy nie maluję paznokci), a zmywany nie barwi skórek.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Lakiery Wibo z kolekcji blogerskiej kosztują niecałe 6zł i można je dostać w każdym Rossmanie, o ile właśnie nie są wyprzedane ;) Kolekcja będzie w sprzedaży do sierpnia tego roku, więc nie przejmujcie się, jeśli za pierwszym razem nie upolujecie upatrzonego koloru :)

No to zapraszam do oglądania! :)
Uwaga - dużo zdjęć! :)









I jak Wam się podoba Mary Rose? Ja przyznam szczerze, że ten kolor był jednym z moich pierwszych typów i cieszę się, że go mam - tym bardziej, że trafił do mnie w tak miłych okolicznościach :)
K.

Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast