Cześć Dziewczyny!
Dzisiaj post, z którym naprawdę długo zwlekałam... Lipiec powoli się kończy, a ja tu wyskakuję z czerwcowymi nowościami. No cóż, nazbierało się tego tyle, że aż mi trochę wstyd. Tym bardziej wstyd, że lipiec również przyniósł mi dużo nowości, no ale nie mogłam tego przewidzieć, skoro spora część z nich nie zależała ode mnie. Proszę oszczędźcie mi mądrych wywodów na temat ilości i innych takich pierdół. Mam swój rozum, swoje pieniądze i rozliczam się z zakupów przed sobą, a nie przed kimkolwiek z Was ;)
Swoją drogą, przeglądając nieco moje zasoby, wytypowałam kilku-, kilkunastu kandydatów do wyprzedaży, więc mam nadzieję, że uda mi się za jakiś czas zrobić im zdjęcia i wstawić post wyprzedażowy, co by zrobić sobie trochę miejsce i przekazać w lepsze ręce produkty kolorowe, które mi nie odpowiadają kolorystycznie, czy też powieliły mi się w jakiś sposób. Myślę, że dojrzałam do tego, żeby wypuścić w świat jeden z róży TheBalm, który jest absolutnie przepiękny, ale nijak się w nim nie czuję ;)
No dobra, ale ja nie o tym miałam... W każdym razie, odpowiadając z góry na najbardziej prawdopodobne komentarze - nie, nie jest mi to wszystko potrzebne; tak, trochę przesadziłam; tak, pielęgnację zużywam regularnie (jeśli o to pytasz, to chyba nie czytasz mojego bloga, bo moje posty denkowe regularnie obfitują w puste opakowania), a kolorówkę po prostu używam.
Skoro mamy już za sobą zasady komentowania tego posta (trolololo :D), to przejdźmy do mojego szaleństwa...
Jak zapewne wiecie, pod koniec czerwca rozpoczęły się wyprzedaże w Bath & Body Works, z których początkowo nie zamierzałam korzystać zbyt obficie. Właściwie to na początku kupiłam chyba tylko dwa mydła w piance i odświeżacz samochodowy, ale (nie)stety marka z dnia na dzień zaczęła coraz to bardziej obniżać ceny i cóż... w duchu magisterkowego wynagradzania się nieco popłynęłam. Tak czy inaczej, zakupy uważam za bardzo udane i tak naprawdę każdy produkt albo jest już w użyciu, albo dokładnie wiem, kiedy będzie, dlatego nie martwcie się - nic się u mnie nie zmarnuje ;))

Być może zdążyłyście już zauważyć, że bardzo lubię wody toaletowe z
Bath & Body Works. Wcześniej miałam (tzn. nadal mam!) Twilight Woods oraz Carried Away (
KLIK), a teraz dołączył do nich
zapach Paris Amour, na który czaiłam się od dawna i który wpadł mi w oko (w nos) jeszcze na otwarciu sklepu. Mimo wszystko cenę 99 zł uważam za dość wysoką (jak na entą wodę toaletową) i dotychczas kupowałam zapachy dysponując jakimiś kuponami promocyjnymi. Tym razem jednak marka postawiła na wyprzedaż wszystkich flakonów wód w niestandardowych buteleczkach (standardowe są zawsze takie, jak w przypadku podlinkowanej wyżej Carried Away, tylko w innym "ubranku"). Tym sposobem, Paris Amour upolowałam za 50% początkowej ceny. Spójrzcie tylko na tę urokliwą kokardę ;)
Właściwie wszystko, co widzicie na powyższym zdjęciu, zostało kupione 50% taniej, o ile nie więcej. Tym sposobem nabyłam również wanienkę z miniaturkami PA (balsam, żel, mgiełka) oraz błyszczykiem, które będą świetne na najbliższy urlop. Zresztą mgiełka ma idealne rozmiary do torebki i uwielbiam używać jej dla "odświeżenia" zapachu wody toaletowej w ciągu dnia. Do kolekcji dołączył również pełnowymiarowy żel pod prysznic Paris Amour oraz żel antybakteryjny z tej samej serii, który już zagrzał na dobre miejsce w mojej torebkowej kosmetyczce.
Korzystając z ogromnych obniżek, skusiłam się również - ku uciesze mojego ukochanego - na zapas pianek do mycia rąk w wariantach limitowanych, które były aktualnie wyprzedawane. No cóż, 8 zł a 29 zł, to jednak duża różnica i tym razem nie zawahałam się świadomie zachomikować kilku sztuk w szafce! :)

Korzystając również z faktu, że niektóre mgiełki z dość popularnych, a już na pewno jednych z moich ulubionych wariantów zapachowych, również miały ceny obniżone o połowę, skusiłam się na miniaturki trzech zapachów - Pink Chiffon (który nosiłam w czerwcu z uporem maniaka w formie balsamu), Sweet Pea (który pokochałam wcześniej w formie pianki) oraz Dark Kiss (który mam również w formie pełnowymiarowej, ale nie wyobrażam sobie wrzucenia jej do torby). Nie potrzebuję dużych mgiełek, ponieważ małe są dla mnie dużo wygodniejsze! Dzięki temu wystarczy, że posmaruję się w domu balsamem w danym wariancie zapachowym (i/lub spryskam wodą toaletową), a dzięki mgiełce, noszonej w torebce, mogę cały dzień ponawiać intensywność tego zapachu. Dla mnie to o wiele wygodniejsze, niż noszenie flakonu perfum w torebce, zresztą tego też nigdy nie robiłam, bo torbę zawsze mam ciężką i bez zbędnego szkła (swoją drogą sama nie wiem, co w niej noszę i to przypomniało mi, że Gray otagowała mnie kiedyś torebkowym tagiem...).

Jak wiecie, jestem lakieromaniaczką i to nie ulega żadnym wątpliwościom. Nie wiedzieć czemu, w okresie, kiedy moje paznokcie były w najgorszym stanie, złapała mnie największa chcica na lakiery, wobec czego, jak widać powyżej, przybyła ich do mnie całkiem spora gromadka. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie kupiła wszystkich w promocyjnych cenach ;)

Zanim jednak o lakierach... Przyjrzyjmy się mniej kolorowej, ale nie mniej atrakcyjnej części zapasów. Po pierwsze, w końcu kupiłam szczotkę Tangle Teezer, której zakup rozważałam od - żeby nie skłamać - chyba roku! Wybrałam, zgodnie z pierwszym zamiarem, wersję kompaktową, która jest dla mnie najwygodniejsza, bo w razie potrzeby wrzucam ją do torebki (chyba jeszcze przed końcem tego posta w końcu odkryję prawdę i dowiem się skąd taka waga mojej przepastnej torby... ;)). Na razie mogę Wam powiedzieć tyle, że owszem, czuję różnicę, w rozczesywaniu włosów tą szczotką (w porównaniu do zwykłych szczotek, a nawet drewnianego grzebienia TBS). Jest ona odczuwalna najbardziej na mokrych włosach. Zresztą któregoś razu chciałam szybko rozczesać grzywkę po myciu i złapałam za grzebień, który utknął we włosach. Tych samych, które TT sekundę później rozczesał, jakby nigdy nie były splątane... Nie uważam tej szczotki za must-have, ale doceniam jej zalety. Zobaczymy jak spisze się na dłuższą metę :)
Z kupnem żelu do odsuwania skórek z Sally Hansen, wstrzymywałam się dość długo, ale w końcu zaczęłam się wkurzać na mój dotychczasowy produkt z Eveline, który nijak nie chciał ruszyć skórek na paznokciach kciuków. SH zmiękcza je w parę sekund, a Eveline? Nie radził sobie wcale... Z pozostałymi paznokciami jako tako dawał radę, ale zawsze trzeba mu było dać chwilę, żeby zadziałał, a w przypadku SH, wszystko idzie szybko, sprawnie i skutecznie :)
Wielokrotnie pisałam Wam też, że moje paznokcie w czerwcu były w opłakanym stanie. W pewnym momencie zupełnie przestałam już malować paznokcie, bo niestety rozdwajały się od razu po odrośnięciu za wolny brzeg, a czasami nawet sporo wyżej... Nie wyglądało to najbardziej estetycznie i żaden produkt, który posiadałam, nie był w stanie sobie z tym poradzić. Postawiłam więc na polecany duet Nail Tek i wybrałam dla siebie formułę III, dając tym samym drugą szansę tej marce. Wcześniej używałam NT Foundation II i byłam koszmarnie zawiedziona, bo moje paznokcie były w jeszcze gorszym stanie. NT III trochę poprawił ich stan, ale efekty nie są nawet w połowie bliskie moim wyobrażeniom, zwłaszcza jak na odżywki nakładane codziennie... Po 2,5 tygodnia stosowania tylko tych odżywek, zaczęłam na nowo malować paznokcie, ale głównie po to, żeby zabezpieczyć je przed urazami mechanicznymi, bo te odżywki niestety robiły to baaaaardzo słabo. Na pełną opinię przyjdzie jeszcze pora, ale chyba nie pokocham tej marki... ;)
Kolejnym produktem jest serum stymulujące wzrost rzęst Eyliplex-2 z GoodSkin Labs, które otrzymałam do testów od Pani Moniki, reprezentującej Perfumerię Douglas. Serum używam od nieco ponad 3 tygodni i choć na pierwszy rzut oka spektakularnych efektów nie widzę, to jednak Kasia vel Gray (prawie jak Lana del Rey :D), stwierdziła, że moje rzęsy są według niej dłuższe, niż jakiś czas temu. A skoro Kasiometr tak orzekł, to musi tak być ;) Kuracja ma trwać łącznie osiem tygodni, dlatego za tydzień, w połowie kuracji, postaram się zrobić zdjęcia i za kolejne cztery tygodnie wrzucę post wraz z moją opinią i zdjęciami porównawczymi :)

Lakierów Essie tłumaczyć nie trzeba - zresztą wszystkie, z wyjątkiem jednego, upolowałam na Allegro w śmiesznych cenach, graniczących z dyszką :) Od lewej: Marathin, Pilates Hottie, Boom Boom Room (kupiony w SP za niecałe 20zł), She's Picture Perfect oraz Sure Shot. Dwa pierwsze pochodzą z jesiennej kolekcji 2012 Yogaga, środkowy z tegorocznej kolekcji neonowej, a dwa ostatnie z ubiegłorocznej kolekcji Resort.

W Rossmanach ostatnio trwa permanetna promocja na lakiery Rimmel (oraz Manhattan i chyba L'Oreal), dzięki czemu można je kupić 25 czy nawet 30% taniej, a więc w granicach 12zł. Skusiłam się na kolory, które urzekły mnie na Waszych blogach, czyli od lewej morelowy Reggae Splash, malinowy Jazz Funk, miętowy Peppermint oraz koralowy Coctail Passsion. A mojej mamie, która uwielbia czerwone lakiery kupiłam neonową czerwień Hip-Hop oraz nieco wiśniowy Rock'n'Roll. Dwa ostatnie od dawna są już w jej rękach, ale jeśli użyczy mi kiedyś albo pomalowanej dłoni albo lakieru, to zaprezentuję je również na blogu :))

To zdjęcie jest troszeczkę przekłamane, ale nie udało mi się zrobić dobrego zbiorczego zdjęcia, które odwzorowałoby kolory każdego z powyższych lakierów. W każdym razie, przygarnęłam w Minti Shop następujące kolory: Grapefruit (najbardziej przekłamany, w rzeczywistości to bardziej żarówiasty róż z odrobinką koralu), Greenberry (żywa zieleń z nutką niebieskości), Dragon Fruit (cukierkowy róż ze srebrnymi drobinkami) oraz Prickly Pear (pastelowy fiolet - nie mogłam się powstrzymać).
Najbardziej popularny lakier Manhattanu, czyli 25G z serii Quick Dry, upolował dla mnie mój Michał, a bliżej nieokreśloną buteleczkę China Glaze w kolorze Pink Plumeria, kupiłam na Allegro za 12zł... Ten kolor wyszedł akurat zupełnie nierealistycznie, ale jego trudno określić nawet na żywo ;)
Podkład Bourjois Healthy Mix i pomadka Rimmel by Kate 103, to jeszcze właściwie majowe zakupy, ale dopiero w czerwcu odebrałam je od Sylwii, która była tak miła i upolowała je dla mnie w trakcie trwania słynnej promocji -40% na kolorówkę ;)
Natomiast cień Sigma Beauty w kolorze Muse oraz miniaturka pędzelka do rozcierania E25, to już upominek od Vincy w ramach podziękowania za wypełnienie ankiety, dotyczącej marki Sigma Beauty.
No i ostatnia część, to produkty, które albo mi się skończyły i ponowiłam ich zakup, albo stanowiły uzupełnienie tego obszaru kosmetycznego, który nie miał dotychczas swojego reprezentanta w moich , czy też naszych zasobach ;)

Balsam antycellulitowy z serii STOP Cellulit przygarnęłam w jednej z rossmanowskich promocji, chcąc kontynuować dobre nawyki, ponownie nabyte za sprawą kremu-żelu przeciw cellulitowi z Pharmaceris. Balsam ujędrniający MaXSlim, to produkt, do którego ciągle ostatnio wracamy i o dziwo najbardziej lubi go mój Michał, który traktuje go jako balsam do całego ciała. Balsam brązujący Body Arabica Cafe Latte, to produkt, który ma za zadanie wspomóc mnie nieco z zdobyciu opalenizny. Niestety nie mam zbyt wielu możliwości, żeby złapać trochę słońca, więc muszę się wspomagać produktami brązującymi. Ten jest całkiem niezły, choć chyba śmiało mogłam wybrać wersję Cafe Mocha. Tonik nawilżająco-oczyszczający z Lirene, to kolejny powrót. W sumie wykańczam już zapasy tonikowe, więc chętnie wrócę do mojego ulubieńca :)

Dezodorant do stóp Fuss Wohl, to produkt, który latem bardzo się przydaje, zwłaszcza w relacji gołe stopy + balerinki ;) Pianka Nivea Volume Sensation, to produkt, który kupiłam ponownie, choć tym razem bardziej dla Michała, niż dla siebie. Oboje jesteśmy zadowoleni z tego produktu, więc chętnie ponowiliśmy zakup. Podobnie jest w przypadku szamponu Syoss Shine Boost, który jest ulubionym szamponem Michała, a i ja lubię czasami po niego sięgnąć, mimo niezbyt powalającego składu. Peeling do ciała z Joanna o zapachu bzu, to również powtórka z rozrywki. Skończyłam już całe peelingowe zapasy, więc skusiłam się na ten, który ostatnio wykończyłam :)
No i na koniec zakupy typowo pielęgnacyjne - krem antyseptyczny na skaleczenia i otarcia z Himalaya oraz rewelacyjna ziołowa pasta do zębów Himalaya Herbals. Pastę polecałam Wam już w poście denkowym, ale polecę jeszcze raz! Bez porównania lepsza, niż zwykłe pasty drogeryjne :)
***
No dobra, starczy tego dobrego! Patrzę na ten cały kram i muszę Wam powiedzieć z perspektywy prawie miesiąca, że jakieś 3/4 produktów już jest w użyciu, więc chyba jeszcze nie jest z tym moim zakupoholizmem aż tak źle, skoro kupuję rzeczy potrzebne i rzeczy ładne, będącę zachciewajkami, ale takimi, z których chętnie korzystam. Największe wyrzuty sumienia mam, jeśli z czegoś nie korzystam i z takimi produktami chciałabym się w najbliższym czasie rozprawić i znaleźć im lepsze domy :)
No i jak? Dotrwałyście do końca? :P
K.
P.S. Dobrze, że anonimowe komentarze są u mnie od dawna wyłączone :D:D:D