środa, 29 stycznia 2014

Essie - Big Spender [swatche]

Cześć Dziewczyny!

Zanim podzielę się z Wami kolejną opinią na temat minerałów z Lily Lolo znowu zrobimy mały lakierowy przerywnik! Chciałabym Wam pokazać lakier, który od dłuższego czasu gości w moich zasobach, ale ciągle o nim zapominałam, a teraz nie mogę się napatrzeć na moje paznokcie! Przed Wami Essie Big Spender! :)


KOLOR:
Big Spender, to piękny fuksjowy, intensywny róż z domieszką fioletu! Przypomina mi kolor kwiatów fiołka alpejskiego lub niektórych storczyków (zresztą obie te roślinki kupiłam jakiś czas temu do sypialni ;)). Lakier jest idealnie kremowy, nie zawiera żadnych drobinek, ale zdaje się być odrobinę bardziej przejrzysty, niż klasyczne kremy, choć do żelka mu jeszcze daleko :)


PĘDZELEK:
Oczywiście szeroki! Jeśli tylko mam wybór, zawsze staram się sięgać po wersję drogeryjną Essie, która jest wyposażona w bardzo wygodny, szeroki pędzelek, którym najszybciej i najwygodniej maluje mi się paznokcie. Przy mojej szerokiej płytce jest to najlepsze rozwiązanie :)

KRYCIE:
Jak już wspomniałam, Big Spender, to coś pomiędzy kremem, a żelkiem. Na pierwszy rzut oka lakier wydaje się być dobrze napigmentowany, ale jednak dwie warstwy sprawiają czasami wrażenie nieco zbyt przejrzystych. Obawiam się, że przy paznokciach z intensywnie białymi końcówkami trzecia warstwa lakieru będzie niezbędna.

KONSYSTENCJA:
Big Spender zdaje się być nieco rzadszy, niż inne z moich Essie, więc miałam z nim trochę problemu, jeśli chodzi o rozlewanie się przy skórkach. Nie było to bardzo upierdliwe, ale wiadomo, że zawsze wygodniej, kiedy lakier trzyma się wyłącznie płytki paznokcia :)


TRWAŁOŚĆ:
Big Spender całkiem nieźle trzyma się paznokci, jak na razie noszę go trzy dni i mam dopiero odrobinę starte końcówki. Tak, mam go na sobie pierwszy raz, więc w zasadzie jest to bardziej prezentacja, niż recenzja, ale przypuszczam, że zanim sięgnę po niego kolejny raz, to zapomnę o wrażeniach z tego pierwszego razu ;)) Na moich paznokciach Essie trzymają się zwykle do 5 dni, a przy długich (jak na mnie) paznokciach, ten czas skraca się do 3-4 dni.

ZMYWANIE:
Lakier zmywał się bez większych problemów, ale niestety mam wrażenie, że odrobinę odbarwił mi płytkę. Nie jest to zbyt mocno widoczne, bo po prostu jest nieco bardziej zaróżowiona, ale tak czy inaczej warto zastosować pod niego jakąś dobrą bazę.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Big Spender bez problemu znajdziecie w szafach Essie w Super-Pharm i Drogeriach Hebe, gdzie zapłacicie za nie ok.33-35 zł w cenie regularnej, zawsze jednak warto polować na promocje, np. od jutra Essie w Super-Pharm będą tańsze aż o 30%! :) Poza tym zawsze warto przeszukać internet, jest wiele sklepów lub sprzedawców które/którzy oferują różne kolory Essie, w tym w wersji profesjonalnej z cienkim pędzelkiem i rzadszą formułą.






Big Spender może nie należy do lakierów idealnych, jeśli chodzi o konsystencję i krycie, ale kolor i wygodny pędzelek bardzo dużo nadrabiają! To kolejny piękny odcień w mojej kolekcji i z pewnością jeszcze nie raz po niego sięgnę! :)

A jak Wam się podoba ten różofiolet? :)
K.
Czytaj dalej

wtorek, 28 stycznia 2014

Lily Lolo - mineralny puder matujący Flawless Matte

Cześć Dziewczyny!

Powoli kontynuuję recenzowanie kosmetyków mineralnych Lily Lolo od Costasy, więc dzisiaj chciałabym podzielić się z Wami opinią na temat matującego pudru wykańczającego Flawless Matte. Jeśli szukacie marudzenia, wróćcie innym razem, bo dzisiaj znowu będę chwalić :)


Jak już pewnie niektóre z Was wiedzą, jestem posiadaczką cery mieszanej z dużymi skłonnościami do przetłuszczania się. Największe problemy ze świeceniem się miewam oczywiście w strefie T, a więc czoło, nos i broda. Do tej pory trafiłam w zasadzie na jeden jedyny puder drogeryjny, który bardzo dobrze radził sobie z ujarzmieniem tego problemu, ale jak to zwykle bywa - wszystko wskazuje na to, że został wycofany! Jakżeby inaczej! ;) Próbowałam polecanego pudru bambusowego, a także krzemionki (przy czym ta wypadła i tak w miarę nieźle), ale żaden z tych specyfików nie dawał mi pożądanych efektów, bo moja cera już po kilku godzinach znowu zaczynała się świecić. Flawless Matte okazał się być zdrowszą alternatywą dla mojego wycofanego ulubieńca, ale po kolei... :)

Pudru Flawless Matte używałam przy jednoczesnym korzystaniu z podkładu mineralnego i ten duet sprawia, że mogę się cieszyć naturalnie wyglądającą cerą praktycznie przez cały dzień. Szczególnie teraz, kiedy znalazłam krem, który naprawdę świetnie sprawdza się jako krem matujący na dzień (o nim też napiszę w swoim czasie, na razie jest jeszcze zbyt wcześnie). Nie chcę, żebyście myślały, że wcale się nie świecę, bo cudów nie ma, ale moja cera produkuje minimalną ilość sebum i to taką, której nie uznaję za uciążliwą. Spokojnie mogę przetrwać cały dzień pracy bez poprawek, a jeśli nigdzie się później nie wybieram, to nie robię żadnych poprawek już do końca dnia. Kiedy jednak wiem, że nie wracam do domu, to lubię sięgnąć po puder, żeby poprawić sobie samopoczucie i nie martwić się tym, czy moja cera wygląda odpowiednio. Jeśli natomiast używam kremu nawilżającego, moja cera błyszczy się dużo szybciej, ale nadal nie mogę tego nazwać intensywnym przetłuszczaniem. Po prostu czasami, po mniej więcej 6-8 h muszę sięgnąć po bibułkę, ewentualnie przeciągnąć twarz pudrem matującym. 


KONSYSTENCJA I APLIKACJA:
W przeciwieństwie do innych sypańców z Lily Lolo, puder ma bardzo suchą i miałką konsystencję. Podczas aplikacji bardzo mocno pyli i początkowo odrobinę bieli skórę, tym bardziej, że najlepsze efekty daje delikatnie wmasowany w skórę. Jednak po kilku minutach i szybkim muśnięciu pędzlem, strzepującym nadmiar produktu, puder całkiem ładnie stapia się z podkładem. Jeśli macie takie życzenie, dla lepszego efektu możecie na koniec, czyli po zaaplikowaniu różu lub innych kolorowych produktów, spryskać twarz wodą termalną, żeby nieco scalić makijaż i pozbyć się ewentualnego pudrowego efektu. Szczerze przyznam, że ja wiecznie o tym punkcie zapominam, ale nie czuję żeby mojemu makijażowi coś przez to brakowało :)

Początkowo puder jest wyczuwalny na skórze, sprawiając nieco tępe wrażenie, ale wkrótce scala się z podkładem niemal całkowicie, wobec czego jego obecność na twarzy przestaje być tak zauważalna. Na pewno daleko mu do okropnego uczucia obsypania mąką, jakie miałam podczas korzystania z pudru bambusowego, który był wyczuwalny na twarzy przez calutki dzień, niezależnie od nałożonej ilości i sposobu jego aplikacji. Nie twierdzę, że był to zły produkt, bo wiem, że wiele z Was jest z niego zadowolone, ale ja byłam nim mocno rozczarowana. Podobne uczucie, choć mniej uciążliwe, zostawia na mojej skórze krzemionka, dlatego do pudru Flawless Matte podeszłam ze sporymi obiekcjami. Na szczęście tym razem Lily Lolo znowu okazało się świetnym kosmetykiem dla mojej marudnej skóry :)


OPAKOWANIE I WYDAJNOŚĆ:
Tutaj nie ma niespodzianek, ponownie mamy do czynienia z minimalistycznym, plastikowym słoiczkiem z regulowanym sitkiem. Opakowanie pudru zawiera 7 g produktu, więc ponownie mamy do czynienia z całkiem wydajnym produktem. Oczywiście z racji tego, że pudru, czy podkładu używamy w dużo większych ilościach, nie ma co liczyć, że wystarczy na tyle, co recenzowane już róże lub rozświetlacz, ale po dwóch miesiącach użytkowania nadal nie widzę zbyt wielkiego zużycia :)

SKŁAD
CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Cena regularna produktu, to 72,90 zł, ale ponownie warto zaznaczyć, że macie możliwość kupić wcześniej miniaturkę o pojemności 0,75 g za 10,90 zł, żeby sprawdzić, czy produkt w ogóle będzie odpowiadać Waszej cerze. Wiem, że niektóre z dziewczyn korzystały z pudru Flawless Silk, który również mocno chwaliły, więc jeśli nie macie problemów z przetłuszczającą się cerą, to to może być propozycja dla Was :) Kosmetyki Lily Lolo kupicie na stronie polskiego dystrybutora Costasy lub stacjonarnie na wysepce Costasy w Galerii Mokotów (między Sephorą a salonem MAC).

***
Jestem bardzo zadowolona, że w końcu wypróbowałam ten puder! Początkowo podkład mineralny sprawdzał się u mnie samodzielnie, ale moja kapryśna cera bardzo się zmieniła odkąd pierwszy raz zetknęła się z minerałami, dlatego moją przygodę z Flawless Matte uznaję za bardzo udaną! Cieszę się, że produkt jest całkiem wydajny, ponieważ dzięki temu trochę łatwiej przełknąć dość wysoką cenę. Myślę, że jeśli Flawless Matte przez cały czas użytkowania będzie się tak dobrze sprawować, to z pewnością sięgnę po kolejne opakowanie!

Znacie może pudry z Lily Lolo? Na którą wersję bardziej stawiacie? Matującą, czy wygładzającą? :)
K.
Czytaj dalej

piątek, 24 stycznia 2014

Barwa Naturalna - Szampon żurawinowy zwiększający objętość

Cześć Dziewczyny!

Dzisiaj wróćmy na chwilę do postów o pielęgnacji - właśnie wykończyłam szampon, który gościł na mojej półce przez ostatnie trzy miesiące, więc to najlepsza pora, żeby podzielić się z Wami moim zdaniem o nim :) Tym razem weźmiemy na tapetę szampon żurawinowy z serii Barwa Naturalna.

Muszę przyznać, że do tej pory rzadko sięgałam po szampony tej marki, ale wielokrotnie czytałam o nich wiele dobrego, zwłaszcza na blogach włosomaniaczek. Jedynym znanym mi szamponem z Barwy był odkąd pamiętam szampon z czarną rzepą, którego nienawidziłam za zapach, choć działanie miał bardzo dobre :)


Od producenta:


DZIAŁANIE:
Zacznijmy od najważniejszego, czyli od działania! Myślę, że po raz pierwszy uda mi się streścić krótko i na temat :) Szampon bardzo dobrze oczyszcza włosy zarówno z codziennych zanieczyszczeń, jak i z olejów (sprawdzałam to po użyciu Amli :)). Oprócz tego dobrze domywa produkty do stylizacji i suche szampony. Jeśli chodzi o obiecaną objętość - zwykle nie mam z tym problemów, dlatego trudno mi się wypowiedzieć w tym temacie, jednak szampon z pewnością nie zaszkodził mi w tej kwestii :)

Największą zaletą szamponu, poza tym, że oczywiście działa, było dla mnie długotrwałe odświeżenie włosów. Wielokrotnie zdarzyło mi się, że udało mi się wydłużyć przerwę pomiędzy myciem włosów do trzech dni, co jest dla mnie wyjątkowo niespotykanym zjawiskiem :) Owszem, wspomagałam się trochę suchym szamponem, więc oczywiście musicie wziąć to pod uwagę, ale zwykle chodziło przede wszystkim na ogólne odświeżenie ich wyglądu i odbicie ich od nasady. Tak, czy inaczej, nie zdarzyło mi się to dawno (i nadal nie zdarza) przy jakimkolwiek innym szamponie, a uwierzcie, że po moich włosach po prostu widać, kiedy suchy szampon nie da rady ;))


KONSYSTENCJA:
Szampon jest wyjątkowo rzadki, co początkowo bardzo mnie zaskoczyło. Trzeba uważać na niego podczas aplikacji, żeby nie spłynął z dłoni oraz żeby nie zgubić go w drodze do włosów. Jest to nieco upierdliwe, ale nie niewykonalne. Szampon, mimo zawartości SLES, nie pieni się zbyt obficie, jeśli nie nałożycie go odpowiednio dużo.

KOLOR/ZAPACH:
Szampon ma czerwony kolor i pachnie... nieee, nie żurawiną - pachnie najprawdziwszym czerwonym jabłuszkiem! To było kolejne - tym razem bardzo miłe - zaskoczenie. Zapach nie utrzymuje się na włosach po spłukaniu.


OPAKOWANIE:
Szampon umieszczono w plastikowej, miękkiej butelce o zawartości 300 ml, a tę wyposażono w zamknięcie z klapką. Z pewnością jest to wygodne i ułatwia szybkie użycie szamponu podczas kąpieli. Na etykiecie znajdziecie wszystkie przydatne informacje, a sam design opakowania jest bardzo przyjemny, nie jest nachalny, ale przykuwa wzrok. Jedyny problem, jaki miałam z opakowaniem szamponu, to to, że etykieta chłonie wodę w błyskawicznym tempie, przez co bardzo szybko zaczyna się ścierać i zrywać. Pod koniec użytkowania moja butelka była już mocno zmasakrowana.


WYDAJNOŚĆ:
Początkowo sądziłam, że skoro szampon jest rzadki, a do tego trzeba użyć go naprawdę sporo, żeby zaczął się pienić, to będzie to oznaką jego słabej wydajności, ale - o dziwo - z szamponu korzystałam mniej więcej przez 2,5 miesiąca, a muszę dodać, że mam dosyć długie włosy (do połowy łopatek), które myję średnio co drugi dzień. Korzystałam z niego jako jedyny użytkownik, tym razem mój chłopak prawie wcale mi nie pomagał, bo ma już swojego ulubieńca do mycia włosów, więc nie jest zainteresowany moimi nowościami ;)

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Szampon kupicie w granicach 5-8 zł (w zależności od pojemności, bo widziałam inne szampony z tej serii w większych pojemnościach). Produkty Barwy spotkacie najczęściej w marketach, przy czym Auchan oferuje całkiem spory wybór :)

SKŁAD:

CZY KUPIĘ PONOWNIE:
No cóż, szampon całkiem nieźle się u mnie sprawdził, więc niewykluczone, że do niego wrócę. Może z ciekawości sięgnę po inną wersję, jeśli nie znajdę tej żurawinowej. Aktualnie mam jednak bardzo duże zapasy produktów do włosów, więc staram się unikać zakupów. Czasami zapasy bywają uciążliwe :D

***
Czy znacie szampony Barwy? Czy Czarna Rzepa lub Rumianek były też gościem w Waszych łazienkach? A może miałyście okazję poznać już wersję żurawinową? Dajcie znać! :)
K.

P.S. Zdjęcia zostały wykonane jakiś czas temu jeszcze za pomocą mojego starego, wysłużonego aparatu. Dopiero teraz widzę jak wielka jest różnica w nasyceniu kolorów ;)
Czytaj dalej

czwartek, 23 stycznia 2014

Lily Lolo - rozświetlacz mineralny Stardust

Cześć Dziewczyny!

Dzisiaj chciałabym Wam przedstawić kolejny z kosmetyków marki Lily Lolo, który trafił jakiś czas temu do mojej kosmetyczki. Tym razem przyjrzyjmy się bliżej kolejnemu twarzowemu produktowi mineralnemu - przed Wami rozświetlacz Stardust! :)


KONSYSTENCJA:
Rozświetlacz Stardust, jak większość kosmetyków w ofercie Lily Lolo ma formę sypkiego proszku. Nie jest zbyt suchy, ale jednocześnie nie jest też - w moim odczuciu - tak mokry, jak chociażby niedawno recenzowane róże (KLIK). Rozświetlacz bardzo dobrze chwyta się pędzelka i łatwo nakłada się na skórę, nie sprawiając przy tym problemów z rozcieraniem i stopniowaniem jego widoczności.


KOLOR:
Stardust, to piękna beżowa baza w chłodnym, ale dość neutralnym odcieniu, w której zawarte są połyskujące, drobno zmielone drobinki (masło maślane :)). Nie znajdziecie tu żadnego brokatu, ani dużych, wyraźnie odznaczających się drobin, bo Stardust twarzy na twarzy efekt tafli, odbijającej światło, subtelnie rozświetlając miejsce, które chcemy podkreślić :) 
ZASTOSOWANIE:
Rozświetlacz jest mocno napigmentowany, wobec czego wystarczy naprawdę odrobinka, żeby rozświetlić kości policzkowe. Produkt sprawdzi się również w roli cienia do powiek, tworząc subtelną poświatę i ujednolicając kolor. Oczywiście możlwości jego zastosowania są niemal nieograniczone i zależą właściwie wyłącznie od Waszej wyobraźni - rozświetlacz można zaaplikować również na łuki brwiowe, w wewnętrzne kąciki oczu, zastosować do wykonturowania twarzy (w duecie z bronzerem, według zasady, że ciemny kolor chowa, a jasny uwypukla), możecie też zaznaczyć nim kości obojczykowe, jeśli czeka Was karnawałowa impreza i eksponujecie dekolt. W zasadzie możnaby się pokusić o dodawanie porcji rozświetlacza do ulubionego balsamu, żeby rozświetlić skórę, czy to w okresie karnawału, czy w wakacje, kiedy mamy opalone ciało :)

SKŁAD I GRAMATURA
TRWAŁOŚĆ:
Generalnie minerały są u mnie trwałe i wytrzymują zwykle aż do demakijażu, jednak w przypadku Stardust, wydaje mi się, że przestaje być widoczny na mojej twarzy po kilku godzinach. Zwykle po mniej więcej 8h nie ma już po nim śladu, mimo, że przykładowo róż nadal tkwi na swoim miejscu. Trochę mnie to zawiodło, bo wiem, że inne dziewczyny nie miały z tym problemów, ale kiedy dłużej się zastanowić, ja już chyba tak mam z rozświetlaczami - po prostu się mnie nie trzymają, albo "blask" mojej cery je przytłacza :D A tak już całkiem na serio - rzeczywiście mam cerę skłonną do przetłuszczania się, wobec czego zdarza mi się przykładać do twarzy bibułki matujące czy ręczniczek papierowy, czasami dokładam nieco pudru. O ile na trwałość różu czy podkładu to nie wpływa, tak już rozświetlacz najwyraźniej nie lubi poprawek. Może nie powinnam się dziwić, w końcu chodzi o tu o subtelny efekt rozświetlenia, a nie widoczny kolor, jak w przypadku pozostałych produktów. Tak czy inaczej - na mojej twarzy trwałość rozświetlacza jest średnia.


OPAKOWANIE:
Rozświetlacz umieszczono w dużym, plastikowym słoiczku o identycznych wymiarach, jak te, w których umieszczono podkłady i pudry Lily Lolo. Podobnie jak w przypadku różu, dzięki możliwości regulowania odsłonięcia sitka, łatwo o ostrożne dozowanie produktu. Opakowanie zawiera 6 gram produktu.

WYDAJNOŚĆ:
Produkt jest szalenie, szalenie wydajny, ponieważ wystarczy naprawdę niewielka jego ilość, żeby rozświetlić wybrane partie twarzy lub ciała. Myślę, że nawet stosowany codziennie ma szansę wystarczyć na długie lata!

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Regularna cena produktu, to 72,90 zł, co jest dosyć wysoką ceną, ale zdecydowanie idzie w parze z jego wydajnością. Gwarantuję Wam, że będzie Wam brakować pomysłów na jego zastosowanie tak, żeby wykorzystać go w "regulaminowym" czasie. Na szczęście minerały są trwałe, więc nie trzeba się w tym przypadku tak mocno przejmować ich terminem ważności. Jeśli jednak 6 gram produktu, to dla Was za dużo, możecie się skusić również na miniaturkę 0,75 g w cenie 10,90 zł, dzięki której będziecie mogły sprawdzić produkt na sobie i zadecydować, czy chcecie skusić się na pełnowymiarowe opakowanie. Z tego, co widzę, na stronie trwa aktualnie promocja, obejmująca m.in. Stardust, warto więc zajrzeć na stronę dystrybutora - Costasy (KLIK) i sprawdzić ofertę :) Produtky Lily Lolo kupicie również stacjonarnie na wyspie Costasy, znajdującej się w warszawskiej Galerii Mokotów, między Sephorą, a MAC.


Zdjęcia wykonałam w świetle dziennym, ale jak z pewnością same zauważyłyście, trochę z tym ostatnio kiepsko, wobec czego na poniższym zdjęciu połysk jest delikatny, jednak światło sztuczne akurat w tym przypadku niewiele zmienia, co mnie bardzo cieszy, ponieważ - jak już wspomniałam - moja cera potrafi wystarczająco błysnąć, wobec czego traktuję ją pudrem matującym, a rozświetlacz ma jedynie sprawiać wrażenie świeżej, wypoczętej cery, a nie grać pierwsze skrzypce w moim makijażu :)
Poniżej znajdziecie porównanie rozświetlacza Stardust, z jednym z bardziej popularnych rozświetlaczy, czyli Mary-Lou Manizer od TheBalm. Pomysł oczywiście podkradłam bezczelnie od Iwetto (KLIK) :)) Zajrzyjcie do niej i sprawdźcie również porównanie z rozświetlaczem MAC. Stardust wypada na ich tle najchłodniej i jednocześnie najbardziej neutralnie, dzięki czemu wydaje się być najbardziej uniwersalnym wyborem :)
Po lewej: TheBalm Mary-Lou Manizer; Po prawej: Lily Lolo Stardust
W najbliższym czasie postaram się uzupełnić recenzję o swatche w sztucznym świetle oraz o zdjęcia z efektem na twarzy (chciałabym w świetle dziennym :)), ale z tym drugim czeka mnie ciut więcej gimnastyki, ze względu na pracę w standardowych godzinach 9-17, dlatego puszczam recenzję już teraz! :)

Koniecznie dajcie znać, czy podoba Wam się Stardust i co w ogóle sądzicie o rozświetlaczach? Macie już swoich ulubieńców, czy nadal szukacie ideału? :)
K.
Czytaj dalej

wtorek, 21 stycznia 2014

Pat&Rub - pomarańczowy peeling do ust

Cześć Dziewczyny!

Dzisiaj chciałabym się skupić na produkcie, którego jeszcze na blogu nie było, a który od dawna wzbudzał moje ogromne zainteresowanie. O peelingach do ust z Pat&Rub słyszałam i czytałam już wiele, więc tym bardziej ucieszyłam się, gdy w moim woreczku z upominkiem od firmy, otrzymanym na lipcowych Igraszkach Kosmetycznych odnalazłam wersję pomarańczową produktu! :)

Napisałam "piling", bo takiej formy używa producent, ale szczerze jej nie znoszę i w dalszej części zamierzam posługiwać się pisownią przez dwa "e", zamiast swojskie "i" ;)

Od producenta:
"Delikatnie Złuszcza, Nawilża, Wygładza. Piling do Ust Pomarańczowy to kosmetyk naturalny, który delikatnie złuszcza skórę ust, a następnie nawilża ją i wygładza. 100% natury tak ważne na ustach! Piling jest kompozycją zdrowego cukru z brzozy oraz olejów i maseł roślinnych. Zawiera ksylitol – cukier z brzozy o działaniu przeciwpróchniczym. Kolor nadaje masło pomarańczowe i olej anatto. Aromat pilingu pochodzi od olejku pomarańczowego. Kosmetyk błyskawicznie wygładza i odżywia usta. A ile przy tym przyjemności! Naturalne aromaty uwodzą, ksylitol osładza dzień."


KONSYSTENCJA I SPOSÓB UŻYCIA:

Zacznę nietypowo, bo nie od działania, a od konsystencji produktu, która jest bardzo specyficzna. Mając w pamięci peelingi do twarzy czy do ciała różnych firm, liczyłam raczej na gęstą i zwartą masę - i tu dopadło mnie pierwsze zaskoczenie - peeling z Pat&Rub jest bardzo suchy i kruchy.


Taka forma determinuje od razu sposób użycia, ponieważ warto pamiętać o wcześniejszym zwilżeniu warg, nie tylko dla własnego komfortu, ale przede wszystkim po to, żeby peeling miał się do jak przykleić. Sam produkt najwygodniej nabrać z opakowania palcami "szczypiąc" powierzchnię produktu :) W tym przypadku głaskanie palcem masy zwyczajnie mija się z celem :))


Następnie rozpoczynamy masowanie ust kolistymi ruchami. Warto robić to nad umywalką, bo mniej więcej połowa ziarenek odpada od skóry pod wpływem masażu. Po kilku minutach, kiedy czujecie, że krążenie zostało pobudzone, a większość ziarenek rozpuściła się lub odpadła, możecie zlizać i zjeść pozostałe na ustach ziarenka i voila! Aplikujemy coś nawilżającego - masełko, balsam lub pomadkę ochronną i cieszymy się gładkimi ustami i niskokaloryczną przekąską ;)))


DZIAŁANIE:
Peeling odczuwalnie wygładza wargi poprzez złuszczanie suchego naskórka i poprawienie ich ukrwienia. Ziarenka ksylitolu (cukier brzozowy) nie są przesadnie ostre, więc trudno zrobić sobie nimi krzywdę, dlatego jeśli zależy Wam na bardziej wyraźnych efektach, to warto pozwolić sobie czasem na mocniejszy lub dłuższy masaż.



Myślę, że wygładzenie, które funduje nam peeling nie jest szczególnie spektakularne i szczerze powiedziawszy spodziewałam się trochę więcej, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że usta są bardzo wrażliwe i podatne na uszkodzenia, dlatego też producent obchodzi się z nimi delikatniej, niż z resztą ciała.



ZAPACH I SMAK:
Peeling pachnie trochę jak pomarańczowe landrynki i jest dosyć słodki, ale jednocześnie rześki (brakowało mi innego słowa!) w smaku. Jak już wspomniałam, po zabiegu możecie zjeść pozostały na ustach produkt, ponieważ jego skład jest w całości naturalny, a ziarenka ścierające, to prawdziwy cukier, tyle, że brzozowy (czyli zdrowszy!). Dodam, że jest naprawdę smaczny i chyba kupię sobie paczkę, żeby stosować go w kuchni zamiast zwykłego białego cukru! :)



OPAKOWANIE:
Produkt otrzymujemy w plastikowym słoiczku, zapakowanym dodatkowo w kartonik w kolorze, odpowiednim do smaku peelingu. I tak mój pomarańczowy peeling otrzymał pomarańczowe ubranko, peeling różany ma różowy kartonik, a kawowy - brązowy.



Słoiczek jest solidnie wykonany i mógłby nawet sprawiać wrażenie szklanego, jednak jego waga zdradza materiał, z którego go wykonano :) Dużym plusem jest to, że średnica słoiczka jest stosunkowo szeroka (mniej więcej tak jak masełka do ust Nivea), więc peelingu nie trzeba łowić ;) Zakrętka jest dobrze dopasowana i nie sprawia problemów przy dokręcaniu, co przy produktach z ziarenkami nie zawsze jest takie oczywiste.



WYDAJNOŚĆ:
Produkt, mimo tendencji do uciekinierstwa, jest zaskakująco wydajny! Mam go już około pół roku i choć nie wykonuję zabiegów ze szczególną regularnościa, to jednak z pewnością wykonałam ich tyle, że spodziewałabym się zarejestrować jakiekolwiek zużycie, a tymczasem produktu ubywa naprawdę niewiele i sądzę, że wystarczy mi jeszcze na długie miesiące.



CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Peeling do ust kosztuje 49 zł i jest dostępny w sklepie internetowym Pat&Rub, a także w Perfumeriach Sephora. Oprócz tego, produkty Pat&Rub są dostępne w wielu sklepach internetowych, m.in. Merlin, Empik.

SKŁAD:
XylitolGlycine Soja (Soybean) Seed OilCitrus Aurantium Dulcis (Orange) Peel WaxTocopherol (mixed)Beta-SitosterolSqualeneBixa Orellana Seed OilCitrus Grandis (Grapefruit) Peel OilCitrus Aurantium Dulcis (Orange) Peel OilLimoneneLinaloolCitral



***
Słowem podsumowania - uważam, że peelingi do ust, to typowy kosmetyczny gadżet w damskiej kosmetyczne. W żadnym razie nie jest to produkt niezbędny, ani nawet podstawowy w pielęgnacji. Wiele osób wskazuje na fakt, że tego typu produkt z powodzeniem można wykonać samemu w domu, ale ile z nas tak naprawdę choć raz przyrządziło sobie domowy peeling? Ja chyba jeszcze nigdy nie dotarłam do kuchni w tym celu, a z ręką na sercu przyznaję, że regularne peelingowanie pozytywnie wpływa na kondycję ust, no i znacząco poprawia wygląd ust, pokrytych kolorowymi szminkami!

Jest to gadżet, ale zdecydowanie z gatunku tych przyjemnych, na które warto czasem wydać pieniądze z czystej zachciewajki, tym bardziej, że poza składnikami złuszczającymi mamy jeszcze cały szereg składników pielęgnujących skórę i korzystnie wpływających na jej kondycję! Produkt jest szalenie wydajny, więc koszt rozkłada się na wiele zabiegów i choć nadal wychodzi drożej, niż połączenie cukru z miodem w domowym wykonaniu, to jednak skutecznie kusi! Ciekawi mnie jeszcze wersja różana, ale sądzę, że minie wiele miesięcy zanim uda mi się zużyć moją pomarańczkę! :)

***
Co sądzicie o tego typu produktach?  Zbędny i drogi gadżet, czy przydatna zachcianka? :)
K.

P.S. Przepraszam za te kolosalne odstępy pomiędzy poszczególnymi akapitami. W edytorze wszystko wygląda, jak trzeba, ale na poglądzie wszystko mi się rozjeżdża. Cokolwiek poprawię w edytorze, to za chwilę błąd pojawia się w innym miejscu. Też macie takie problemy z edycją notek?
Czytaj dalej

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Suche szampony Batiste - moja opinia i porównanie sześciu wersji! :)

Cześć Dziewczyny,

Zgodnie z facebookową zapowiedzią - przygotowałam dla Was recenzję i porównanie suchych szamponów Batiste, które przewinęły się przez moje ręce w sześciu różnych wersjach. Zdążyłam sobie wyrobić już o nich zdanie i przetestować każdą z posiadanych przeze mnie wersji, więc to najwyższa pora na podzielenie się z Wami moimi wrażeniami :)

Szampony przybyły do mnie z różnych źródeł - dwa z nich kupiłam na ubiegłorocznych targach kosmetycznych, jeden w sklepie internetowym, jeden dostałam na październikowym spotkaniu blogerek, a kolejne dwa przesłał mi polski dystrybutor Batiste celem przetestowania kolejnych wersji i wyrażeniu o nich opinii na blogu. Tym sposobem miałam okazję korzystać w wersji Blush, Cherry, Tropical, Medium & Brunette Hair, Wild oraz XXL Volume.


Wszystkie klasyczne wersje Batiste, tzn. te bez dodatków kolorowych pigmentów, czy lakieru (w moim przypadku mam na myśli oczywiście Blush, Cherry, Tropical i Wild), mają - moim zdaniem - w zasadzie identyczne właściwości i różnią się jedynie zapachem. Natomiast pozostałe dwa szampony posiadają kilka cech, które odróżniają je od reszty, o których będę wspominać dodatkowo w odpowiednich akapitach.



ZAPACHY:
BLUSH - to słodki, kwiatowy i na pewno bardzo dziewczęcy zapach;
CHERRY - słodki i owocowy zapach, trochę cięższy, niż Blush, nie wyczuwam tu prawdziwej wiśni, raczej coś w stylu wiśniowej galaretki;
TROPICAL - tutaj zdecydowanie dominuje kokos, jest intensywny i wyraźnie wyczuwalny;
MEDIUM & BRUNETTE - ten zapach trudno mi określić - jest słodkawo, może trochę kwiatowo, ale w porównaniu do pozostałych szamponów raczej dyskretnie;
WILD - ponownie trafiamy na słodki, nieco ulepkowaty zapach, w którym wyczuwam trochę wanilii i może nawet trochę cynamonu;
XXL VOLUME - zdecydowanie najświeższy z zapachów, choć nadal słodko; przypomina mi trochę zapach typowy dla salonów fryzjerskich :)


Każdy z zapachów jest intensywny i bardzo długo utrzymuje się na włosach. Często wyczuwam je przez cały dzień. Spotkałam się z zarzutami, że zapachy szamponów potrafią przyćmić zapach perfum, ale nie zaobserwowałam u siebie tego zjawiska. Może dlatego, że lubię sięgać po mocniejsze zapachy, które nie oddają tak łatwo pola do popisu. Niemniej jednak to, że moje włosy długo utrzymują zapach szamponu, poczytuję raczej na plus, niż na minus, ale weźcie pod uwagę, że przypadły mi do gustu te słodkie ulepki :)

Rano jestem w wiecznym niedoczasie i naprawdę trudno mi zmoblilizować się, żeby codziennie wstawać kilka minut wcześniej tylko po to, żeby umyć głowę, tym bardziej, że naprawdę rzadko zdarza się, że naprawdę jest na tyle źle, żebym tego potrzebowała. Mimo to, na drugi dzień po myciu, moje włosy nie zawsze wyglądają dobrze, szczególnie po nocy. Grzywka jest trochę ulizana od ciągłego odgarniania jej z czoła, a dodatkowo zdarza jej się poodgniatać w dziwnych kierunkach - na pewno znacie ten widok z własnego lustra :D

...i choć reszta włosów wygląda całkiem nieźle, to jeśli chodzi o ich objętość, to czubek mojej głowy wygląda raczej smętnie, no i w sumie gdybym miała ochoty na kucyk, to wychodzi na to, że i bokom przydałoby się wtedy trochę odświeżania... Znacie to? :)


Głównym zadaniem suchych szamponów jest odświeżenie fryzury i doprowadzenie jej do stanu używalności ;) W moim przypadku szampony Batiste okazały się świetnym rozwiązaniem, ponieważ zawsze kiedy czuję, że moje włosy mogłyby wyglądać trochę lepiej, a jednocześnie nie kwalifikują się jeszcze do mycia, wtedy to właśnie Batiste przychodzi mi z pomocą! Wystarczy kilka psiknięć, żeby odświeżyć i doprowadzić moją fryzurę do ładu, a dodatkowo nadać jej trochę objętości. Korzystam z Batiste zarówno wtedy, gdy mam ochotę upiąć włosy w kucyk, jak i wtedy, gdy zamierzam nosić je rozpuszczone - szampony sprawdzają się w każdej z tych sytuacji, no i nie wyglądam dzięki nim jakby mnie pies ulizał :D


Najsłabsze działanie odświeżające ma w moim odczuciu wersja z dodatkiem lakieru, czyli XXL Volume. Nie dość, że odświeżenie jest dużo mniejsze, niż w przypadku pozostałych wersji, to jeszcze dodatek lakieru sprawia, że moja włosy stają się lepkie i paradoksalnie trudniej je ułożyć! Miało być pięknie, miała być objętność, a jest jeden wielki klops i kołtun ;) Znacznie lepsze efekty, zarówno jeśli chodzi o odświeżenie, jak i o objętość, uzyskuję korzystając z innych wersji Batiste! Z XXL Volume zupełnie się nie polubiłam i choć zazwyczaj sięgam po pierwszy szampon z brzegu, to przed tą wersją zawsze cofam rękę i sięgam wgłąb półki po wersję łatwiejszą i przyjemniejszą w obsłudze ;)

Oczywiście należy przy tym wszystkim pamiętać, że nawet najlepszy suchy szampon nie zastąpi mycia głowy, jednak z pewnością znacząco ułatwi życie osobom, które nie mają czasu lub ochoty na codzienne mycie włosów, lub po prostu nie mają ku temu warunków, na przykład ze względu na podróż.


Wcześniej korzystałam z suchego szamponu innej firmy, ale ten nie tylko słabo odświeżał moją fryzurę, ale też był bardzo ciężki do zaaplikowania tak, aby nie tworzył na głowie "siwizny". To doświadczenie trochę mnie zniechęciło do kolejnych tego typu produktów, jednak o Batiste czytałam tyle dobrego, że postanowiłam spróbować i cóż... Jestem im wierna już od roku! :)

Tak trzeba masować :D
SPOSÓB APLIKACJI:
Szampony Batiste w większości wersji mają biały kolor i początkowo zostawiają osad na włosach, którego jednak bardzo łatwo się go pozbyć, jeśli tylko pamiętacie o odpowiedniej aplikacji! Przede wszystkim, należy zwrócić uwagę na to, żeby nie spryskiwać włosów ze zbyt małej odległości! Z suchymi szamponami trzeba się obchodzić trochę tak, jak z lakierem do włosów - im bliżej spryskasz, tym bardziej będzie widać, że masz coś na głowie i tym trudniej będzie to udawać, że Twoja fryzura, to zasługa tylko i wyłącznie natury lub dobrych genów ;))

Warto spryskiwać włosy z odległości ok.30 cm tak, żeby szampon mógł się na nich równomiernie rozłożyć i nie skupiał się tylko w pojedynczych miejscach. Następnie, należy wmasować dokładnie szampon w skórę głowy, co zazwyczaj załatwia kwestię widoczności białego osadu. Jeśli szampon nadal jest widoczny, wtedy dopiero zabieramy się za jego wyczesywanie, jednak moim zdaniem kilkanaście sekund masażu powinno sobie wystarczająco z tym poradzić - works for me - sama przecież mam ciemne włosy i nigdy nie miałam problemu z tym, żeby pozbyć się białych śladów :)



Jeśli jednak nadal nie możecie sobie poradzić z białym osadem po szamponie, to może warto wybrać wersję dopasowaną kolorystycznie do Waszych włosów? Producent wychodzi nam na przeciw, ponieważ w ofercie możecie znaleźć zarówno szampony dla blondynek, brunetek, jak i szatynek, a nawet rudowłosych :) Sama mam wersję MEDIUM & BRUNETTE, którą wyposażono z brązowo-szary pigment. Dzięki temu szampon nie zostawia widocznych śladów po spryskaniu włosów, ponieważ pigment idealnie się wtapia. Na pewno jest to spore udogodnienie dla osób które mają problem z białymi śladami. Wersja kolorowa ma w moim odczuciu identyczne działanie odświeżające, jak pozostałe produkty Batiste, więc mogę ją Wam spokojnie polecić :)

U góry wersja Wild z białym szamponem, na dole wersja Medium & Brunette z kolorowym szamponem.
Korzystając z Batiste, zauważyłam znacznie więcej plusów, niż minusów korzystania z tego typu produktów, jednak największą wadą tych produktów jest to, że w miejscu, w którym szampony zostały użyte, włosy tracą zdrowy połysk, a zostają dość mocno zmatowione. Oczywiście jest to efekt, utrzymujący się jedynie do czasu najbliższego mycia głowy, ale może być to uciążliwe. Pewnie lepiej byłoby po prostu umyć głowę, ale już chyba wspominałam, że jestem typem osoby, której trudno zwlec się z łóżka nawet minutę wcześniej, a co dopiero pół godziny, które zamiast na sen musiałabym poświęcić na mycie i suszenie praktycznie czystych, ale klapniętych i poodgniatanych włosów.... ;)

Trochę upierdliwe jest też to, że osad z szamponu jest wyczuwalny na włosach, które stają się nieco tępe w dotyku, więc ich macanie nie należy do najprzyjemniejszych. Z drugiej strony może to i dobrze - w końcu powszechnie wiadomo, że częste dotykanie włosów nie sprzyja zachowaniu przez nie świeżości ;)

Z drugiej strony warto jeszcze dodać, że mimo częstego korzystania z suchych szamponów nie nabawiłam się dotąd (odpukać! ;)) ani łupieżu, ani żadnego podrażnienia, choć moja skóra potrafi być wrażliwa.

A teraz wybaczcie nieestetyczne zdjęcie... Chciałam Wam pokazać różnicę między zwykłym Batiste, a tym kolorowym. No... moim zdaniem wszystko widać jak na dłoni... ;)))

To be sure - na górze Batiste Medium & Brunette, na dole Batiste Wild.
OPAKOWANIE/ CENA/ DOSTĘPNOŚĆ:
Produkty Batiste kupicie w dwóch pojemnościach - małe opakowania 50 ml (7,99zł) oraz duże opakowanie 200 ml (14,99 zł wersje zwykłe i 16,99 zł wersje z dodatkami. Małe opakowania rewelacyjnie sprawdzają się do torebki i w podróży, a także na weekendowy wypad. Duże oczywiście zajmuję honorowe miejsce na podręcznej półce w łazience :) Jeśli chodzi o sam design, to każde z opakowań jest bardzo kolorowe i z pewnością zwraca uwagę. Przyznam, że moje pierwsze szampony wybrałam właśnie na podstawie opakowania ;) Jeśli szukacie szamponów Batiste stacjonarnie, to zajrzyjcie przede wszystkim do Hebe oraz do Marionnaud, natomiast jeśli będziecie szukać ich w internecie, to zacznijcie od sklepu producenta - Perelki.eu.

***
Podsumowując - stosowanie suchych szamponów z pewnością ma swoje plusy i minusy. W moim przypadku - plusy zdecydowanie przeważają nad minusami, a Bastiste stały się dla mnie nieocenionym pomocnikiem w porannych przygotowaniach i wielokrotnie pozwoliły mi na zaoszczędzenie czasu czy też po prostu szybką i sprawną poprawę stanu fryzury :) Ja jestem na tak i zdecydowanie polecam, jeśli nadal się wahacie! :)

A jakie jest Wasze zdanie o suchych szamponach? Używałyście już Batiste? :)
K.


Czytaj dalej

piątek, 17 stycznia 2014

Lily Lolo - róże mineralne Ooh La La, Rosebud i Surfer Girl

Cześć Dziewczyny!

Jakiś czas temu odezwała się do mnie Pani Aleksandra, reprezentująca sklep Costasy, będący polskim dystrybutorem kosmetyków mineralnych Lily Lolo oraz kosmetyków Lulu & Boo. Nie zdążyłam Wam jeszcze o tym napisać, ale już niemal od dwóch miesięcy cieszę się nową gromadką kosmetyków Lily Lolo, z których dzisiaj chciałabym Wam przedstawić trzy róże mineralne, z których jeden kupiłam sama prawie 1,5 roku temu, ale ciągle zapominałam Wam napisać o nim więcej, choć wielokrotnie pojawiał się już na blogu w ulubieńcach :)

Zapraszam Was na moją opinię oraz swatche róży Ooh La La, Rosebud oraz Surfer Girl!

KOLORY:
Jak już napisałam - aktualnie posiadam trzy odcienie róży. Uważam, że ich właściwości i wpływ na skórę są identyczne, dlatego na początku opiszę i pokażę Wam kolory, które mam w kosmetyczce, a następnie wspólnie opiszę ich właściwości :)
OOH LA LA - to moim zdaniem ciepły odcień różu z domieszką brzoskwini, przez co czasami przypomina nieco koralowy, pasujący najprawdopodobniej większości kobiet. Tworzy na skórze naturalny rumieniec i świetnie wygląda zarówno na bladej skórze, jak i na tej już nieco opalonej. Ma satynowe, odrobinę rozświetlające wykończenie.


ROSEBUD - to ciemniejszy odcień brudnego różu z odrobiną fioletowych tonów, w którym czasami można dostrzec złotawy refleks, przez co sprawia wrażenie, jakby zawierał trochę brązowych tonów. Dość mocno zaznacza rumieńce na bladej skórze, dlatego należy z nim wyjątkowo uważać. Ma połyskujące wykończenie, ale na twarzy błyszczy się mniej, niż na (obfitym) swatchu.


SURFER GIRL - to bardzo intensywny, dziewczęcy odcień chłodnego różu, tworzący na skórze zdrowy rumieniec, podobny do koloru policzków lekko przyszczypanych mrozem. Jego wykończenie jest całkowicie matowe.


KONSYSTENCJA:
Poza tym, co oczywiste - czyli formą sypką - róże Lily Lolo charakteryzują się stosunkowo mokrą konsystencją, która nie jest zbyt pyląca i cechuje się dobrą przyczepnością do skóry. Róż Rosebud jest w moim odczuciu najbardziej wilgotny, a tym samym cechuje się największą przyczepnością, dlatego tym bardziej warto z nim uważać, ponieważ łatwo o przesadę. Róż Surfer Girl, to dla odmiany proszek, który - porównując go do Rosebud - określiłabym raczej jako suchy, jednak jego przyczepność jest zachowana. Może z racji takiej, a nie innej konsystencji to właśnie po Surfer Girl sięgam najchętniej i najczęściej, biorąc pod uwagę fakt, że najłatwiej mi go nałożyć na policzki i jednocześnie najłatwiej przy nim skorygować ewentualne niedociągnięcia lub przesadne rumieńce. Róż Ooh La La jest według mnie mniej więcej po środku, jego konsystencja jest dużo bardziej sucha, niż w przypadku Rosebud, ale jednocześnie myślę, że jego przyczepność jest dużo lepsza, niż w przypadku Surfer Girl. Ooh La La również dosyć łatwo poddaje się poprawkom, choć czasami warto mieć w pogotowiu pędzel z odrobiną podkładu mineralnego w pogotowiu - ten trik działa u mnie jak gumka do ścierania :)


PIGMENTACJA:
Wszystkie moje róże Lily Lolo są bardzo mocno napigmentowane i uwierzcie, że wystarczy naprawdę mikroskopijna ilość produktu, żeby wyczarować piękny rumieniec na policzkach. Jeśli nigdy wcześniej nie miałyście do czynienia z minerałami, to polecam pierwszą próbę różu wykonać w domu, żebyście same mogły ocenić jaka ilość proszku odpowiada Wam do stworzenia satysfakcjonującego makijażu :)

Uważam, że istotną kwestią jest w tym przypadku również dobór odpowiedniego pędzla do makijażu. U mnie świetnie sprawdza się ukośny Hakuro H24, który jest bardzo miękki, ale jego włosie bardzo łatwo kontrolować, a dzięki temu wiem, w którym miejscu aplikuję produkt. Myślę, że mocno zbite pędzle mogłyby utrudnić Wam nieco zadanie i przyczynić się do powstania tzw. matrioszki na policzkach, ale nie zrażajcie się za pierwszym razem! Sekret tkwi w dobraniu odpowiedniej ilości kolorowego proszku, a wtedy szalejcie do woli! :)

Dokładnie tyle proszku wystarcza mi do umalowania obu policzków w jednym makijażu :)
TRWAŁOŚĆ:
Każdy z moich róży Lily Lolo charakteryzuje się wysoką trwałością! To, tuż obok pigmentacji, ich mocny punkt, ponieważ róż zaaplikowany rano, trzyma się na mojej twarzy caluteńki dzień, a czasami widzę jego resztki na policzku nawet po drzemce ;)
OPAKOWANIE:
Róże Lily Lolo umieszczono w specjalnym plastikowym słoiczku z sitkiem. Sam design opakowania jest bardzo minimalistyczny, ale podoba mi się, bo minerały kojarzą mi się trochę z takim kosmetycznym minimalizmem (co też w pewnym sensie potwierdza się, gdyby zerknąć na składy tych kosmetyków :)). Dużą zaletą tego opakowania jest możliwość regulowania tego, ile dziurek z sitka odsłonimy, dzięki czemu nie mamy problemów z nadmiernym wysypywaniem się produktu, a podczas podróży możemy je zasłonić całkowicie! Zauważyłam, że wystarczy odsłonić dosłownie 3 dziurki i potrząsnąć trochę opakowaniem, żeby wydobyć z pudełeczka ilość odpowiednią do umalowania jednego, a czasem nawet obu policzków :)


WYDAJNOŚĆ:
Pewnie już się tego domyśliłyście, czytająć o intensywnej pigmentacji moich róży, ale celem potwierdzenia napiszę tylko tyle - te róże będą z Wami do końca świata i jeszcze dłużej! Są diabelnie wydajne i nawet jeśli obdzielicie odsypkami koleżanki i pół rodziny, to bądźcie spokojne, że zostanie Wam jeszcze spora ilość produktu! :)
WPŁYW NA SKÓRĘ:
Kosmetyki mineralne słyną ze swojego korzystnego wpływu na skórę, w szczególności na cery mieszane, czy tłuste, takie jak moja. Oczywiście nie jest to regułą, ale u mnie się sprawdzają. O ile w przypadku róży nie miewam większych problemów, ponieważ policzki, to u mnie obszar, który wypryski zazwyczaj omijają, to jednak najlepsze efekty obserwuję w rejonach strefy T, stosując regularnie podkład mineralny, o którym również wkrótce przeczytacie :)
CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Róże Lily Lolo kosztują 42,90 zł i możecie je zamówić na stronie Costasy lub kupić osobiście na wyspie Costasy w Galerii Mokotów (pomiędzy Sephorą a salonem MAC).

L-R: Ooh La La, Rosebud, Surfer Girl
***
Z pewnością nie muszę już pisać tytułem podsumowania, że jestem zadowolona z wyboru tych właśnie produktów. Jestem zagorzałą różomaniaczką i tego typu produktów mam naprawdę sporo, ale do róży Lily Lolo lubię wracać i myślę, że nowe kolory znajdą swoje stałe miejsce w mojej kosmetyczce obok ich starszej siostry - Ooh La La :))

Miałyście już okazję korzystać z kosmetyków mineralnych? Jakie kosmetyki tego rodzaju interesują Was najbardziej lub najlepiej się u Was sprawdziły? No i oczywiście - co sądzicie o moich pięknych różach? :))
K.
Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast