wtorek, 23 czerwca 2015

Pędzlem Malowane: Real Techniques - Powder Brush & Foundation Brush

Pędzle Real Techniques towarzyszą mi już od około roku. Do tej pory byłam w znacznej większości zadowolona z ich jakości, dlatego chętnie sięgnęłam po kolejne, nowe w mojej kosmetyczce, modele. Kiedy więc kolejny raz miałam możliwość powiększyć swoją pędzlową gromadkę, zdecydowałam się na pędzel do pudru (PowderBrush) oraz języczkowy pędzel do podkładu (Foundation Brush).


Pędzle Real Techniques zachowują spójny design – wszystkie mają kolorowe aluminiowe rączki, jednak poszczególne linie różnią się między sobą w zależności od przeznaczenia. I tak pędzle o pomarańczowych trzonkach są przeznaczone do korektora, podkładu, bronzera lub pudru, pędzle o fioletowych rączkach przeznaczone są do oczu, natomiast te różowe to pędzle przeznaczone do wykończenia makijażu – tak jak słynny Blush Brush, czyli w założeniu pędzel do różu, czy Setting Brush do rozświetlacza, aczkolwiek mamy tutaj również jednego rodzynka do podkładu, czyli tzw. skunksa.


Charakterystyczne dla Real Techniques jest to, że włosie większości pędzli jest wykonane z syntetycznego włosia taklon, które jest szalenie mięciutkie i bardzo przypomina w dotyku włosie naturalne. Nie inaczej jest w przypadku pędzla do pudru. Powder Brush jest bardzo obszernym pędzlem, który świetnie sprawdzi się z pudrami pyłkowymi, aczkolwiek ja używałam go z powodzeniem również do pudrów w kamieniu i tylko przy końcówce pudru miałam problem z nabieraniem produktu i potrzebowałam zmienić pędzel na mniejszy. Do tej pory chyba jeszcze nigdy nie miałam tak obszernego pędzla, dlatego bardzo doceniam to, jak wygodny jest w użytkowaniu. Wystarczą dosłownie 2-3 muśnięcia pędzlem zanurzonym w pudrze, żeby buzia była w pełni omieciona produktem. Później tylko drobne poprawki w newralgicznych miejscach i jestem gotowa do wykonywania dalszego makijażu.


Powder Brush, mimo swoich rozmiarów, nie nabiera za dużo produktu, a nawet jeśli, to każdy nadmiar z łatwością daje się z niego strząsnąć. Pędzel w ogóle nie sprawia problemów przy czyszczeniu i bardzo łatwo się dopiera, a do tego naprawdę szybko schnie! Wyprany wieczorem, rano jest już gotowy do użycia. Moim zdaniem, przy tych rozmiarach, to bardzo dobry wynik!


Drugim pędzlem, który ostatnio miałam okazję wypróbować był Foundation Brush w formie ściętego języczka. I od razu przyznam się, że tutaj nie będzie za dużo chwalenia. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest zły pędzel, ale ja chyba po prostu nigdy nie polubię takiego formatu pędzla. Zwyczajnie nie mam do nich cierpliwości, bo ani nie są najbardziej miękkie, ani też najbardziej pomocne w szybkim nakładaniu makijażu. Po pierwsze, pędzel teoretycznie jest w miarę miękki i nie powinien drażnić skóry, ale jednocześnie jest też stosunkowo sztywny i mało elastyczny, dlatego jednak trudno mi, będąc przyzwyczajoną do mięciutkich, puchatych pędzelków, przestawić się na taki kształt i takie włosie. Foundation Brush wprawdzie radzi sobie z aplikacją podkładu, ale ta czynność zajmuje mi niestety dużo więcej czasu, niż przy użyciu pędzli typu round top czy flat top, a dodatkowo zdarza mu się smużyć. Po kilku użyciach wróciłam do moich sprawdzonych pędzli – Buffing Brush z zestawu Core Collection i Expert Face Brush (oba pędzle również z Real Techniques). Nie chciałam jednak, żeby ta opinia była całkowicie subiektywnie-negatywna (choć braku sympatii dla takiej formy pędzla, mimo szczerych chęci, jednak nie przeskoczę), więc znalazłam dla niego trochę inne zastosowanie. Okazało się, że języczek bardzo fajnie radzi sobie z aplikacją podkładu w miejsca trudniej dostępne dla większych pędzli, a więc pod oczami, na skrzydełkach nosa czy na linii włosów, gdzie warto zadbać o precyzję.

Z pewnością jego sporą zaletą jest szybki czas schnięcia, natomiast zaskakujący okazał się fakt, że Foundation Brush tak naprawdę wymaga sporo uwagi, żeby dokładnie go doprać z resztek podkładu. Mimo jego niewielkich rozmiarów, dość mocno wchłania produkt, dlatego nie polecam odkładania prania do wieczora. Najlepiej zrobić to od razu po użyciu.


Oba modele, a także inne pędzle Real Techniques kupicie w sklepie internetowym Kosmetykomania. Za pędzel do pudru zapłacicie 62,90 zł, natomiast za pędzel do podkładu 41,90 zł.


***
Pędzel do pudru polecam każdemu bez wyjątku, natomiast pędzel do podkładu mogłabym polecić w dwóch przypadkach – jeśli lubicie języczkową formę pędzla lub jeśli zależy Wam na pędzlu, który pomoże Wam w precyzyjnej aplikacji podkładu w trudniej dostępnych miejscach. W przeciwnym razie, zdecydowanie bardziej zadowolą Was inne modele tej samej marki, o których chętnie napiszę przy innej okazji.

Karolina

Czytaj dalej

czwartek, 11 czerwca 2015

Paletka Sleek Dancing Til Dusk - recenzja + swatche

Lato zbliża się wielkimi krokami, a wraz z nim sezon na wyjazdy! Jak każda kosmetykoholiczka, lubię mieć ze sobą sprawdzony zestaw kosmetyków i nie zawsze mam ochotę ograniczać swój makijaż z powodu wyjazdu, a jednocześnie nie lubię świadomości, że zabierając wszystko, to co chciałabym ze sobą mieć, skazuję się na dźwiganie ciężkiej walizki, w której połowę miejsca zajmuje kosmetyczna. Moim rozwiązaniem jest oczywiście ograniczanie gabarytów zabieranych w podróż kosmetyków i o ile w przypadku kosmetyków do pielęgnacji jest to dosyć łatwe, to już w przypadku kosmetyków do makijażu bywa różnie...
 
Tym razem na przeciw wychodzi nam marka Sleek, która wypuściła dwie kompaktowe paletki, w których znajdziecie dwa odcienie różu i cztery kolory cieni do powiek. W moje ręce trafiła jaśniejsza wersja - Dancing Til Dusk.


Paletka Dancing Til Dusk, to urocze połączenie czterech pięknych cieni z paletki Sleek Au Naturel oraz dwóch róży - jednego ze stałej oferty (Sahara), a drugiego dostępnego szerzej za czasów Aqua Collection (Mirrored Pink). To bardzo udane połączenie kolorów, z którego ucieszą się szczególnie posiadaczki cer w ciepłych odcieniach, ale latem powinny być z nich zadowolone również posiadaczki chłodniejszych w odcieniu cer.


Sama kasetka ma niewielki rozmiar, można by rzec, że nawet kieszonkowy. Jest mniejsza, niż paletki i-Divine ze Sleeka, w związku z czym zajmuje również mniej miejsca w kosmetyczce, oferując jednocześnie kilka możliwości wykonania makijażu. Paletka jest wykonana z solidnego plastiku, ale jej magnetyczne zamknięcie nie wygląda na szczególnie warte zaufania, dlatego sugerowałabym raczej zachowanie kartonika, który dodatkowo zabezpieczy paletkę przez nieplanowanym otwieraniem się w kosmetyczce. Wcześniej Sleek słynął z trudnych do otwarcia kasetek, a teraz, jak widzę, poszli w drugą skrajność... ;)
 


Jeśli chodzi o zawartość paletki, a to przecież najbardziej Was interesuje - to jak już wspomniałam, znajdziecie w niej cztery kolory z palety Au Naturel. Muszę przyznać, że są to chyba najładniejsze odcienie z tej palety i przypominam sobie, że kiedy po Au Naturel sięgałam regularnie, to właśnie te odcienie najczęściej lądowały na moich powiekach. Znajdziemy tutaj zarówno matowy beż, piękne stare złoto, a także dwa połyskujące brązy - jeden wpadający bardziej w odcień taupe, czyli taki z domieszką szarości oraz drugi, któremu bliżej do gorzkiej czekolady.


O ile z cieni jestem bardzo zadowolona, tak przyczepiłabym się odrobinkę do doboru róży, dostępnych w paletce. Znalazły się tutaj róże o dwóch wykończeniach - Mirrored Pink jest pięknym, połyskującym cukierkowym różem, natomiast Sahara jest matową pomarańczką. Pierwszy jest zdecydowanie mniej ryzykownym wyborem, bo w końcu słońce i błysk darzą się sympatią, za to moja cera i wszelkie odcienie pomarańczu już nie bardzo. Boję się takich odcieni, nie czuję się w nich dobrze i nie za bardzo umiem się niemi posługiwać, dlatego Sahara, jako jedyny produkt z tej palety jest dla mnie nieszczególnie przydatny i wolałabym zobaczyć w tym miejscu inny odcień różu lub bronzer. Jest to jednak upodobanie wynikające raczej z mojego chłodnego typu urody, dlatego uważam, że osoby o ciepłych typach urody będą wyglądały w tym różu bardzo uroczo i na lato będzie to dla nich udany wybór :)
 
W tym miejscu chciałabym Wam podpowiedzieć coś jeszcze - róż Mirrored Pink jest cudownym odcieniem, absolutnie wartym wypróbowania, jednak posiadaczki cer tłustych powinny uważać na drobinki, które lubią podkreślać rozszerzone pory. Jeśli będziecie się źle czuć pomalowane samym MP, to zaaplikujcie na buzię najpierw swój ulubiony matowy róż, a następnie muśnijcie go mgiełką z Mirrored Pink, który w ten sposób da Wam delikatne rozświetlenie i subtelny kolor, ale jednocześnie taka ilość nie podkreśli mankamentów Waszych cer. Sama stosuję ten patent, kiedy moja buzia nie jest w najlepszej formie :)

 
Paletkę uzupełniają dwa mini akcesoria - podwójna pacynka do cieni oraz mini pędzelek do różu. Dla jednych osób może być to zaleta, ja natomiast zwykle ignoruję tego typu dodatki i nie obraziłabym się, gdybym w tym miejscu znalazła na przykład kolejne dwa cienie, ale cóż... Tyle razy widziałam już narzekanie, że paleta nie została wyposażona w akcesoria, że rozumiem, że można mieć do tego tematu inne podejście ;)


Jeśli chodzi o trwałość kosmetyków - to jest ona zadowalająca. Odzywczaiłam się już nosić cienie bez wcześniejszego użycia bazy, więc i Wam radzę to samo, ponieważ z użyciem bazy, cienie z palety utrzymują się przez calutki dzień, nieznacznie blaknąc pod koniec dnia, natomiast bez bazy wytrzymują u mnie zwykle większą część dnia, ale w tym czasie tracą kolor i odrobinę zbijają się z załamaniu powiek.
 
Co do róży - Mirrored Pink, jak przystało na róże drobinkowe, trzyma się odrobinę krócej i pod koniec dnia zdarza się, że nie zostaje go już zbyt wiele na twarzy, choć w tym momencie muszę podkreślić, że miewam nieznośną tendencję do dotykania twarzy w ciągu dnia, co nie sprzyja trwałości jakichkolwiek kosmetyków. Natomiast Sahara z racji matowego wykończenia jest znacznie odprorniejsza i jednocześnie mocniej napigmentowana, dlatego nie powinnyście mieć żadnych problemów z utrzymaniem jej przez cały dzień na buzi :)
 
***
Szczegóły techniczne omówione, pora więc na to, co lubicie najbardziej, czyli swatche! Pierwsze zdjęcie zostało wykonane w półcieni, natomiast pozostałe w pełnym słońcu. Z pewnością zauważycie, że na skórze cienie mniej różnią się od siebie, niż na palcach, ale to wynika również z tego, że swatche na ręce były wykonywane bez bazy. Kolory na powiece, zagruntowanej najpierw bazą są bardziej zróżnicowane i wyraźniejsze, a jednocześnie nie sprawiają problemów przy blendowaniu. Choć, jeśli chodzi o blendowanie, to muszę przyznać, że cienie Sleeka nigdy nie sprawiały mi pod tym względem większych problemów nawet bez bazy. Swego czasu używałam ich namiętnie, a spotkanie z paletką Dancing Til Dusk sprawiło, że miło było sobie przypomnieć dlaczego darzyłam markę Sleek taką sympatią... No, ale przecież ja miałam Wam pokazać swatche, a nie tyle gadać! :)
 





***

Uważam, że kolory cieni w tej palecie są wyjątkowo dobrze dobrane, z róży natomiast jestem zadowolona połowicznie i Saharę chętnie wymieniłabym na coś bardziej dopasowanego do mojego typu urody. Wiem, że Sleek oferuje jeszcze wersję ciemniejszą palety, z cieniami z palety Vintage Romance oraz różami Suede i Pomergranate (zdecydowanie kusi mnie wypróbowanie również i tego wariantu!). Obie palety znajdziecie w sklepie internetowym Kosmetykomania w cenie 42,89 zł. Myślę, że jak na paletkę podróżnych rozmiarów, pozwalającą na kilka ciekawych wariantów makijażu jest to cena całkiem przystępna, a jakość produktów ostatecznie przekona Was, że były to dobrze wydane pieniądze :)

Koniecznie dajcie znać jak Wam się spodobała taka propozycja Sleeka i który z wariantów - Dancing Til Dusk w odcieniach nude, czy fioletowa See You At Midnight - bardziej wpisuje się w Wasz gust :)
Karolina
Czytaj dalej

wtorek, 28 kwietnia 2015

InvisiBobble - rewolucja czy zbędny gadżet?

Gumki InvisiBobble od pewnego czasu święcą triumfy w polskiej blogosferze. Choć początkowo nie byłam przekonana do takiej formy, po pewnym czasie i moja ciekawość sięgnęła zenitu. Co myślę na temat słynnych gumek do włosów InvisiBobble przeczytacie w dalszej części posta :)


Założeniem producenta było stworzenie gumek do włosów, które nie będą zostawiać na włosach odgnieceń, pozwolą na uniknięcie bólu głowy, spowodowanego zbyt ciasnym kucykiem, a jednocześnie będą dobrze trzymać włosy. Jakby tego było mało, gumki mają również uchować nas od rozdwojonych końcówek. Jak jest naprawdę? Moim zdaniem całkiem nieźle. Tym razem producent nie rozminął się specjalnie z tym, co nam naobiecywał i w moim przypadku te gumki sprawdzają się naprawdę świetnie! Gdyby nie fakt, że mam kilka zwykłych gumek z uroczymi kokardkami, które uwielbiam nosić, kiedy upinam włosy, gumki InvisiBobble byłby jedynymi, których używam.


Na początku kupiłam je z myślą, że będą mi służyć głównie w domu, ponieważ nie byłam przekonana do ich kształtu, który przypomina kabel od telefonu stacjonarnego. Szybko jednak pożegnałam się z tymi obawami i zaczęłam nosić InvisiBobble również na co dzień. Żeby jednak czuć się bardziej komfortowo i nie zwracać przesadnie uwagi na - bądź co bądź - dziwny kształt gumki, wybrałam takie w kolorze najbardziej zbliżonym do koloru moich włosów, czyli brązowe. Jednak kolorów spośród których możecie wybierać jest całe mnóstwo. Myślę, że skuszę się na co najmniej jeszcze jeden komplet i tym razem postawię albo na śliwkowe, czarne lub przezroczyste.


Gumki rzeczywiście bardzo dobrze trzymają włosy upięte w kucyk i choć ten nie tkwi w miejscu przez cały dzień, to jednak luzuje się dużo mniej, niż w zwykłej gumce. Lubię używać InvisiBobble do związania kucyka na czubku głowy, ale jeszcze chętniej sięgam po nie, kiedy robię koczka, najchętniej właśnie wysokiego. Moje włosy, pomimo średniej porowatości (czasami myślę nawet, że jest ona wysoka, ale wszelkie źródła temu przeczą), bardzo szybko wyślizgują się z koczków, upiętych tradycyjnymi gumkami, jeśli nie podepnę ich dodatkowo wsuwkami. Dzięki nieregularnemu kształtowi InvisiBobble, moje włosy trzymają się lepiej i trudniej im wymknąć się na wolność ;)


Myślę, że pomimo ścisłych upięć te gumki faktycznie sprawiają, że skóra głowy nie jest aż tak naciągnięta, jak jest to potrzebne w przypadku zwykłych gumek, dzięki czemu rzeczywiście raczej nie spotykam się z sytuacją, że po całym dniu noszenia wysokiego kucyka boli mnie głowa. Co do rozdwojonych końcówek - z tym również nie mam problemu, ale nie przypisywałabym tu zasługi akurat gumkom, a sumiennemu zabezpieczaniu ich silikonowym serum do włosów. Jedyna obietnica producenta, która w przypadku moich włosów zupełnie się nie sprawdziła, to obietnica, że gumki nie będą zostawiać na nich śladów. No cóż, może odgniecenia nie są tak intensywne, ale nadal są i ja je widzę. Nie żebym miała coś szczególnie przeciwko, no ale skoro rozliczamy producenta z obietnic, to mówię jak jest ;))


Gumeczki pakowane są po trzy sztuki i koszt takiego trio, to 12,99 zł. W niektórych sklepach można je jednak kupić pojedynczo i wtedy koszt jednej sztuki oscyluje w granicach 4,50 zł. Zdaje się, że w Polsce nie kupicie tych gumek stacjonarnie, ale jeśli się mylę, to koniecznie dajcie znać w komentarzach. Wiem, że czasami można je dostać na targach kosmetycznych, ale generalnie bez problemu zamówicie je przez internet. Ja swoje gumeczki kupiłam w Minti Shop.

EDIT: Czytelniczki donoszą w komentarzach, że gumeczki bez problemu dostaniecie w Hebe i niektórych sklepach fryzjerskich za około 15 zł za komplet. InvisiBobble są również dostępne w Perfumeriach Douglas, ale tam prawdopodobnie zapłacicie 19 zł za jedną sztukę (na stronie Douglasa widnieje informacja co do ceny za sztukę). Nie wiem jak się ma sprawa w przypadku Sephory, bo przy produkcie nie określono ilości, ale na zdjęciu jest całe opakowanie - w każdym razie cena to również 19 zł.


Odpowiadając więc na moje własne pytanie postawione w tytule posta - gumki InvisiBobble zdecydowanie są gadżetem, ale ja polubiłam je na tyle, że traktuję je jako niezbędny gadżet w mojej kosmetyczce. Nie żałuję żadnej złotówki na nie wydanej i zamierzam wydać tę samą kwotę po raz kolejny! ;)


Znacie te gumeczki? Jak sprawdzają się na Waszych włosach? A może uważacie je za przereklamowany gadżet lub wątpicie w ich urodę? Koniecznie dajcie znać! :)
Karolina
Czytaj dalej

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Wyniki konkursu z Essie! :)

Witajcie!

Chciałabym w końcu rozstrzygnąć konkurs, w którym do wygrania było 12 zestawów dwóch lakierów Essie, które z pewnością będą towarzyszyć zwyciężczyniom wiosną i latem! Bardzo dziękuję Wam za liczny udział w konkursie tu, na blogu, a także za wszystkie odważne osoby, które zgłosiły do konkursu na fanpage'u oraz na moim instagramowym koncie. Wyniki z pozostałych dwóch platform już zostały ogłoszone pod zdjęciem konkursowym, nie pozostaje mi więc nic innego jak wyłonić pozostałą czwórkę zwyciężczyń!


Nie przedłużając - w blogowym wydaniu konkursu chciałabym wyróżnić następujące osoby:

kaczmartak@...
pawlak.zosia@...
rogaczki.kosmetyczne@...
a.wladyszewska@...

Spodziewajcie się maila, w którym poproszę Was o adresy do wysyłki nagród! Jeszcze raz dziękuję Wam za udział! :)

Karolina
Czytaj dalej

wtorek, 14 kwietnia 2015

Balmi - malinowy balsam do ust

Kilka miesięcy temu pisałam o balsamie do ust EOS, który wyróżnia się na rynku nietypową formą i bardzo dobrym składem. W komentarzach pojawiły się wskazywałyście wtedy na podobieństwo do innego również dostępnego u nas produktu do ust - balsamu Balmi. Kilka miesięcy temu trafiłam na ten kosmetyk stacjonarnie w Super-Pharm i skusiłam się na zakup, dlatego dzisiaj dzielę się z Wami moją opinią na temat Balmi :)


Informacja od producenta:
Balmi jest wyjątkowym balsamem do ust, posiada filtr SPF 15 oraz chroni przed promieniowaniem UVA i UVB. Doskonałe właściwości nawilżające jakie posiada zapewniają olejek JOJOBA i masło SHEA.

DZIAŁANIE:
Zacznijmy od razu od najważniejszego - spotkałam się z opiniami, że będę z Balmi niezadowolona, że jest bardzo słabym balsamem i że wymagające usta nie będą miały z niego pożytku. Tymczasem, okazało się, że w moim przypadku balsam Balmi okazał się być dużo bardziej skuteczny, niż słynne jajeczko EOS, które owszem lubię, ale zarzucałam mu działanie jedynie doraźne, a nie długofalowe, pomimo bardzo dobrego składu. W przypadku Balmi, usta wydają się być całkiem nieźle nawilżone i odnoszę wrażenie, że efekt również utrzymuje się nieco dłużej.
 
 
Zastanawia mnie mocno różnica w działaniu obu produktów, bo EOS jest przecież balsamem o świetnym, naturalnym składzie, podczas, gdy Balmi, to przede wszystkim wazelina z dodatkami. Naprawdę chciałabym napisać, że Balmi mnie zawiodło, a EOS jest królem balsamów, ale żadne z tych stwierdzeń nie byłoby prawdą. Tym bardziej, że doskonale wiem, że zawsze, kiedy mam nieco spierzchnięte usta, a na półce stoją obok siebie EOS i Balmi, ja zawsze wybieram ten drugi...
 
Podoba mi się w nim efekt, jaki zostawia na ustach, ponieważ ten przypomina nieco błyszczykowe wykończenie, ale pozbawione całej jego kleistości. Zresztą dokładnie ten sam błysk i to samo uczucie ulgi po nałożeniu na usta mam kiedy używam pomadki ochronnej Nivea Vitamin Shake, a która również nie jest składowym asem. Cóż... Może taki już urok moich ust, że wolą natychmiastową ulgę, którą daje im parafina, niż subtelne odżywienie naturalnymi składnikami... ;)


OPAKOWANIE:
Balsam Balmi umieszczono w zgrabnej, odkręcanej kosteczce. Kolor opakowania jest zależny od wariantu zapachowego, który wybierzecie - moja kostka jest malinowa. Taka forma produktu ma swoje wady i zalety. Na pewno jest ona oryginalna, cieszy oko i wyróżnia się spośród innych pomadek ochronnych czy pielęgnacyjnych, jednak w przypadku Balmi, wykonanie pozostawia sporo do życzenia. Na początku, kostka domykała się dosyć łatwo i nie miałam większych problemów z jej obsługą, ale po pewnym czasie, zamknięcie uległo uszkodzeniu (mimo, że nie włożyłam w jego obsługę zbyt wiele siły) - na wieczku pojawiły się drobne pękniecia i odtąd moją kostkę można zamykać jedynie nakładaniem i dociskaniem wieczka, co raczej nie gwarantuje, że produkt sam nie otworzy się w torebce...
 

KONSYSTENCJA I ZAPACH:
Balsam został uformowany w stożek, który - muszę przyznać - jest bardzo wygodny w obsłudze. Nie wyciera się tak bardzo jak forma jajeczka, dzięki czemu prawdopodobnie łatwiej będzie go zużyć bez "szorowania" ustami po opakowaniu. Balsam ma nieco tłustą formułę, ale nie jest ona w moim odczuciu uciążliwa. Zostawia na ustach lekki film (żadnych białych śladów!), który odbija światło, ale nie jest to żaden tłuścioszkowy blask ;)
 
Moja malinowa wersja daleka jest od zapachu naturalnych malin, ale jej zapach miło kojarzy mi się z zapachem dzieciństwo, czyli malinową Mambą :)


CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Produkt prawdopodobnie nadal jest dostępny stacjonarnie w Super-Pharm, a jeśli nie, to na pewno znajdziecie go w różnych sklepach internetowych. Jego cena waha się od 15 do 25 zł.
 
SKŁAD:
Polybutene, Paraffinum Liquidum, Petrolatum, Ozokerite, Synthetic Wax, Ethylhexyl Palmitate, Paraffin, Ethylhexyl Methoxycinnamate, Cera Carnauba, Butyl Methoxydibenzoylmethane, Benzophenone-3, Butyrospermum Parkii Butter, Hydrogenated Jojoba Oil, Aroma, Diethylamino Hydroxybenzoyl Hexyl Benzoate, Tocopheryl Acetate, Phenoxyethanol, Methylparaben, Propylparaben, CI 77891


Słowem podsumowania - polubiłam Balmi, jestem zadowolona z jego działania i z przyjemnością go zużyję, ale raczej nie planuję powrotu. Produkt ma fajny, gadżeciarski wygląd, ale jego wykonanie jest dosyć kiepskie, a bardzo średni skład zupełnie nie uzasadnia dość wysokiej, jak na ten rodzaj produktu, ceny. Jak już wspomniałam - z efektów jestem zadowolona, ale podobne daje mi o połowę tańsza pomadka Nivea Vitamin Shake, wobec czego wybór jest w tym przypadku raczej oczywisty.

Znacie balsamy Balmi? Jakie macie zdanie na jego temat? A może używałyście też jajeczka EOS i chciałybyście podzielić się swoim zdaniem na temat obu produktów?
Karolina
Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast