czwartek, 7 sierpnia 2014

AA Eco - przeciwzmarszczkowy krem do twarzy z dziką różą

Cześć Dziewczyny!
 
Kremy przeciwzmarszczkowe generalnie nieszczególnie mnie interesują, ale w tyle głowy mam jednak świadomość, że 25 lat, to dobry wiek, żeby na dobre wpleść w dotychczasową pielęgnację elementy profilaktyki przeciwzmarszczkowej. Z tą myślą sięgnęłam po krem, który dostałam w ubiegłym roku w paczce świątecznej od firmy Oceanic. Ponieważ AA jest marką, z którą mam dość dobre doświadczenie, pomyślałam, że linia Eco również wpasuje się w moje aktualne potrzeby. W ten sposób sięgnęłam po swój pierwszy krem przeciwzmarszczkowy AA Eco z dziką różą.


Informacja od producenta:


DZIAŁANIE:
Oczywiście skuteczność kremów przeciwzmarszczkowych trudno ocenić po jednym słoiczku, a już tym bardziej w tak - stosunkowo młodym wieku, dlatego odpuszczę sobie głębsze obserwacje na ten temat. Nie ma co czarować - pielęgnacja przeciwzmarszczkowa, to wypadkowa długoletniej profilaktyki, ekspozycji na słońce, a także częściowo naszej diety i jeden krem nic tutaj sam nie zdziała.
 
Tak czy inaczej, krem AA Eco okazał się być naprawdę treściwym mazidłem. Dla mojej mieszanej cery czasami nawet zbyt treściwym, dlatego stosowałam go tylko na noc, kiedy moja skóra mogła z niego najbardziej skorzystać, a ja jednocześnie nie obawiałam się wzmożonego błysku. Myślę, że najbardziej będą z niego zadowolone skóry suche, wrażliwe lub mieszane w kierunku suchej. Dla pozostałych krem może być uszczęśliwianiem na siłę, ponieważ naprawdę intensywnie nawilża, odżywia i chyba nawet nieco natłuszcza cerę.
 
W czasie stosowania produktu cera rzeczywiście była przyjemnie gładka (choć niepozbawiona wyprysków, ale nie winię za to kremu - ten stan rzeczy utrzymuje się niezależnie od stosowanego specyfiku...) i napięta - w dobrym znaczeniu tego słowa. Jednocześnie mam jednak wrażenie, że dla mojej skóry to wszystko jak na razie to za dużo szczęścia na raz. Krem wchłaniał się raczej wolno i dość szybko zaczynałam się błyszczeć, dlatego stosowałam go właśnie głównie na noc.
 

KONSYSTENCJA:
Krem miał w miarę treściwą konsystencję, która jednak łatwo dawała się rozsmarować i nie mazała się po twarzy. Ponownie wspomnę, że moim zdaniem najbardziej ucieszy ona posiadaczki cer, którym bliżej do suchych, niż tłustych.
 
ZAPACH:
Z tego, co pamiętam, krem - zgodnie z obietnicą producenta - nie miał żadnego wyraźnego zapachu. Wyczuwalny był jedynie bardzo delikatna, typowo kremowa woń.


OPAKOWANIE:
Krem umieszczono w szklanym słoiczku, z przyjemną dla oka etykietą. Dodatkowo, na opakowaniu znajdują się wszelkie przydatne informacje.

WYDAJNOŚĆ:
W moim przypadku krem był bardzo wydajny! Stosowałam go codziennie wieczorem przez dobre dwa miesiące, o ile nawet nie więcej.


CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Produkty z linii AA Eco znajdziecie przede wszystkim w aptekach. Za ten konkretny krem zapłacicie ok. 40-50 zł.

 
No cóż... Właściwie tym razem najbardziej przydatną informacją z mojej recenzji będzie wskazanie kto mógłby być zadowolony z tego kremu bardziej. Dla mnie spotkanie z nim było owszem przyjemne, ale widzę, że moja skóra nie przepada (jeszcze) za tak treściwymi produktami. Mimo wszystko, uspokoiłam trochę sumienie fundując sobie małą kurację profilaktyczną. W tej chwili wróciłam znowu do najprostszych kremów nawilżających (w wieczornej pielęgnacji) i ten wariant nadal sprawdza się u mnie najlepiej.

Oczywiście dajcie znać co sądzicie o tym produkcie, jeśli miałyście z nim do czynienia! Co w ogóle sądzicie o pielęgnacji, a raczej profilaktyce przeciwzmarszczkowej w wieku dwudziestukilku lat? :)
Karotka
Czytaj dalej

środa, 6 sierpnia 2014

Rimmel - Salon Pro - Jazz Funk

Cześć Dziewczyny!

Dawno już się nie widziałyśmy! Nie chcę się za bardzo z niczego tłumaczyć, ale po prostu jestem Wam winna słówko wyjaśnienia. Urlop na początku lipca mocno mnie rozleniwił, a zanim zdążyłam się wdrożyć po nim w blogowanie, zdarzył nam się kolejny szpital i inne atrakcje z tym związane... Za dużo tych przykrości nas spotyka w tym roku, ale - choć chciałabym, żeby było inaczej - niewiele możemy z tym zrobić. Tak czy inaczej, jestem znowu! Nie wiem na ile, nie wiem jak intensywnie, ale chyba już dobrze wiecie, że i tak piszę po prostu wtedy, kiedy chcę i nie lubię robić nic na siłę :))

Ok, koniec smutów, pora brać się do roboty! Pozwólcie, że znowu zacznę lekko, bo od lakieru do paznokci! Jednak nie bylejakiego, a jednego z moich ulubionych! W mojej naprawdę licznej kolekcji znajdziecie mnóstwo kolorów, ale mimo wszystko niewiele jest takich po które sięgam regularnie, bez względu na porę roku. Lakier Jazz Funk z serii Salon Pro od Rimmel jest jednym z tych, które zajmują zaszczytne miejsce na podium, dlatego przyszła pora, żeby w końcu podzielić się z Wami tym, jak wygląda na moich paznokciach. Tych u rąk, ale warto zaznaczyć, że JF jest równie dobrym przyjacielem, jak nie lepszym, moich paznokci u stóp ;)))


KOLOR:
Jazz Funk, to energetyczny, nieco malinowy róż. W zależności od światła raz jest bardziej różowy-różowy, a innym razem bliżej mu do koralowego-różowego. Jest całkowicie kremowy, zarówno jeśli chodzi o brak jakichkolwiek drobin, jak i po prostu dobre krycie typowo kremowego lakieru.


PĘDZELEK I KRYCIE:
Seria Salon Pro została wyposażona w szeroki pędzelek z lekko zaokrąglonymi brzegami, który w moim odczuciu jest bardzo wygodny. Nawet spora nakrętka nieszczególnie mi przeszkadza w równej i ładnej aplikacji lakieru. Sama formuła produktu jest na szczęście bardzo współpracująca - nie rozlewa się po skórkach, dobrze kryje, nie smuży i nie robi prześwitów. Do pełnego krycia wystarczą dwie cieniutkie warstwy. Jedna pewnie też na upartego dałaby radę, ale z wiekiem nabrałam cierpliwości do malowania, więc wole postawić na sprawdzone dwie warstwy i dłużej cieszyć się ładnym, niewytartym mani :)


TRWAŁOŚĆ:
Lakier wytrzymuje na moich paznokciach około 4 dni. W tym czasie końcówki lekko się wycierają, ale za to bardzo rzadko zdarzają mi się odpryski. Dla mnie jest to wynik bardzo zadowalający! Równie często noszę ten kolor na paznokciach u stóp i zdarza mi się, że lakier zmywam tylko dlatego, że widać już odrost ;)


ZMYWANIE:
Jazz Funk należy do całkowicie bezproblemowych lakierów. Łatwo się nim maluje, dobrze się go nosi i równie przyjemnie pozbywa się go z paznokci. Produkt nie maże się, nie farbuje płytki i bardzo szybko ustępuje.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Lakier bez problemu dostaniecie wszędzie tam, gdzie znajdziecie szafę Rimmel, czyli we wszelkich drogeriach, czy marketach. Jego cena regularna wynosi ok.19-20 zł, jednak dość regularnie można trafić na promocję, dzięki czemu kupicie go za ok. 12 zł.


No i pora na obiecaną prezentację na paznokciach :)







I jak? Podoba się Wam tak samo, jak i mi? :)
Karotka
Czytaj dalej

środa, 9 lipca 2014

Essie - Spaghetti Strap [swatche]

Cześć Dziewczyny!

Znowu wracam do Was z lakierem! Tyle ich mam, a tak rzadko chwalę się nimi na paznokciach, aż mi czasami wstyd! :) Nie wiem, czy Wy też tak macie, że ile razy pomalujecie paznokcie lakierem, który bardzo chciałybyście pokazać na blogu, to albo pozalewacie sobie skórki, albo nie macie czasu na zrobienie zdjęć? :)

No nic... Na szczęście lato ma to do siebie, że jest długo jasno i często jestem w stanie zrobić zdjęcia nawet po pracy (a światło dzienne wolę znacznie bardziej, niż sztuczne światło udające dzienne ;)), dlatego dzisiaj zapraszam Was na prezentację pięknego nudziaka, który z pewnością przypadnie do gustu dziewczynom, które lubują się w delikatnych, neutralnych paznokciach. Przed Wami Essie - Spaghetti Strap! :)


KOLOR:
Spaghetti Strap, to mleczny, rozbielony beż, wpadający nieco w brzoskwinkę. Dla mnie to typowy bezpieczny lakier nude, który świetnie się sprawdza przy okazji różnych formalnych okazji, kiedy paznokcie mają wyglądać po prostu na zdrowe i zadbane. Mam wrażenie, że ten odcień współgra z moją dość jasną skórą nieco lepiej, niż słynna Mademoiselle. Moim zdaniem, Spaghetti Strap to takie lakier, który nie gra głównej roli, nie przyciąga wzroku i sprawdza się idealnie wtedy, kiedy nie chcemy przesadnie zwracać uwagi na nasz wygląd, to taki manicure no-manicure ;)

Lakier zdecydowanie należy do tych frenchowych, ponieważ daje półprzejrzysty kolor, a wolny brzeg paznokcia prześwituje niezależnie od ilości nałożonych warstw. Dla mnie nie jest to żaden problem, bo wiedziałam o  tym już przed zakupem i sięgnęłam po niego z pełną tego świadomością, ale Was wolę uprzedzić :)

EDIT: Wygląda na to, że są dostępne dwa rodzaje tego koloru - jeden wpada bardziej w brzoskwinię - tak jak mój, a drugi jest zdecydowanie bardziej różowawy. W internecie widuję swatche obu wersji, natomiast - przykładowo - w SP natknęłam się ostatnio na tę drugą wersję.


PĘDZELEK:
W przypadku lakierów o frenchowym, półtransparentnym wykończeniu zdecydowanie preferuję szeroki pędzelek, który minimalizuje u mnie wszelkie smugi, a poza tym jest po prostu bardzo wygodny w użytkowaniu.

KRYCIE I KONSYSTENCJA:
Jak już wspomniałam, Spaghetti Strap nie jest lakierem kryjącym, dlatego trudno mówić o braku prześwitów. Na moich paznokciach podobają mi się najbardziej dwie lub trzy warstwy lakieru. Dłoni wyglądają wtedy bardzo lekko i delikatnie, a jednocześnie płytka sprawia wrażenie zdrowej, zadbanej i bardzo naturalnej.

Sam lakier jest dość rzadki, ale nie rozlewa się jakoś szczególnie po skórkach, a skoro ja potrafię go opanować, to Wy też nie powinnyście mieć z tym większych problemów :)


TRWAŁOŚĆ:
Spaghetti Strap trzyma się na moich paznokciach około trzech dni, po czym zaczyna delikatnie pękać i lekko odpryskiwać. Zaletą jasnych kolorów jest to, że jeśli nie macie czasu na nowy manicure, to w zasadzie jest szansa na to, że nikt nie zauważy drobnych ubytków, więc w razie czego możecie ponosić go dzień dłużej ;)


CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Spaghetti Strap jest dostępny w szafach Essie w Super-Pharm i Hebe, więc nie powinnyście mieć problemów z jego znalezieniem. W cenie regularnej zapłacicie za niego ok.32-35 zł. Raz na jakiś czas pojawia się również w internecie, ja swój egzemplarz kupiłam dawno temu w drogerii eKobieca, ale teraz już go tam nie ma. Niemniej jednak w internecie jest szansa, że upolujecie go dużo taniej, ale jednocześnie rośnie też prawdopodobieństwo, że traficie na cienki pędzelek, który może być w tym przypadku dosyć upierdliwy.





Koniecznie napiszcie co o nim sądzicie i czy lubicie takie frenczowe nudziaki? :)
Karotka
Czytaj dalej

wtorek, 8 lipca 2014

Uriage - woda termalna

Cześć Dziewczyny!

Co sądzicie na temat wód termalnych? Przyznam szczerze, że kiedyś zupełnie nie widziałam potrzeby stosowania tego typu produktów, ale później kupiłam swoją pierwszą butelkę z czystej ciekawości. Z jednej strony było ok, ale z drugiej nie do końca wiedziałam, czy ta woda działa tak, jak powinna. Z wodami termalnymi mam ten sam problem co w przypadku toników, wiem, że warto je stosować, ale trudno mi opisać namacalne efekty stosowania. Dopiero kiedy sięgnęłam po wodę termalną z Uriage zaczęłam dostrzegać o co tak naprawdę chodzi, dlatego dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć o swoich wrażeniach ze stosowania tego kosmetyku :)


Informacja od producenta:
"Idealny produkt do codziennej pielęgnacji.
Woda Termalna Uriage unikalna ze względu na swoją izotoniczność i skład mineralny. Jest to jedyna taka Woda Termalna, nie wymagająca osuszania po aplikacji.
Woda Termalna Uriage pozwala zachować równowagę osmotyczną i integralność komórek naskórka. Dzięki tej właściwości po spryskaniu skóry Wodą Termalną Uriage nie osuszamy jej, pozwalając minerałom na działanie. Skuteczność Wody Termalnej Uriage została udowodniona w badaniach klinicznych."
 
Ekhmm... To chyba skład... :)
ZASTOSOWANIE:
Po wody termalne sięgam z różną częstotliwością - raz stanowią dla mnie element codziennej pielęgnacji, a innym razem są raczej doraźnym wsparciem. Były takie tygodnie, że wody termalne były dla mnie zamiennikiem toniku, były też takie, że traktowałam je jedynie jako produkt, przynoszący orzeźwienie w upalne dni. Z czasem jednak zaczęłam stawiać na nie również podczas wzmożonej pielęgnacji antytrądzikowej, żeby ukoić zmaltretowaną skórę i wspomóc kremy nawilżające, stosowane żeby nie dopuścić do odwodnienia.
 
Woda termalna świetnie się u mnie sprawdza również jako produkt, którym spryskuję maseczki na bazie glinki, dzięki czemu nie zastygają na twarzy, działają lepiej, a do tego łatwiej się zmywają. Są też osoby, które stosują wody termalne w celu scalenia makijażu, najczęściej wykonanego kosmetykami mineralnymi, ale ja zawsze o tym zapominam ;)
 

DZIAŁANIE:
Właściwie mogłabym po prostu napisać, że wszystko to, co napisałam powyżej w zastosowaniach po prostu się sprawdziło, bo rzeczywiście woda Uriage świetnie koiła podrażnioną skórę, fantastycznie odświeżała podczas upałów, a także z powodzeniem zastępowała mi tonik, jeśli tylko miałam ochotę na odmianę. Pomagała mi też przy wspomnianych maseczkach glinkowych.
 
Na pewno jej ogromną zaletą jest to, że można ją pozostawić na skórze bez osuszania, co jest konieczne przy stosowaniu innych wód termalnych. Dzięki temu skóra dłużej czerpie to, co najlepsze z minerałów zawartych w tym niepozornym kosmetyku.
 
To, co w pewnym sensie jest również przyjemnym akcentem podczas stosowania wody Uriage, to to, że zostawia ona zabawny, słonawy posmak na ustach, a jednocześnie nie szypie, jeśli trafi przypadkiem na fragment zadrapanej lub rozdrapanej skóry. Do tego wszystkiego całkiem przyjemnie i świeżo pachnie, trochę kojarzy mi się z morzem :)
 

OPAKOWANIE:
Sama sięgam najczęściej po opakowanie 150 ml (na pewno dostępna jest również pojemność 300 ml), które najłatwiej dostać, a do tego jest to optymalna ilość, żeby przekonać się o jej działaniu na naszą skórę. Bardzo podoba mi się to, że dozownik tworzy przyjemną, delikatną mgiełkę wody, a nie leje po twarzy całym strumieniem :)


WYDAJNOŚĆ:
Moim zdaniem wody termalne ogólnie należą do wydajnych produktów, choć weźcie pod uwagę również to, że nie zawsze stosuję je codziennie. Tak czy inaczej, moja butelka wytarczyła mi na około pół roku stosowania w kratkę - raz regularnie przez kilka tygodni, innym razem od święta. Nie jest to pewnie szczególnie pomocny komentarz, ale przecież nie będę zmyślać ;)


CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Opakowanie o pojemności 150 ml, czyli takie, jak moje, bardzo często możecie dorwać w promocji w Super-Pharm za około 13-14 zł, ale z pewnością znajdziecie ją również w swoich ulubionych sieciach aptek, szczególnie tych internetowych. Z jej dostępnością nie ma raczej większych problemów.


Bardzo polubiłam się z wodą termalną Uriage i to ona przekonała mnie ostatecznie, że wody termalne stosować warto. Wcześniej używałam wody z Avene i teraz zużywam jej kolejne opakowanie, ale dopiero teraz rozumiem do czego mi ona w ogóle jest potrzeba... Szczerze przyznam, że moja cera nie jest na tyle delikatna, żebym zauważyła pomiędzymi tymi produktami większe różnice, niż tylko konieczność (lub nie) osuszania. Oba te produkty są bardzo dobre i z pewnością docenią je posiadaczki wrażliwych cer lub tych, narażonych na różnego rodzaju męczące zabiegu. Działanie wody termalnej tak naprawdę trudno opisać i jasno wyrazić słowami, ale warto je na sobie sprawdzić. Ja z pewnością będę kupować kolejne buteleczki tych wód, a tymczasem kolejne opakowanie Uriage już czeka w zapasach! :)
 
Dajcie znać co sądzicie o wodach termalnych! Czy znacie Uriage, czy może macie ulubienicę pośród produktów innych marek? :)
Karotka
Czytaj dalej

wtorek, 1 lipca 2014

Bath & Body Works - seria Aromatherapy Eucalyptus & Spearmint

Cześć Dziewczyny!

Dzisiaj przychodzę do Was z linią kosmetyków idealną na upały (choć ostatnio różnie z nimi bywa)! Chciałabym Wam dzisiaj przybliżyć serię Aromatherapy z Bath & Body Works o orzeźwiającym zapachu łączącym miętę i eukaliptus! Miałam okazję używać trzech kosmetyków z tej serii, z czego jeden co i rusz kupuję ponownie! W mojej łazience gościły już żel pod prysznic, balsam do ciała i peeling do ciała :)

*ŻEL POD PRYSZNIC EUCALYPTUS & SPEARMINT*

Ten produkt recenzowałam już kiedyś TUTAJ, ale nie mogę sobie odmówić, żeby nie wspomnieć o nim ponownie choć w kilku słowach. Zarówno ja, jak i mój facet bardzo chętnie do niego wracamy i właściwie ilekroć znajdzie się on pod naszym prysznicem, to wszystkie inne produkty do mycia schodzą na dalszy plan. Kosmetyk dobrze oczyszcza, nie wysuszając przy tym skóry i w tym względzie nie różniłby się niczym od każdego przeciętego kosmetyku pod prysznic, jednak jego szalenie orzeźwiający i pobudzający zapach, który rewelacyjnie stawia na nogi czy to po kiepsko przespanej nocy, czy po intensywnym treningu (zapach jest zresztą zaletą całej serii) sprawia, że nie żałuję żadnej wydanej dotąd na ten produkt złotówki! Produkt najczęściej kupuję przy okazji różnego rodzaju wyprzedaży lub promocji, dlatego chyba jeszcze nie zdarzyło mi się zapłacić za niego pełnego ceny 49 zł. Aktualnie można go nabyć za pół ceny! 
Skład żelu Aromatherapy Eucalyptus & Spermint
*WYGŁADZAJĄCY PEELING DO CIAŁA EUCALYPTUS & SPEARMINT* 

W tej chwili nie mogę zlokalizować tego produktu na stronie, więc nie jestem pewna, czy jest on nadal dostępny, ale z tego, co pamiętam, jego cena również oscylowała w okolicach 49 zł. I znowu - myślę, że jest to cena, którą mogłabym zapłacić za ten produkt, ponieważ byłam z niego bardzo zadowolona. Produkt wprawdzie nie należy do mega intensywnych zdzieraków, ale jego działanie można łatwo stopniować w zależności od sposobu aplikacji (na suchą lub mokrą skórę).
Peeling w dotyku sprawia wrażenie papki z dużą ilością piasku, co świadczy zapewne o wysokiej zawartości drobinek orzecha mandżurskiego, który, wraz z cukrem (występującym na pierwszym miejscu składu) odpowiada tu za ścieranie martwego naskórka. Jak już wspomniałam, działanie produktu łatwo zintensyfikować od takiego, które przypomina raczej delikatny masaż, aż po całkiem przyzwoitą drapankę :)

Ciało po zabiegu jest przyjemnie wygładzone i delikatnie zaczerwienione, ale absolutnie nie podrażnione. Peeling nie zostawia na ciele tłustej warstwy, a jednocześnie nigdy nie odczułam, żeby moja skóra była ściągnięta czy wysuszona po kąpieli z tym produktem.

I znowu muszę wspomnieć o zapachu - o ile żel pod prysznic pachnie mocno, tak zapach peelingu, to już czyste szaleństwo! Jest mocny, intensywny, wręcz świdruje nozdrza, ale jednocześnie nie podrażnia i nie powoduje łzawienia oczu (jak zdarzyło mi się to z żelem miętowym z Original Source, a właściwie samymi jego oparami :D). Po kąpieli z tym produktem czuję się naprawdę zrelaksowana i wyciszona. Coś w tej aromaterapii musi być :) 
Skład peelingu Aromatherapy Eucalytpus & Spearmint
*BALSAM DO CIAŁA EUCALYPTUS & SPEARMINT* 
Tak się złożyło, że w moje ręce trafił również balsam do ciała. O ile dobrze pamiętam, upolowałam go w zestawie z żelem pod prysznic na którejś z wyprzedaży. Być może nie sięgnęłabym po niego, gdyby nie to, że znałam już dwa wyżej opisane kosmetyki, ale na szczęście stało się inaczej, a niedawno kupiłam właśnie kolejne opakowanie tego produktu. Jego cena bez promocji, również oscyluje w granicach 49 zł, ale jak już wspominałam, na tę serię często trafiają się jakieś zniżki lub promocje łączone, a w obecnej wyprzedaży można go nabyć za pół ceny.

Podoba mi się to, że produkt umieszczono w szklanej, ciężkiej butli, wyposażonej w pompkę. Może nie jest to szczyt bezpieczeństwa (balsam, śliskie ręce, szklana butelka, płytki w łazience...), ale na pewno jest to rozwiązanie bardzo estetyczne i higieniczne! Nam udało się zużyć produkt bez żadnych upadków i stłuczonego szkła, więc zapewniam, że się da :D

Co do działania produktu - pomijając już cudowny zapach (o którym z pewnością jesteście już przekonane :)), muszę przyznać, że produkt całkiem przyzwoicie radzi sobie z pielęgnacją skóry. Naprawdę nieźle nawilża i odżywia skórę oraz sprawia, że jest gładka i miękka w dotyku. Jednocześnie warto zastrzec, że nie jest to produkt, który byłby dobrym ratunkiem dla bardzo suchych skór, bo - moim zdaniem - byłby po prostu za słaby. Moja skóra jest normalna i nie potrzebuje zbyt intensywnej pielęgnacji, dlatego ten balsam świetnie się sprawdził na co dzień zarówno u mnie, jak i u mojego faceta.

Skład produktu tym razem w sumie nie powala, bo jest tu i parafina i silikon, dlatego jeśli jesteście wrażliwe na te składniki, to pewnie lepiej nie sięgać akurat po ten balsam. Swoją drogą szkoda, że co ciekawsze składniki zostały umieszczone tuż po zapachu, co sugeruje ich niewielką zawartość. Mało czy nie, znajdziemu tu również olej z eukaliptusa, olej z liści mięty zielonej, olej z pestek słonecznika, wyciąg z malachitu, wyciąg z cebulek i kwiatów lilii białej.
Skład balsamu Aromatherapy Eucalyptus & Spearmint
Sam balsam jest dosyć lekki i nietłusty. Bardzo szybko się wchłania i zostawia na skórze przyjemne uczucie ukojenia i nawilżenia bez żadnych zbędnych filmów. Myślę, że to również dlatego balsam zdobył uznanie mojego Michała, który sięgał po niego chyba nawet częściej niż ja :)

Poniżej zbliżenie na konsystencję peelingu (u góry, to jasne :D) i balsamu.

***
Nie ukrywam, że seria Aromatherapy, choć dosyć droga, zrobiła na mnie świetne wrażenie. Tym razem działanie schodzi dla mnie trochę na dalszy plan, bo zapach zdecydowanie gra tu główną rolę. Wprawdzie nigdy nie wierzyłam zbyt intensywnie w działanie aromaterapii, tak w przypadku tych kosmetyków nie mogę odmówić jej efektów. Olejki z mięty i eukaliptusa rewelacyjnie odprężają i relaksują, a dzięki swoim intensywnym zapachom docieraja do nozdrzy od razu po otwarciu buteleczki :)

Wiem, że cena tych produktów może być zniechęcająca, jednak jeśli będziecie miały okazję zapoznać się z testerami dowolnej serii Aromatherapy, to gorąco Was do tego zachęcam! Mnie te zapachy uwiodły, z linią eukaliptusowo-miętową na czele! :)
Karotka 
Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast