środa, 31 października 2012

Dermo Minerały - maseczka redukująca zmarszczki

Cześć Wam ;)

Zanim nastąpi sezon podsumowujący miesiąc październik, pozwólcie, że uraczę Was jeszcze jedną recenzją pielęgnacyjną. Wiem, że październik był ogłoszony przez blogerki miesiącem maseczek, ale dla mnie był miesiącem, w którym wyjątkowo maseczki olałam, choć zwykle staram się być regularna w tej kwestii. Gdzieś tam jednak po drodze ruszyło mnie sumienie i zrobiłam sobie maseczkę, którą zakupiłam w Biedronkowej promocji rodem z gazetki urodowej. Użyłam dwa razy i sama nie wiem. Raz mnie oczarowała, raz zaszokowała.


Słowo od producenta:


DZIAŁANIE: Tak, jak napisałam - za pierwszym razem byłam oczarowana tą maseczką! I to bardzo! Po jej użyciu skóra była przepięknie zmatowiona, mięciutka, a jednocześnie odpowiednio napięta (w tym pozytywnym znaczeniu). Ponadto czułam, że jest ona odpowiednio odżywiona i nawilżona i moja skóra, która wiecznie krzywi się na wszelkie maski podstępnie próbujące ją nawilżyć, nagle dała mi wyraźnie do zrozumienie, że jest to produkt, z którym mogłaby się polubić. Pełen zachwyt, co?

Niestety za drugim razem już jej się odwidziało. Tzn. nie mam pojęcia jaki był dokładny efekt, chyba zbliżony, ale najpierw - podczas aplikacji - moją uwagę przykuło lekkie mrowienie w okolicach skroni. Myślę sobie - jest ok, nie pierwszy raz. Trzymałam ją na twarzy przepisowe 20 minut, po czym zmywam, a moim oczom ukazała się cudowanie zaczerwieniona twarz! Na policzkach, nosie i poniżej skroni ujrzałam pięknie zaczerwieniony zarys miejsc, w których wcześniej trzymałam maseczkę... Nie wiem zupełnie co się stało, a tym bardziej dziwi mnie fakt, że wspomniane mrowienie odczuwałam w zupełnie innym miejscu, niż pojawiło się zaczerwienie skóry. Jeszcze dziwniejszy jest fakt, że nic mnie nie piekło, nic nie szczypało, wszystko byłoby tak, jak za pierwszym razem, gdyby nie to zaczerwienie. Na szczęście zeszło po jakiś 15-20min, a przynajmniej zbladło na tyle, żeby podkład był w stanie dostatecznie je pokryć. Dziwna sprawa...

Jeśli chodzi o jej stosowanie - maska bardzo powoli zastyga, ale nawet po 20 minutach nie tworzy całkowicie skorupy, zastyga jedynie w okolicach nosa i między brwiami, więc warto ją nieco zwilżyć w trakcie.



KONSYSTENCJA: Gęsta, typowo glinkowa papka.

KOLOR/ZAPACH: Niemiłosiernie śmierdząca, zielona maź. Serio, na początku myślałam, że nie dam rady wytrzymać tego smrodu! Obrzydlistwo!

OPAKOWANIE: Saszetka o łącznej zawartości 20g maseczki, przedzielona na dwie części.

WYDAJNOŚĆ: Ja zużyłam maskę na dwa razy, tak, jak jest podzielone opakowanie, ale wiele z Was pewnie podzieliłoby ją na dwa dodatkowe zabiegi.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ: ok.5zł; widziałam je tylko w Biedronce;

CZY KUPIĘ PONOWNIE: Nie wiem, bo efekt po pierwszym użyciu był genialny! Natomiast po drugim hmm... Naprawdę się zdziwiłam, bo gdyby nie zaczerwienie, to byłoby super. No i już na pierwszy rzut oka nawet laik zauważy, że skład tej maseczki jest naprawdę dobry! :)

SKŁAD:
Kaolin Clay, Aqua, Aloe Vera Extract, Soluble Collagen, Hydrolized Elastin, Hamammelis Virginiana, Citrus Aurantium Dulcis, Dehydroacetic Acid

Mam ochotę wrócić do tej maski, bo to, co zrobiła z moją cerą za pierwszym użyciem, to był istny fotoshop, ale z oczywistych względów nieco się boję. Macie pojęcie co mogło mnie tak podrażnić? A może również ją stosowałyście? Jakie macie wrażenia?
K.
Czytaj dalej

wtorek, 30 października 2012

Green Pharmacy - balsam do włosów ALOES

Cześć Dziewczyny!

Dzisiaj pielęgnacji ciąg dalszy, tym razem na tapetę weźmiemy balsam do włosów z Green Pharmacy. Ja wybrałam wersję z aloesem. Wprawdzie jest ona przeznaczona do włosów farbowanych i po balejażu, a ja takich nie mam, ale aloes, jest świetnym nawilżaczem, a to jest potrzebne każdym włosom! :)


Słowo od producenta i SKŁAD:



DZIAŁANIE: Balsam, czy jak kto woli - odżywka, naprawdę świetnie działa na moje włosy! Szczerze powiedziawszy, po mało udanej przygodzie z olejkiem łopianowym (KLIK), a także umiarkowanym zadowoleniem z eliksiru (wkrótce recenzja), nie spodziewałam się po tym produkcie zbyt wiele. Na szczęście ten produkt okazał się dla mnie hitem całego tria, które otrzymałam do testów.

Balsam fantastycznie zmiękcza moje włosy, już w trakcie jego spłukiwania czuję jak bardzo są mięsiste w dotyku, jak mocno wygładzone i szalenie mięciutkie! Ten efekt utrzymuje się również po wysuszeniu czupryny. Włosy po tej odżywce nie puszą się, ale nie są też oklapnięte. Wprawdzie dla mnie mogłyby być jeszcze gładsze, ale jestem zadowolona z efektu. Włosy wyglądają na nawilżone, choć w składzie odżywki wyżej znajduje się parafina, niż aloes, ale nie zauważyłam, żeby powodowało to jakieś negatywne konsekwencje, czy to dla samych włosów, czy to dla skóry głowy.

Nie jestem w stanie powiedzieć, czy odżywka ma wpływ na zachowanie koloru lub poprawę kondycji włosów farbowanych, bo - tak jak wspomniałam - ja włosów nie farbuję, a odżywkę wybrałam głównie ze względu na funkcję nawilżającą aloesu.



KONSYSTENCJA: Dość gęsta, ale jednocześnie odpowiednio rzadka, żeby bez trudu wydostać się z butelki.

KOLOR/ZAPACH: Balsam ma biały kolor i ziołowo-aloesowy zapach, który jest bardzo przyjemny. Odrobinę przypomina mi męskie perfumy.



OPAKOWANIE: Butla mieszcząca 300ml jest stylizowana na produkt z babcinych zasobów, rzeczywiście kojarzy się z czymś naturalnym (choć wystarczy rzut okiem na skład, żeby wiedzieć, że do natury temu produktowi nieco daleko) i domowym. Właściwie nie miałam problemu z jego wydostaniem do końca!

WYDAJNOŚĆ: Odżywka wystarczyła mi na ok.1,5 miesiąca regularnego stosowania, mimo, że nie oszczędzałam na jej ilości. Używałam jej średnio dwa razy w tygodniu, ponieważ przy okazji trzeciego mycia w tygodniu stosuję maskę zamiast odżywki.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ: ok.8zł; większe Rossmany, Drogerie Natura;

CZY KUPIĘ PONOWNIE: Hmm... Chętnie kupiłabym ten produkt, ponieważ byłam z niego naprawdę zadowolona, ale dotąd nigdzie nie trafiłam jeszcze na tę konkretną wersję. Fakt jednak, że nie robiłam jeszcze prawdziwych poszukiwań, bo mam jeszcze co używać ;)

Podsumowanie:
+ świetne działanie na włosy;
+ wygładza, nie obciąża;
+ przyjemny zapach;
+ ładne opakowanie;
- ograniczona dostępność

O ile z pozostałymi kosmetykami z Green Pharmacy polubiłam się powiedzmy dyplomatycznie - umiarkowanie - tak ten balsam jest jednym z produktów, po które szczególnie chętnie sięgałam. A czy Wy miałyście już jakiś balsam GP? Jaką wersję i jak się u Was sprawdził, albo która wersja interesuje Was najbardziej?
K.

Produkt otrzymałam w ramach współpracy z marką Elfa Pharm. Dziękuję Pani Kindze za udostępnienie produktów do testów.

Czytaj dalej

poniedziałek, 29 października 2012

Farmona - Tutti Frutti - olejek do kąpieli melon & arbuz

Witajcie!

Dzisiaj przygotowałam dla Was minirecenzję produktu z gatunku - umilacze kąpieli, czyli olejku do kąpieli z serii Tutti Frutti od Farmony. Ponownie w wersji zapachowej melon & arbuz. Obiecuję, że jest to już przedostatnia recenzja produktów z tej linii ;)


Słowo od producenta:
"Tutti Frutti Olejek do kąpieli Melon & Arbuz - pełnia szczęścia! zawiera fitoendorfiny
Wyjątkowo wydajny olejek do kąpieli z puszystą pianą i soczystym zapachem świeżych melonów i arbuzów. Oszałamiająca radość życia! Tak pachnie szczęście!
Olejek do kąpieli Tutti Frutti zawiera fitoendorfiny- cząsteczki szczęścia, które wprowadzają w doskonały nastrój, stymulują pozytywną energię, radość i chęć do działania. Owoce noni rosnące na bajecznych, przepełnionych słońcem wyspach Polinezji zwiększają wydzielanie endorfin, pozwalają cieszyć się wspaniałym nastrojem i pełnią szczęścia. Wyjątkowo lekka, puszysta piana zmysłowo otula ciało, a radośnie świeży, soczysty zapach pobudza i orzeźwia. Dzięki zawartości olejku z kokosów nie wysusza skóry, delikatnie ją nawilża i wygładza."

DZIAŁANIE: Jest to raczej płyn do kąpieli, niż olejek, co nie zmienia faktu, że jest dość przyjemnym umilaczem. Wlany pod bieżącą wodę tworzy niewielką ilość pachnącej piany, która wprawdzie nie utrzymuje się zbyt długo, ani nie jest zbyt obfita, ale za to to zapach utrzymuje się w wodzie przez cały czas kąpieli. Produkt nie natłuszcza skóry, nie nawilża jej, ale też nie wysusza. Po prostu umila kąpiel przyjmnym aromatem. Tylko tyle i aż tyle, bo od tego typu produktów wymagam niewiele.



KONSYSTENCJA: Średnio-gęsty płyn, nie wylewa się zbytnio, ale również nie trzeba go wytrząsać z butelki. Jak to się mówi - jest akurat :)

KOLOR/ZAPACH: Płyn ma ładny, zielony kolor i pachnie - fakt - trochę sztucznie, ale jednak czymś mango-arbuzopodobnym. Za całej serii chyba właśnie ten produkt pachnie najładniej i najintensywniej.


OPAKOWANIE: Płyn mieści się w dość sporej - 500ml - butelce. Niestety korek jest o tyle problematyczny, że najwyraźniej zasysa się. Musiałam kilkukrotnie obijać go o kant szafki, albo podważać go nożem, żeby w ogóle otworzyć butelkę, co poskutkowało - jakżeby inaczej - poodgniatanym koreczkiem :P

WYDAJNOŚĆ: Hmm.. Raczej średnio, ale spokojnie wystarczył mi na jakieś 8-10 kąpieli, mimo, że lałam go dość sporo.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ: ok.12zł; dostępny w Rossmanie, prawdopodobnie też w Naturach i innych drogeriach sieciowych;

CZY KUPIĘ PONOWNIE: Niekoniecznie. Ostatnio rzadko korzystam z wanny, ze względu na to, że prawie, prawie mieszkam z chłopakiem, a tutaj wanny nie mamy :) Wobec tego korzystając z wanny u mamy zużywam dotychczasowe zapasy kąpielowe, a później mam ochotę wypróbować jakieś cudaki z Tso Moriri albo Lush.

SKŁAD:
Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Cocamidopropyl Betaine, PEG-7 Glyceryl Cocoate, Cocamide DEA, Parfum, C9-C11 Pareth-6, Sodium Chloride, Polysorbate 20, Morinda Citrifolia, Zingiber Officinale, PEG-120 Methylglucose Dioleate, PEG-150 Pentaerythrityl Tetrastearate, PEG-6 Caprylic/Capric, Glycerides, Panthenol, Citric Acid, DMDM Hydantoin, Methylisothiazolinone, Methylchloroisothiazolino ne, Limonene, Benzyl Benzoate, CI 19140, CI 42090

Podsumowanie:
+ bardzo przyjemny zapach, który dość długo się utrzymuje;
+ delikatnie, bo delikatnie, ale jednak się pieni;
+ nie wysusza skóry;
- niewygodny korek od butelki

Ten płyn (o sorry... olejek!), to kolejny kąpielowy przyjemniaczek, który zużywało się naprawdę miło i nie żałuję, że ten produkt trafił w moje ręce. Lubię czasem umilić sobie kąpiel lekką pianką i przyjemnym zapachem i ten dość dobrze spełnia ten cel.

A Wy macie jakieś gadżety kąpielowe? Wolicie płyny, czy kule?
K.


Czytaj dalej

niedziela, 28 października 2012

Niedziela na luzie, czyli tagowisko - Moje włosy w pigułce + Moje blogowe sekrety! :)


Cześć Dziewczyny!

Z racji owocnego w recenzje tygodnia, niedzielę postanowiłam potraktować na luzie i zabrać się powoli za nadrabianie tagów, dlatego dzisiaj przygotowałam odpowiedzi na dwa z nich, które na tą chwilę wydały mi się najciekawsze, czyli Moje włosy w pigułce oraz Moje blogowe sekrety :) Myślę, że wkrótce możecie spodziewać się również odpowiedzi na jesienny tag :)

Zapraszam do czytania!


Zasady:
1. Odpowiedzieć na 13 pytań.
2. oTAGować 5 osób (oczywiście poinformować je o tym)
3. Podziękować nominującemu blogerowi na jego blogu.

Ten tag póki co jeszcze do mnie nie dotarł, ale wydał mi się na tyle ciekawy i przydatny, że poczułam się otagowana przez Sonję ;)

1. Twój naturalny kolor włosów:
Ciemny blond. Choć jako dziecko byłam jaśniutką blondyneczką.

2. Twój obecny kolor włosów:
Mój obecny kolor, to mój naturalny kolor. Nigdy nie farbowałam włosów :)

3. Aktualna długość Twoich włosów:
Mniej więcej do połowy łopatek :)

4. Długość na jaką chciałabyś zapuścić włosy:
Nie dążę do żadnej konkretnej długości, ale zawsze utrzymuję włosy w długości kilka cm poniżej ramion. Lubię mieć długie włosy, ale jeśli się niszczą, to nie widzę sensu trzymać danej długości tylko dla samego faktu. Niedawno, po wakacjach, ścięłam dobre 10cm, ponieważ miałam bardzo zniszczone końcówki.

5. Jak często podcinasz końcówki:
Prawdopodobnie zbyt rzadko... Chodzę do fryzjera 3 razy w roku - na Wielkanoc, po wakacjach i na Święta Bożego Narodzenia :D 
Sama nie umiem podcinać włosów i nigdy nikogo o to nie proszę, bo lubię mieć nieco podcieniowane końcówki.

6. Twoje włosy są proste, kręcone, czy falowane:
Proste, ale dość podatne na delikatne falowanie.

7.  Jaką porowatość mają Twoje włosy:
Nie robiłam żadnych testów polecanych przez włosomaniaczki, ale na podstawie opisów i porównania ich z zachowaniem moich włosów, doszłam do wniosku, że są prawdopodobnie wysokoporowate.

8. Jakie są Twoje włosy (np. normalne, przetłuszczające się, suche itp.):
Przy skórze lubią się przetłuszczać, ale jest to kwestia raczej dwóch dni, więc na pewno nie mogę ich nazwać przetłuszczającymi się. Końce natomiast lubią się bardzo przesuszać, ale po ostatnim podcięciu staram się dbać o ich odpowiednie zabezpieczanie, no i przede wszystkim o ich regularne olejowanie :)

Niestety moje włosy mają też paskudną tendencję do wypadania. Z natury są bardzo gęste i jest ich dużo, więc rozumiem, że również wypadanie będzie bardziej zauważalne w ilości, ale myślę, że jest ono niestety nadmierne. Zastanawiam się co by tu z tym zrobić...

9. Jak wygląda Twój codzienny włosowy rytuał pielęgnacyjny:
Nie mam żadnego codziennego rytuału, ponieważ głowę myję raczej co drugi dzień. No chyba, że rytuałem można by nazwać zwilżanie grzywki wodą i jej suszenie w dni, w które nie myję głowy. W trakcie snu ugniata się w tak niepożądanych kierunkach, że na sucho nie jestem w stanie jej ułożyć, pomaga tylko zwilżenie i ponowne ułożenie... :P

10. Czego nie lubią Twoje włosy (np. wiatru, silikonów itd.):
Zdecydowanie wiatru i wilgotnego powietrza. Jeden i drugi czynnik sprawia, że bardzo łatwo się plączą, puszą i generalnie mają swój zły dzień ;)

11. Co lubią Twoje włosy (nawilżanie, olejowanie itp.):
Uwielbiają wszelkiego rodzaju maski do włosów, myślę, że doceniają wszelkie formy nawilżania, natomiast - jeśli mogę tak to ująć - są raczej sceptyczne względem ich olejowania. Właściwie najlepsze efekty daje u mnie oliwka Hipp :D Jakie to oszczędne... :P

12. Jaka jest Twoja ulubiona fryzura:
Najczęściej noszę je rozpuszczone, albo związane w luźny pół-kucyk, pół-koczek :)

13. Gdyby Twoje włosy umiały mówić to co by powiedziały:
Mamy w czterech literach Twoje próby odpowiedniej pielęgnacji, my i tak zrobimy na co mamy ochotę :D

+ 14. (pytanie opcjonalne) Od kiedy stosujesz świadomą pielęgnację włosów?
Cały czas staram się, żeby była ona jak najbardziej odpowiednia, ale moje włosy - tak jak i moja cera - za każdym razem starają się udowodnić mi, że wiedzą lepiej i nie pozwalają mi dobrze odkryć swoich potrzeb ;)


Zasady:
1. Zamieść baner w poście odpowiadającym na tag.
2. Napisz, kto Cię otagował i zamieść zasady zabawy.
3. Odpowiedz na wszystkie pytania.
4. Zaproś do zabawy 5 innych blogerek.

Tym razem otagowała mnie Zielone Serduszko za co, oczywiście, bardzo dziękuję, choć odpowiedzi publikuję ze sporym opóźnieniem ;)

1. Ile czasu prowadzisz bloga i jak często publikujesz posty?
Mój blog wkrótce będzie obchodzić swoje pierwsze urodziny, dzień po moich ekhm... kolejnych urodzinach :)
Posty publikuję bardzo różnie. Raz piszę na zapas i ustawiam automatyczną publikację, innym razem piszę na bieżąco, od razu publikując.

2. Ile razy dziennie zaglądasz na bloga i czy robisz to w pierwszej kolejności?
Nie mam pojęcia ile razy, ale z pewnością często. W pierwszej kolejności zaglądam na pocztę i czytam  powiadomienia o Waszych komentarzach, następnie włączam bloga i albo odpowiadam na komentarze, albo przeglądam blogroll, w którym znajdują się chyba wszystkie blogi, na które lubię zaglądać. Staram się, żeby odzwierciedlał moje aktualne blogowe upodobania :)

3. Czy Twoja rodzina i znajomi wiedzą o tym, że prowadzisz bloga?
Tak, nie robię z tego żadnej tajemnicy, ale też nie rozpowiadam na prawo i lewo o blogu. Jeśli chodzi o rodzinę, to o blogu wiedzą moi rodzice i w sumie babcia. Mama nie ma nic przeciwko i sama czasem na tym korzysta, tata jest dość sceptyczny, a babcia chyba nawet nie rozumie o co chodzi, bo ile razy wspomnę o blogu, to zawsze muszę tłumaczyć, że "to taka moja strona w internecie". Wie również kilka moich bliższych koleżanek, który były jednymi z pierwszych czytelniczek, a także mój ukochany chłopak, który to sam zachęcił mnie do założenia bloga kiedy zapytałam go o jego zdanie na ten temat. Cały czas popiera taką działalność i dość chętnie o tym słucha... Jak tak dalej pomyślę, to wie również jego mama i brat, którzy czasem zaglądają do mnie z ciekawości. Wszystkie te osoby serdecznie pozdrawiam! ;)

4. Posty jakiego typu  interesują Cię najbardziej u innych blogerek?
Ostatnimi czasy przede wszystkim lakierowe, zwłaszcza Essie. Nawet moja przyjaciółka śmiała się, że weszła na blog Mani, polecony jej przez koleżankę i trafiła tam na post o Essie zadedykowany właśnie mnie :D Oczywiście był to czysty przypadek, ale jak widać, gdzie Essie, tam i ja :D 

Pozdrawiam wszystkie lakieromaniaczki, które kiedykolwiek dedykowały mi jakiegoś Essiaka lub inny lakier - w szczególności Sylwię, Manię, Burn, La Frambuesa ;)))

5. Czy zazdrościsz czasem blogerkom?
Na pewno tak. Ostatnio na przykład pięknych zdjęć, podczas gdy moje wychodzą coraz gorsze ze względu na paskudne światło... ;)

6. Czy zdarzyło Ci się kupić jakiś kosmetyk tylko po to, by móc go zrecenzować na swoim blogu?
Hmm... Tak i nie. Kupiłam ostatnio tusz, który już miałam i bardzo polubiłam, ale właśnie zaczął mi podsychać, a ja przypomniałam sobie, że nie zrecenzowałam go jeszcze na blogu. Pewnie wybrałabym inny, na który miałam ochotę, ale skoro ten polubiłam i dobrze się u mnie sprawdził, to chyba trudno to jednoznacznie podciągnąć pod celowy zakup ;)

7. Czy pod wpływem blogów urodowych kupujesz więcej kosmetyków, a co za tym idzie, wydajesz więcej pieniędzy?
Ohoho! Co to to na pewno! O ile mój portfel był szczęśliwszy dopóki nie zdawałam sobie sprawy z istnienia niektórych kosmetyków... Ale nie żałuję! Odkryłam dzięki Wam wiele interesujących i przede wszystkim dobrych produktów!

8. Co blogowanie zmieniło w Twoim życiu?
Hmm... Zamieniłam seriale na blogowanie ;) No i przybyły mi dwie całkiem fajne koleżanki - Sylwia i Gray - cieszę się, że mogłyśmy się poznać osobiście i że coraz częściej spotykamy się poza światem blogowym :)

9. Skąd czerpiesz pomysły na nowe posty?
Piszę o tym, czego aktualnie używam, o tym, co szczególnie wpadło mi w oko albo po prostu o tym, co dobija dna i warto by było zrecenzować dany kosmetyk, póki jeszcze pamiętam swoje wrażenia, związane z jego stosowaniem ;)

10. Czy miałaś kiedyś kryzys w prowadzeniu bloga tak, że chciałaś go usunąć?
Nie. Tutaj nie spotkało mnie jeszcze nic przykrego, piszę kiedy chcę, jest to dla mnie ogromną przyjemnością i cieszą mnie wszelkie przejawy tego, że i Wam tu dobrze :)

Pytanie dodatkowe: (nie musisz na nie odpowiadać, jeśli nie chcesz)
Co najbardziej denerwuje Cię w blogach innych dziewczyn?
Najbardziej denerwuje mnie chaos na blogu i brak dbałości przynajmniej o podstawową ortografię i stylistykę w wypowiedziach pisemnych. Nie ma dla mnie nic gorszego, niż zastanawianie się nad tym "co autorka miała na myśli". Kiedy czytam recenzje lubię widzieć ładnie złożone zdania, z których jasno wynika przekaz. Lubię, kiedy ich zapis jest zgodny z zasadami poprawnej pisowni, a autorka zadbała o brak literówek. Wiadomo, że błędy zdarzają się każdemu, ale to po prostu widać, kiedy wynikają one z pośpiechu, a kiedy są wynikiem braku dbałości.

Nie cierpię też, kiedy blogerka nie odpowiada na komentarze. Rozumiem, raz, drugi, trzeci... Rozumiem, że niektóre komentarze niewiele wnoszą, więc trudno się do nich odnieść, ale to wszystko jest czymś, co czytelników przy blogu zatrzymuje. Nic tak bardzo nie przywiązuje mnie do blogerki, niż rozmowa w komentarzach i poczucie, że każdy czytelnik jest na jej blogu mile widziany, to po prostu tworzy atmosferę. Niewiele jest takich blogów, na które wracam, pomimo sporadycznie uzyskiwanych odpowiedzi. Poza tym  pozostawienie komentarza daje niejako znak blogerce, że docenia się jej pracę. A jeśli blogerka nie potrafi docenić tego, że ktoś poświęcił swój czas na przeczytanie jej notki, to może wcale na ten czas nie zasłużyła, skoro notorycznie nie udziela odpowiedzi na zadane pytania, a miłego komplementu nie potrafi skwitować nawet uśmiechem. Rozumiem, że nie zawsze jest na to czas, ale wiem po sobie, że nie raz wolę poświęcić wolną chwilę na odpowiadanie na komentarze, niż na napisanie nowej notki, tylko po to, żeby coś się na blogu pojawiło i podbiło statystyki. Staram się dbać o to, żeby moi czytelnicy czuli się tu dobrze i byli zawsze mile widziani, a także, żeby wiedzieli, że jeśli zostawią po sobie ślad, to ma on dla mnie znaczenie i sprawia mi ogromną radość :)

Powyższe tagi wykonało już wiele osób, dlatego tym razem nie nominuję nikogo, jeśli jednak macie ochotę na którykolwiek z nich, to bardzo zachęcam. Chętnie przeczytam Wasze odpowiedzi! Szczególnie te sekretne! ;))
K.
Czytaj dalej

piątek, 26 października 2012

Perfecta - solny peeling do ciała - minerały morskie i olejek z krokosza

Dzisiaj uraczę Was kolejną recenzją peelingu. Tak się składa, że jest to kolejny, który trafi do październikowych denek, więc jest to najwyższa pora na to, żeby powiedzieć Wam kilka słów o tym produkcie... Tym razem mowa o peelingu solnym z Perfecty. Jest to stosunkowo nowy produkt na rynku, do tej pory seria peelingów cukrowych od Perfecty zbierała całkiem sporo pozytywnych opinii, a jak się sprawował produkt z siostrzanej linii solnej? Zapraszam do czytania! :)


Słowo od producenta:

DZIAŁANIE: Od razu Wam zdradzę, że ten peeling nie zdobył mojego serca... Nie był zły, ale podobnie, jak peeling arbuzowo-melonowy peeling od Farmony był po prostu przyzwoity. Dość dobrze radzi sobie ze złuszczaniem martwego naskórka, ale tylko pod warunkiem, że skóra jest jedynie lekko wilgotna, a nie mokra... W przeciwnym razie produkt szybko zaczyna się po niej ślizgać, nie robiąc nic. Jeśli zadbacie o odpowiednią aplikację peelingu, to prawdopodobnie będziecie zadowolone z jego działania, ale z masażem też warto się sprężać, ponieważ drobinki bardzo szybko rozpuszczają się i tracą ostrość.

W tym momencie pojawia się kolejna cecha, która u wielu osób budzi niesmak, a mianowicie bardzo tłusta warstwa, którą zawdzięczamy - a jakże - parafinie (pierwsze miejsce w składzie). Ja nie jestem fanką tego efektu, na pewno nie, gdy parafina jest tak wysoko, bo wtedy niestety jestem pewna, że nie jest to dobroczynne działanie olejków, a po prostu zwykła tłusta maź... Generalnie nie mam nic do parafiny w mniejszych ilościach, zawartej w produktach do ciała, ponieważ nie zauważyłam, żeby mi ona szkodziła, ale denerwuje mnie ta okropna tłusta warstewka i po takim peelingu myślę tylko o tym, żeby czym prędzej sięgnąć po żel pod prysznic i zmyć ją z siebie... ;)


KONSYSTENCJA: Gęsta, plastelinowa i bardzo zwarta. Łatwo się porcjuje, ale również z łatwością rozciera na ciele.

KOLOR/ZAPACH: Peeling zawarty jest w przezroczystej bazie, w której znajdują się białe (sól morska) i błękitne drobinki. Zapach rzeczywiście odrobinę przypomina morski i jest bardzo przyjemny, ale jest to typowo kosmetyczna interpretacja "morskiego" .


OPAKOWANIE: Wygodny, odkręcany słoik o pojemności 225ml. Produkt bez przeszkód można wydobyć i wykorzystać aż do ostatniej drobinki.

WYDAJNOŚĆ: Raczej typowa, czyli bardzo średnia. Na początku, zrażona parafinową warstwą, nie korzystałam z niego zbyt regularnie, więc nie jestem w stanie dokładnie oszacować czasu zużycia. W każdym razie odkąd zaczęłam korzystać z niego regularnie, to dość szybko zobaczyłam dno.


CENA/DOSTĘPNOŚĆ: ok.15zł; na pewno jest dostępny w Drogerii Jasmin i w sieci Super-Pharm;

CZY KUPIĘ PONOWNIE: Nie. Mi ten produkt niezbyt przypadł do gustu. W tej chwili mam jego cukrowego brata i jestem dużo bardziej zadowolona.

SKŁAD:

Podsumowanie:
+ przyzwoite działanie ścierające;
+ przyjemny zapach;
+ wygodne opakowanie;
+/- dość uciążliwa aplikacja, wymagająca chwili uwagi;
+/- bardzo średnia wydajność;
- tłusta, parafinowa warstwa pozostawiana na skórze.

Czy polecam? 
Tak, jeśli lubicie tłusty, parafinowy film, pozostawiany na skórze. 
Nie, jeśli tak, jak ja, jesteście jego przeciwniczkami. 

Peeling sam w sobie jest niezły, choć nie porywa działaniem, to jednak mógłby być typowym przyjemniaczkiem-średniaczkiem. Wszystko więc zależy - jak zwykle - od tego, jakie są Wasze preferencje i czego wymagacie od peelingu! :) Niemniej jednak ja już go u siebie nie ugoszczę z własnej woli ;)
K.


Czytaj dalej

czwartek, 25 października 2012

Essie - Funny Face - kolekcja Summer 2009 [swatche]

Wiem, wiem...

Jako pierwszy Essie po prezentacji nowości miał być Virgin Orchid... Ale nie dość, że od tej pory przybyły mi kolejne Essiątka, to jeszcze VO ciągle nie daje się złapać na zdjęciech. Dlatego nie będzie go dzisiaj, nie teraz... Najpierw nie miałam okazji, żeby uwiecznić go na paznokciach, kiedy był w stanie idealnym, później skórki miałam w tak koszmarnym stanie, że wstyd mi było pokazać, a innym razem światło było tak marne, że kolor wychodził na zdjęciach zupełnie inaczej... Mam tylko jedno zdjęcie, które nadaje się do pokazania - na szczęście z efektem w słońcu, a tego chyba prędko już nie uświadczymy... W zamian, zaproponuję Wam dzisiaj inny róż. Nawet bardziej optymistyczny niż rzeczony Virgin Orchid. Tym razem proponuję Barbie-róż, czyli Funny Face!


KOLOR: Szalenie optymistyczny, intensywny róż. Barbie-róż. Dokładnie taki kolor pamiętam ze wszystkich akcesoriów i mebelków zamieszkujących mój domek Barbie w dzieciństwie ;) Moim zdaniem, to świetny antydepresant na coraz chłodniejsze jesienne dni! I mimo, że chętnie sięgam po przybrudzone, chłodne kolory, to Funny Face bardzo fajnie przełamuję tę monotonię :)


PĘDZELEK: Mój egzemplarz ma wąski pędzelek, czyli teoretycznie jest to wersja amerykańska. Moją buteleczkę kupiłam na targach Salon Jesień, które ponad tydzień temu odwiedziłam razem z Sylwią z Lacquer-Maniacs, ale jest to kolor, który dostaniecie również w Super-Pharm w wersji z szerokim pędzelkiem.

O dziwo, ten straszny i demonizowany pędzelek nie jest taki zły. Fakt, że trochę trudniej mi się nim manewrowało, niż tym szerszym, ale nie jest źle. Smug nie widzę, krycie jest bardzo dobre, manewry też bez szczególnych problemów, jeśli ktoś ma wprawę (nie to, żebym ja ją miała... ;)).

KRYCIE: Bardzo dobre. Umiejętnie nałożony mógłby kryć już po jednej warstwie, ale że ja nakładam nieumiejętnie, to u mnie są standardowe dwie ;)

KONSYSTENCJA: Dobra, dość rzadka. Widziałam, że lakier miał ochotę pobrudzić mi trochę skórki i czasem mu się to udawało, ale ostatecznie w tej bitwie był remis. Bez tragedii i bez idealnie pomalowanych pazurków ;)


TRWAŁOŚĆ: Niestety dużo gorsza, niż ta, do której Essie mnie przyzwyczaiło. Już po jednym dniu noszenia pojawił się malutki odprysk. Po dwóch pojawiło się ich tyle, że postanowiłam go zmyć... Muszę się jednak przyznać, że tak bardzo chciałam go użyć, że nie zawracałam sobie głowy odświeżeniem bazy, nakładanej na paznokcie dzień czy nawet dwa dni wcześniej, stąd też mogą być owe braki. Dam znać, jak tylko zorientuję się w tym, jak lakier zachowuje się aplikowany na świeżą bazę. Użyłam też nowego topu, więc wszystko to mogło mieć wpływ.

ZMYWANIE: W miarę bezproblemowe. Z paznokci schodzi dość łatwo, ale niestety trochę maże się po skórkach. Na szczęście równie łatwo z nich schodzi. Nie odbarwia płytki paznokcia.

CENA: w Super-Pharm - 35zł, ale ja swój lakier kupiłam - jak już wyżej wspomniałam - prosto od dystrybutora - na targach, za całe 19zł :)

A teraz oglądajcie! I patrzcie, jaki z niego wesołek! :)

Zdjęcia trochę go ułagodziły, w rzeczywistości jest odrobinę bardziej intensywny. Widać też, że niestety światło już nie takie, jak w cieplejsze miesiące... Chyba pora rozejrzeć się za namiotem z lampami...









I jak? Może być taki róż? :)
K.

P.S. Wkurza mnie to niebieskie tło... Ostatnio mnie prześladuje i nie umiem sobie z nim poradzić... Czy macie na to swoje domowe sposoby? Wiem, że najlepiej byłoby zainwestować w namiot, lampy i porządny aparat, ale na to muszę chwilę poodkładać. Chodzi mi o tanie sposoby na lepsze zdjęcia (brystol? żarówki z białym światłem? ;)) Coraz trudniej mi trafić na dobre światło, Słońce jest niżej, więc często zasłaniają je sąsiednie bloki, albo zanim dojdzie do mojego okna, to robi się pomarańczowe... I tak źle, i tak niedobrze... A kartka przestaje się sprawdzać. W dodatku przy takim marnym świetle nawet poprawa jasności i kontrastu niewiele pomaga, bo zdjęcia wyglądają paskudnie, a kolor przestaje mieć cokolwiek wspólnego z tym rzeczywistym... :(
Czytaj dalej

środa, 24 października 2012

Pharmaceris T - Sebo-Almond Peel - krem peelingujący I stopień złuszczania - 5% kwasu migdałowego

Cześć Dziewczyny!

Wczoraj mogłyście przeczytać recenzję pierwszej połówki z mojego aktualnego duetu ratunkowego dla cery, czyli kremu normalizującego Sebostatic Dzień KLIK, a dzisiaj pora na recenzję drugiej połówki pomarańczy, czyli kremu peelingującego z 5% zawartością kwasu migdałowego. Pozwolę sobie ponownie przytoczyć krótką charakterystykę mojej cery, osoby, które czytały wczorajszy post, zapraszam kilka linijek niżej... ;)


Moja cera jest cerą mieszaną w kierunku tłustej. Mam dość spore problemy z niespodziankami na brodzie, a sporadycznie również i czole, ale podczas wakacji zaobserwowałam znaczne pogorszenie. Nie dość, że bardzo często zdarzały mi się bolesne podskórne gule, to jeszcze obejmowały one zupełnie przypadkowe obszary twarzy, niezgodne z dotychczasowymi tendencjami mojej cery.


Słowo od producenta:

DZIAŁANIE: Powyżej mogłyście przeczytać, że w trakcie wakacji borykałam się z problemem bolesnych podskórnych grudek, które atakowały różne niecodzienne dotąd miejsca. I tak dorobiłam się ich np. na łuku brwiowym, na linii żuchwy, czy na skroniach, z którymi nie miałam żadnych problemów od czasów gimnazjum (a było to dobre 8-9 lat temu). Dzięki zastosowaniu recenzowanego duetu Sebostatic Dzień i Sebo-Almond Peel, ze szczególnym uwzględnieniem tego drugiego, stopniowo udało mi się opanować tę dziką inwazję nieprzyjaciół. 

Pierwszym działaniem, jakie zauważyłam, było zredukowanie wyskakiwania krostek do typowych, jak dotąd miejsc, czyli brody i czoła. Już za to tej serii należy się przeogromny plus, bo zaczęłam wątpić, że cokolwiek uda mi się z tym zrobić. Teraz, w miarę dalszego stostowania produktu wydaje mi się, że wszelkie krostki pojawiają się na mojej skórze dużo rzadziej. Na pewno niemal całkowicie uwolniłam się od tych nieszczęsnych grudek, teraz zdarzają mi się bardzo sporadycznie. Po drugie, nawet jeśli już coś mi wyskakuje, to jedna lub dwie noce z zastosowaniem tego kremu niwelują nawet najbardziej bolesne i nieprzyjemne krostki, redukując je do ledwie zauważalnych nierówności, które po kilku dniach całkiem znikają. Co dla mnie najważniejsze - takie krostki jestem już w stanie pokryć korektorem, a często nawet samym podkładem, dzięki czemu nie muszę się nimi przejmować w ciągu dnia. Owszem, nie jest to krem idealny, ponieważ nie zastopował pojawiania się nieprzyjaciół na mojej twarzy, jednak w ogromnym stopniu pomógł mi ten proces ujarzmić, a wszelkie drobne krostki, które mi wyskakują, znikają równie szybko, jak się pojawiły.

W kwestii zaskórników - tutaj tak samo nie zaobserwowałam żadnych zmian, ani na lepsze, ani na gorsze. Po prostu jest jak było. Podczas stosowania kremu nie zauważyłam szczególnych zmian w kwestii ewentualnego łuszczenia się skóry. Myślę, że Sebostatic Dzień skutecznie zapobiegał przesuszeniom tych części twarzy, które nie potrzebowały tak intensywnego działania, jak te "zainfekowane". Jedynymi miejsca, w których skóra delikatnie obsychała były te na większych grudkach. Po mniej więcej dwóch nocach skórki same złuszczały się z tych miejsc, pozostawiając jedynie małą krostkę, która po pewnym czasie znikała. Nie zauważyłam żadnych podrażnień, związanych ze stosowaniem tego kremu, moja cera nie stała się przez niego bardziej wrażliwa.

Warto dodać, że w początkowym etapie stosowania tego kremu możecie się spodziewać nasilenia dotychczasowych problemów skórnych, ale jest to efekt oczyszczania się cery. U mnie odbyło się to w sposób raczej zauważalny, ale i tak mniej uciążliwy, niż się początkowo spodziewałam. Trwało to około tygodnia, po czym stan mojej cery zaczął się coraz bardziej poprawiać.


KONSYSTENCJA: Raczej rzadki krem, właściwie konsystencją przypominający serum. Bardzo szybko się wchłania, jednak zostawia twarz bardzo intensywnie błyszczącą. Na szczęście jest on zalecany do stosowania na noc, więc tym akurat nie powinnyśmy się zbytnio przejmować. A facet? Jeśli kocha nas z krostkami, to pokocha też z błyszczącą buzią ;)

KOLOR/ZAPACH: Krem jest półprzezroczysty o białawym zabarwieniu. Niestety, podobnie jak krem na dzień, pachnie raczej średnio przyjemnie. No ale co z tego, skoro działa jak mało który?! :)


OPAKOWANIE: Ponownie mamy do czynienia z wygodnym opakowaniem, które zawiera 50ml kremu, ukrytego w higienicznej buteleczce typu air-less. Dzieki temu rozwiązaniu bez wątpienia nie zmarnuje nam się ani kropelka tego kosmetyku!

WYDAJNOŚĆ: Sebo-Almond Peel ma nieco gorszą wydajność, niż Sebostatic Dzień. Po ponad półtoramiesięcznej kuracji zostało mi go jeszcze około 1/3 buteleczki, co i tak uważam za bardzo dobry wynik.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ: 30-40zł, dostępny tylko w aptekach;


CZY KUPIĘ PONOWNIE: Raczej na pewno tak! O ile z kremu na dzień jestem zadowolona, tak tym kremem jestem szczerze zachwycona. Codziennie obserwuję na swojej skórze realne efekty jego działania! Wszelkie zmiany skórne potraktowane tym kremem, rano wyglądają na o wiele mniejsze i przede wszystkim są o wiele mniej uciążliwe. Zdecydowanie jest to produkt godny pochwały!

SKŁAD:

Podsumowanie:
+ bardzo dobre działanie zwalczające niedoskonałości;
+ brak podrażnień;
+ wygodne opakowanie;
+ cena adekwatna do jakości;
- nieprzyjemny zapach

Te z Was, które liczyła na zwięzłe podsumowanie w plusach i minusach zachęcam do przeczytania całej recenzji, ponieważ akurat w tym wypadku szczegółowy opis efektów uważam za szczególnie warty uwagi. Mimo całej tej pieśni pochwalnej nie chcę, żebyście uważały, że moja cera jest teraz w stanie idealnym, bo nie jest. Ale czuję i widzę, że wygląda znaaacznie lepiej, niż jeszcze 1,5 miesiąca temu!

Czytałam sporo skrajnych opinii na temat tego kremu, dlatego ciekawi mnie czy miałyście z nim styczność i jakie jest Wasze zdanie na jego temat?
K.

Produkt otrzymałam w ramach współpracy z Laboratorium Kosmetycznym Dr Irena Eris. Dziękuję Pani Magdzie za udostępnienie produktów do testów.

Czytaj dalej

wtorek, 23 października 2012

Pharmaceris T - Sebostatic Dzień - krem przeciwtrądzikowy matująco-normalizujący

Witajcie Dziewczyny!

Wspominałam już przy okazji ostatnich ulubieńców, że od początku września stosuję kurację serią Pharmaceris T. Ponieważ kilka kosmetyków z tej serii posiada w składzie kwas migdałowy, postanowiłam poczekać z ich użyciem do zakończenia wszelkich wyjazdów wakacyjnych, bo jak z pewnością wiecie - mocne słońce i kwasy nie służą urodzie, jeśli nie zabezpieczamy twarzy wysokimi filtrami.

Wiele razy już pisałam, że moja cera jest cerą mieszaną w kierunku tłustej. Mam dość spore problemy z niespodziankami na brodzie, a sporadycznie również i czole, ale podczas wakacji zaobserwowałam znaczne pogorszenie. Nie dość, że bardzo często zdarzały mi się bolesne podskórne gule, to jeszcze obejmowały one zupełnie przypadkowe obszary twarzy, niezgodne z dotychczasowymi tendencjami mojej cery. Mam pewnych podejrzanych w związku z tym, ale póki co nie chcę wydawać pochopnych wyroków. Póki co zapraszam na recenzję ratowników, a nie winowajców ;)

Dzisiaj pierwsza część, czyli Sebostatic Dzień! Jutro natomiast zapraszam na recenzję Sebo-Almond Peel.


Słowo od producenta:

DZIAŁANIE: Moim zdaniem jest to bardzo dobry krem dla cery mieszanej i przypuszczam, że dla cery tłustej sprawdzi się równie dobrze. Sebostatic stosowałam (i nadal stosuję) codziennie rano, przy jednoczesnym stosowaniu kremu peelingującego (z 5% zawartością kwasu migdałowego) na noc. Sebostatic bardzo dobrze utrzymywał poziom nawilżenia mojej skóry i zapobiegał powstawaniu suchych miejsc, które mogłyby powstać w efekcie stosowania kremu z kwasem. Jednocześnie stanowił bardzo dobrą bazę pod makijaż i nie spowodował u mnie żadnych problemów z jego utrzymywaniem się. Mam nawet wrażenie, że podkłady utrzymywały się na mojej skórze nieco lepiej, a sama skóra zaczynała się świecić odrobinę później niż zwykle. Nie jest to wprawdzie mat absolutny, bo krem wspomagam podkładem matującym i utrwalam wszystko pudrem, ale niewątpliwie jest to wynik udanej kooperacji wszystkich tych kosmetyków.

Myślę, że jeśli chodzi o działanie redukujące powstawanie wyprysków, to tutaj większe zasługi ma jednak krem peelingujący (o którym przeczytacie jutro), jednak ten z pewnością dobrze go w tym działaniu wspomagał. Nie zauważyłam natomiast żadnej poprawy jeśli chodzi o zaskórniki. Niestety - jak były, tak są nadal i nadal powstają nowe, szczególnie na tej mojej nieszczęsnej brodzie.

Co bardzo istotne - krem posiada filtr SPF 20, dzięki czemu wspomaga również ochronę cery przed przebarwieniami, jeśli używamy równocześnie kremu peelingującego.


KONSYSTENCJA: Dość gęsty, ale dobrze wchłaniający się krem. Warto jednak dać mu 3-5 minut na całkowite wchłonięcie zanim przystąpimy do wykonywania makijażu, wtedy całość będzie miała szansę zadziałać jak trzeba. Tym bardziej jest to istotne w przypadku minerałów, których ostatnio używam - jeśli krem nie wchłonie się jak należy, wtedy podkład robi mi plamy na twarzy (z racji sypkiej formuły).

KOLOR/ZAPACH: Krem ma biały kolor i - niestety - średnio przyjemny zapach. No cóż, nie jest on przykry dla nosa, ale przyjemności nie sprawia mi żadnej. Chwilę mi zajęło przyzwyczajenie się do tego charakterystycznego zapaszku.


OPAKOWANIE: Bardzo higieniczne, za co producentowi należy się ogromny plus! Krem zawarty jest w 50ml buteleczce air-less, co gwarantuje nam zużycie produktu do ostatniej kropli. Brawa za higieniczną pompkę! :)

WYDAJNOŚĆ: Sebostatic Dzień jest u mnie w użyciu od pierwszego dnia września, praktycznie codziennie, czyli ponad 1,5 miesiąca. Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć odstępstwa (no co, zapomniałam zabrać go od chłopaka ;)) Nadal mam jeszcze około połowy opakowania (widać pod światło lampki). Uważam to za naprawdę świetny wynik!


CENA/DOSTĘPNOŚĆ: 30-40zł, dostępny tylko w aptekach;

CZY KUPIĘ PONOWNIE: Myślę, że tak. Krem bardzo dobrze się u mnie sprawdził i uważam, że zdecydowanie jest wart swojej ceny. Moja cera uległa znacznej poprawie, ale o tym szerzej napiszę jutro, przy okazji recenzji jego brata ;)

SKŁAD:


Podsumowanie:
+ dobre nawilżenie;
+ delikatne działanie matujące;
+ dobra współpraca z podkładami;
+ szalona wydajność;
- mało przyjemny zapach

Samo to, że duet z Pharmaceris znalazł się w moich wrześniowych ulubieńcach powinno świadczyć o tym, jak bardzo te kremy przypadły mi do gustu. Pomimo wielu sceptycznych opinii, które czytałam o serii T, na całe szczęście okazało się, że akurat u mnie ta seria rzeczywiście działa. Bardzo mnie to cieszy, bo choć nie są to kremy idealne i moja cera nie wygląda jak wyjęta z PhotoShopa, to jednak po ponad półtoramiesięcznej kuracji zauważam znaczącą różnicę w jej stanie!

A jakie są Wasze ulubione specyfiki do pielęgnacji cery skłonnej do wyprysków?
K.

Produkt otrzymałam w ramach współpracy z Laboratorium Kosmetycznym Dr Irena Eris. Dziękuję Pani Magdzie za udostępnienie produktów do testów.
Czytaj dalej

poniedziałek, 22 października 2012

Moja 10-tka Inglota :) [swatche]

Mam dla Was dzisiaj obiecane swatche mojej inglotowej dziesiatki cieni. No, niezupełnie dziesiątki, bo jest w niej też jeden rodzynek z Kobo. Niestety światło robi się coraz bardziej kapryśne i utrudnia wykonanie dobrych zdjęć, ale myślę, że kolory są dość dobrze oddane. Najbardziej problematyczne kolory starałam się uwzględnić na dodatkowych zdjęciach, dlatego nie zrażajcie się różnicą w oświetleniu. Starałam się, żeby kolory były zgodne z rzeczywistymi i uważam, że ostateczny efekt jest zgodny z moimi oczekiwaniami :)


Najpierw krótka legenda wraz z opisem kolorów:

Górny rząd od lewej:
352 matte - cielaczek o delikatnie różowawym zabarwieniu; pięknie wyrównuje koloryt powieki, choć nie jest najbardziej widocznym cieniem, to jednak różnica jest znacząca; sprawdza się również do rozcierania granic cieni;
399 pearl - brudny róż o delikatnym wrzosowym zabarwieniu;
460 double sparkle - fiolet o zdecydowanym brązowym podbiciu, zawiera drobinki, które nie są jednak zbyt widoczne na oku, dając raczej efekt satynowego cienia;
349 matte - ciemnobeżowy, zakupiony za namową Gray, bardzo przydatny do rozcierania cienia z zewnętrznym kąciku;
423 pearl - czekoladowobrązowy opalizujący na fioletowo-śliwkowo, co uwidacznia się szczególnie w sztucznym świetle;

Dolny rząd od lewej:
395 pearl - chłodny, jasnobeżowy, przepięknie rozświetla oko;
Kobo - Golden Rose - wspomniany rodzynek, różowy duochrom intensywnie mieniący się na złoto;
502 double sparkle - fiolet o wyraźnie szarym podbiciu, podobnie jak 460 zawiera delikatne drobinki mało widoczne na powiece;
420 pearl - delikatnie lawendowy, chłodny i dość jasny perłowy fiolet, nieco ciemniejszy niż słynne Lilac Allen i inne liliowe (czyli w gruncie rzeczy te same, tylko pod inną nazwą) cienie z paletek Sleek;
446 pearl - przepiękna, intensywna śliwka o delikatnie brązowych podtonach; świetna zarówno w zewnętrznym kąciku, jak i na dolnej powiece.


Swatche cieni z różnym oświetleniu - w cieniu, w słońcu, w dziennym świetle bez słońca itp itd

Górny rząd

352 matte, 399 pearl, 460 double sp., 349 matte, 423 pearl
352 matte, 399 pearl, 460 double sp., 349 matte, 423 pearl
352 matte, 399 pearl, 460 double sp., 349 matte, 423 pearl
352 matte, 399 pearl, 460 double sp., 349 matte, 423 pearl

Dolny rząd

395 pearl, Golden Rose, 502 double sp., 420 pearl, 446 pearl
395 pearl, Golden Rose, 502 double sp., 420 pearl, 446 pearl
395 pearl, Golden Rose, 502 double sp., 420 pearl, 446 pearl
395 pearl, Golden Rose, 502 double sp., 420 pearl, 446 pearl

423 brąz i 446 fiolet

423 pearl, 446 pearl
423 pearl, 446 pearl
460 fioletobrąz i 502 fioletoszarość

460 double sp., 502 double sp.
423 pearl, 446 pearl, 460 double sp., 502 double sp.
Rodzynek - Kobo - Golden Rose

Kobo - Golden Rose
Kobo - Golden Rose
I jak Wam się podoba skomponowana przeze mnie paleta? Muszę się przyznać, że aktualnie są to najchętniej używane przeze mnie cienie i mimo dość zbliżonej gamy kolorystycznej dają naprawdę sporo możliwości zarówno delikatniejszych, jak i mocniejszych makijaży.
K.

Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast