środa, 11 września 2013

HEAN - City Fashion - lakier do paznokci nr 178 [swatche]

Cześć Dziewczyny!

Rozpędziłam się z pokazywaniem Wam kolejnych lakierów, więc korzystając z dobrej passy (i zdjęciowych zapasów z dysku :)) zapraszam Was na zbliżenie na lakier nr 178 z serii City Fashion od Hean.

Nie jest to moje pierwsze spotkanie z tą marką, ponieważ do tej pory miałam już do czynienia z kilkoma produktami Hean, z których kilka pojawiło się już na blogu, czy to w recenzjach, czy też w ulubieńcach. Kilka produktów na pewno jeszcze się tutaj pojawi, z czego jeden już wkrótce (pamiętacie jeszcze, że obiecywałam Wam recenzję tuszu do rzęs? ;)).

 
KOLOR:
178 to piękny, brzoskwiniowy odcień pomarańczowego. Nieco rozbielony, ale nadal dość intensywny. Choć jest to kolor wyraźny, to jednak jest zauważalnie łagodniejszy od zbliżonego odcienia z Essie, czyli Tart Deco. Dla mnie to dobra informacja, ponieważ zależało mi takim złagodzonym pomarańczu, a Hean idealnie wpisał się w tę potrzebę.
 
PĘDZELEK:
Lakier jest wyposażony w cienki pędzelek, który jest w miarę wygodny, ale ja tam jestem ofermą i umiem posługiwać się w miarę sprawnie tylko tymi szerokimi, więc uznajmy, że pędzelek lakieru Hean nie jest moim faworytem ;) Sam uchwyt pędzelka jest całkiem wygodny i nie sprawiał mi większych problemów podczas malowania.
 


KONSYSTENCJA:
Lakier ma w miarę rzadką konsystencję, więc ma tendencje do robienia prześwitów i zdarza mu się raz na jakiś czas uciec na skórki. Osoby przyzwyczajone do cienkich pędzelków nie powinny mieć większych problemów z kontrolowaniem lakieru, ale ja tam jestem rozpieszczona przez szerokie miotełki ;)
 
KRYCIE:
Lakier jest mocno kremowy, więc teoretycznie wystarczą dwie warstwy do pełnego krycia, ale warto się do nich przyłożyć, ponieważ 178 lubi się czasami nierównomiernie rozłożyć tak, że widoczne są delikatne prześwity i smugi. Warto poświęcić mu chwilę uwagi przy malowaniu lub od razu nałożyć trzy cieńsze warstwy, bo efekt jest wart każdej minuty spędzonej na malowaniu :)
 

TRWAŁOŚĆ:
Lakier nie jest ani sprinterem, ani maratończykiem :D Na moich paznokciach trzyma się zwykle około 3 do 4 dni (jak zwykle z bazą i top coatem - inaczej nie maluję paznokci, bo cenię swój czas ;)), po czym muszę go zmyć, bo zaczyna wyglądać nieestetycznie. Ani to dobrze, ani źle, bo to taka trwałość, do której trudno się przyczepić mając w ręku przyzwoity, całkiem tani lakier o naprawdę pięknym i nieco wymagającym kolorze.
 
Próbuję sobie przypomnieć ile czasu nosiłam jego kolegę z serii Color Obsession, ale od dawna nie miałam go na paznokciach u rąk, a paznokcie u stóp nie są zbyt miarodajne (choć tam trzyma się tygodniami!).

 
ZMYWANIE:
178 nie stawiał oporów przy zmywaniu. Kolor zszedł bardzo łatwo i nie odbarwił mi płytki, ani nie zafarbował skórek.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Lakiery Hean dostaniecie w sklepie firmowym marki, albo w niektórych drogeriach, m.in. Drogeriach Jasmin. Koszt lakieru z serii City Fasion to ok.8-10 zł, czyli baaaardzo niewiele i baaardzo przyzwoicie :)




 
Mimo, że nie jest to lakier bez wad, to i tak polubiłam go za piękny odcień. Seria City Fasion ma duzo interesujących odcieni, więc myślę, że wiele z Was z łatwością znajdzie w niej coś dla siebie :)

I jak Wam się podoba ta brzoskwinka? Całkiem sympatyczna prawda? I świetnie sprawdzi się również jesienią :)
K.

Lakier otrzymałam do przetestowania w ramach jednorazowej współpracy z markę Hean.
Czytaj dalej

wtorek, 10 września 2013

Essie - Boom Boom Room - kolekcja DJ Play That Song - Neon 2013 [swatche]

Cześć Dziewczyny!
Przez pewien czas mój blog był trochę na bakier z lakierami. Nadal mocno za nimi przepadam, nadal uważam się za lakieromaniaczkę, ale potrzebowałam trochę czasu, żeby doprowadzić moje paznokcie do przyzwoitego stanu. Teraz jednak stały się one nieco mocniejsze i znacznie mniej się rozdwajają, dlatego aż mi się chce pokazywać kolejne lakiery! :)
Tym razem weźmiemy na tapetę kolejny lakier Essie z moich zasobów. Przed Wami Boom Boom Room z tegorocznej letniej kolekcji neonowej o urokliwym podtytule DJ Play That Song!


KOLOR:
Boom Boom Room, to intensywny, cukierkowy róż. To kolor, który zawsze mam przed oczami słysząc określenie bubblegum pink. Nawet patrząc na niego mam wrażenie, że zaraz poczuję zapach gumy balonowej ;)
Boom Boom Room, to lakier o nieco żelkowej formule, ale dający półmatowe, trochę satynowe wykończenie. Niektóre z Was nazywają go woskowym lub gumowym. Przyznam szczerze, że nie pomyslałam o tym, żeby uwiecznić to wykończenie na zdjęciach, a poza tym od razu sięgnęłam po top wysuszający, który oczywiście nabłyszczył lakier. Nie czekałam jednak z jego prezentacją do kolejnego malowania, bo nie wiem, kiedy takowe nastąpi... O ile sam kolor jest piękny, jaskrawy (choć nie neonowy), to jednak trwałość lakieru niestety pozostawia sporo do życzenia...
To, co najbardziej mnie zdziwiło w tym lakierze, to fakt, że już po jednym dniu noszenia bardzo mocno zbladł, zupełnie tak jakby wypłowiał od słońca! Wśród zdjęć, prezentujących lakier na paznokciach, znajdziecie takie, które pokazują lakier po 1,5 dnia noszenia i ten świeżo pomalowany.


PĘDZELEK:
Oczywiście szeroki, czyli super wygodna wersja europejska! O jego zaletach mogłabym się rozpisywać z każdym razem, ale chyba znacie je już na pamięć :)

KRYCIE:
Lakier w miarę dobrze radzi sobie z pokryciem płytki kolorem i dwie warstwy raczej są wystarczajace, ale zdarzają się pojedyncze paznokcie, na których widać niewielkie prześwity, dlatego warto by je pociągnąć cieniutko trzecią wartswą. O ile różnica, pomiędzy pierwszą a drugą warstwą jest mocno zauważalna, tak trzecia warstwa nie pogłębia już zbytnio koloru, więc można ją sobie darować, chyba, że macie długie paznokcie z wyraźnie białymi końcówkami, wtedy dodatkowa warstwa może być przydatna.

KONSYSTENCJA:
Lakier ma całkiem przyjazną konsystencję, nie rozlewa się po skórkach i w miarę dobrze rozprowadza się na paznokciach.

TRWAŁOŚĆ:
Trwałość jest największą wadą produktu, ponieważ Boom Boom Room zaczął mi odpryskiwać już po pierwszym dniu noszenia. Po dwóch dniach nie nadawał się już do niczego i to pomimo użycia bazy i topu. Mocno się na nim zawiodłam, ale z tego, co czytałam na innych blogach, niestety neony z Essie często tak mają...


ZMYWANIE:
Lakier nie był problematyczny podczas zmywania. Kolor dobrze odpuszczał i nie farbował płytki.
CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Lakiery Essie kosztują ok.32-35 zł i są dostępne w Super-Pharm, Drogeriach Hebe oraz w Perfumeriach Douglas. Kolekcję neonową o podtytule DJ Play That Song nadal jeszcze możecie dostać w regularnych szafach Essie.



Wypłowiały Essie :(
Poniżej porównanie świeżo pomalowanych paznokci z tymi po 1,5 dnia noszenia... Różnica w kolorze jest ewidentna i nie jest to kwestia top coatu, bo obie dłonie były nim pociągnięte... :/


To chyba drugi Essie w całej mojej sporej kolekcji, który tak mocno mnie zawiódł. Nie dość, że ma dziadowską trwałość, to jeszcze zmienia kolor. Niby ten jasny róż też jest ładny, no ale wiecie, nie o ten kolor mi chodziło, kiedy zdecydowałam się na zakup Boom Boom Room...

A co Wy o nim myślicie? Czy miałyście styczność z tą kolekcją? A może konkretnie z tym lakierem? Czy jakiś lakier sprawił Wam kiedyś tak przykrą niespodziankę?
K.
Czytaj dalej

poniedziałek, 9 września 2013

Essie - Lilacism - kolekcja Art Of Spring - Spring 2010 [swatche]

Cześć Dziewczyny!
Wczoraj miał się ukazać post denkowy, ale naprodukowałam tyle pustych opakowań, że post "pisze się" na raty. Myślę, że jutro, najpóźniej w środę będzie gotowy do publikacji. Tymczasem, przychodzę do Was z obiecanymi swatchami pięknego pastelowego fioletu od Essie, czyli Lilacism!

Trochę gmerałam przy tym zdjęciu i niestety to widać, ale mam nadzieję, że mi to wybaczycie ;)
KOLOR:
Lilacism, to przepiękny, czysty odcień pastelowego fioletu. Jest to kolor, przypominający mi trochę kwiaty bzu w najbardziej dojrzałej postaci - chłodny, nieco rozbielony, ale przy tym wyraźnie fioletowy. Miałam kilka kolorystycznych skojarzeń, jeśli chodzi o jego braci, ale nie znalazłam póki co dupe'u wśród lakierów Essie. Nice is Nice jest bardziej szarawy, natomiast Go Ginza ma w sobie sporą ilość różu. Najbardziej podobny jest chyba Bond with Whomever, ale jednak i on zdaje się być mimo wszystko różny od Lilacism, ponieważ jest od niego wyraźnie cieplejszy.



PĘDZELEK:
Jak to zwykle u mnie bywa, oczywiście posiadam szeroki pędzelek, typowy dla wersji europejskiej. Dla mnie jest on zdecydowanie najwygodniejszy i znacznie ułatwia równe rozprowadzenie lakieru na paznokciach.

KONSYSTENCJA:
Lilacism nie jest ani zbyt gęsty, ani zbyt rzadki. Nie rozlewa się na skórki i łatwo się rozprowadza na płytce.


KRYCIE:
Lilacism jest bardzo przyjemnym pastelem, ponieważ dokładnie pokrywa płytkę paznokcia już po dwóch warstwach (co jest nietypowe dla większości pasteli), a przy tym nie zostawia żadnych smug. Myśle, że duży wpływ na to ma fakt, że jest to lakier kremowy, a nie żaden żelek :)

TRWAŁOŚĆ:
Lilacism niczym mnie nie zaskoczył, ale też nie zawiódł - na moich paznokciach trzyma się zwykle 4-5 dni. Oczywiście zabezpieczony bazą i top coatem. Inaczej nie maluję paznokci ;)


CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Lilacism należy do regularnej ofery marki, więc bez problemu odszukacie go w szafach Essie w Super-Pharm i Hebe. Z pewnością traficie na niego również w Perfumeriach Douglas. Regularna cena Essie, to ok.32-35 zł, ale często zdarzają się promocje, dlatego warto przeglądać aktualne gazetki promocyjne :)

ZMYWANIE:
Lilacism jest bardzo łatwym lakierem we współpracy. Nie tylko łatwo się go aplikuje, ale również łatwo się go zmywa. Poddaje się zmywaczowi jak 95% kremów, czyli natychmiastowo :)



Muszę przyznać, że to jeden z najbardziej "twarzowych" fioletów w mojej kolekcji. Ma idealny odcień dla mojej skóry i pasuje mi niezależnie od tego, czy jestem opalona, czy jestem bladziochem.

A jak Wam podoba się Lilacism?
K.
P.S. Postaram się przygotować w najbliższy weekend powrówanie fioletów z Essie, tak, żebyście same mogły zerknąć jak prezentuję się poszczególne kolory obok siebie :)
Czytaj dalej

sobota, 7 września 2013

Sierpniowe nowości

Cześć Dziewczyny!

W końcu mam chwilę na napisanie kolejnego posta! Tym razem pora na sierpniowe nowości. Na szczęście tym razem, w przeciwieństwie do czerwca i lipca, w sierpniu nagromadziłam wyjątkowo mało kosmetyków. Mam nadzieję, że ten stan się utrzyma, bo naprawdę już nie nadążam z denkowaniem :)


Póki co, stanowczo ograniczyłam zakupy pielęgnacyjne, a z kolorówki pozwoliłam sobie tylko na kilka zachcianek, co by całkiem nie zagracać kosmetyczki ;) Mam wrażenie, że nareszcie udaje mi się zapanować nad moimi chciejstwami i modlę się o to, żeby to "zdroworozsądkowe" podejście do kupowania utrzymało się dłużej. Mało tego, w sierpniu nie kupiłam nawet żadnego lakieru (co nie oznacza, że moja kolekcja się nie powiększyła :D). Serio, sama byłam w szoku! :))))


Po pierwsze, w końcu kupiłam trio róży Blush by 3 Sweet Cheeks od Sleek z limitowanej kolekcji Candy. Miałam na nie ochotę od pierwszych zapowiedzi, a każde kolejne swatche tylko mnie w tym chciejstwie utwierdzały. Ponieważ przegapiłam dobry moment do zakupu różu Mirrored Pink z kolekcji Lagoon, postanowiłam, że tria już nie przegapię! Na razie ciągle jeszcze je oswajam, ale uważam, że to jak dotąd zdecydowanie najciekawsze zestawienie kolorystyczne wśród Sleekowych trójek :)

Skusiłam się też na pomadkę Color Whisper z Maybelline, tym razem w kolorze Oh La Lilac. To już druga w mojej kolekcji! Bardzo je polubiłam, zresztą widziałyście je już w moich sierpniowych ulubieńcach. Po Oh La Lilac sięgam nieco rzadziej, niż po Lust for Blush, ale i tak bardzo się z nią polubiłam.

Puder Dream Matte Powder z Maybelline, to już stały obiekt w mojej kosmetyczce! Z urlopu wróciłam nieco opalona i poprzedni 04 Vanilla Rose, zastąpiłam 05 Apricot Beige. Różnica jest niewielka, ale wystarczająco duża, żeby puder już nie odcinał się na ciemniejszym podkładzie. A sam puder, to - pozwólcie, że się powtórzę - jak dotąd najlepszy puder matujący, jaki miałam.


Z suchymi szamponami Batiste polubiłam się już dłuższy czas temu. W związku z tym, że wykończyłam wersję Blush, którą nosiłam w torebce (przy czym przekonałam się, że taki gadżet bardzo się przydaje pod ręka w sytuacjach awaryjnych :)), naturalnym wyborem była wersja Tropical, którą polecało mi wiele z Was. Jak na razie jestem zadowolona :)

Emulsja do opalania SPF 10 z Kolastyny, to jedyny wybór, który mieliśmy w wiejskim sklepiku na urlopie, a i tak trafił mi się gratis w postaci miniaturki przyspieszacza opalania :) Oba produkty sprawdziły się naprawdę dobrze, a przy tym obudziły miłe wspomnienie, ponieważ filtrów z Kolastyny używałam lata temu na moich pierwszych nadmorskich wakacjach. Od razu zaznaczam, że 10 nie jest najwyższym filtrem, po który sięgam, więć bądźcie spokojne o moją skórę ;)


Cienie z kolekcji Me & My Icecream z Essence, to zakup dość przypadkowy, ale za to bardzo udany. Pokazywałam je Wam z bliska całkiem niedawno - wszystkie swatche obejrzycie TUTAJ.


Ostatnimi już nowościami są lakiery Essie, które - dla odmiany - otrzymałam w ramach współpracy. Do mojej kolekcji dołączyły przepiękne kolory My Better Half (z kolekcji ślubnej) oraz Naughty Nautical i Sunday Funday (z letniej kolekcji Naughty Nautical). Każdy z nich na pewno zostanie pokazany bliżej na blogu, a ponadto pokuszę się o porównanie klasycznych, drogeryjnych wersji lakierów Essie z tymi otrzymanymi, które są przedstawicielami wersji profesjonalnej, dostępnej głównie dla (lub w) salonów kosmetycznych.

Tuż obok dumnie prezentuje się mój prezent od Sylwii z jej wakacji na Maderze, czyli lakier Cliche w kolorze Bonsai. Na pierwszy rzut oka, kojarzy mi się nieco z czymś pomiędzy Turquoise & Caicos i Maximillian Strasse-Her z Essie. Zobaczymy jak będzie wyglądać na paznokciach :)

Ostatnią już nowością sierpnia jest pojedynczy cień Shady Lady z TheBalm w wersji kolorystycznej Just This Once Jamie. Muszę przyznać, że jestem mile zaskoczona jego konsystencją i łatwością aplikacji, a do tego wielowymiarowym kolorem. Cień jest również dostępny w paletce Shady Lady vol.2, przez co ponownie nabrałam (nieco uśpionej wcześniej) ochoty na którąś z tych pięknych palet. Dodam jeszcze, że pojedynczy cień kosztuje 41 zł w Marionnaud, ale dzięki temu, że miałam do wykorzystania bon na 35 zł, zapłaciłam za niego tylko 6 zł! Takie interesy, to ja lubię! :)

***
I jak? Dużo skromniej, niż zwykle, prawda? :)) We wrześniu na pewno przybędzie mi ciut więcej, ale głównie dlatego, że wykorzystałam wycieczkę Sylwii na Słowację i dałam jej długą listę zakupów z DM :D

A jak tam Wasze nowości? Szalałyście z zakupami, czy nic ciekawego nie chwyciło Was za serce? :)
K.



Czytaj dalej

środa, 4 września 2013

Ulubieńcy sierpnia

Cześć Dziewczyny!

Sierpień za nami, wrzesień przywitał nas chłodnym przypomnieniem, że jesień już za pasem, ale ja jeszcze trochę powspominam lato. Dzisiaj pora na ulubieńców ubiegłego miesiąca! :)

Zanim jednak o ulubieńcach, chciałabym zaznaczyć, że nowy szablon na blogu jest w całości dziełem Agaty z bloga Agata bloguje, której bardzo mocno dziękuję! Może dzięki tym różowo-fioletowym barwom uda mi się zatrzymać lato choć na parę tygodni dłużej :)))


Nie przedłużając - zacznijmy od kolorowych ulubieńców, ponieważ tych, jak zwykle, uzbierało się najwięcej. Jest wśród nich kilka nowości, więc pomyślałam, że dorzucę od razu swatche produktów kolorowych, jeśli jeszcze nie pojawiły się one na blogu :)


Jeśli chodzi o róże, w sierpniu sięgałam wymiennie po trzy produkty - na urlopie był to róż Bell (prawdopodobnie numer 12, wersja z Biedronki :)), po urlopie - Cabana Boy z TheBalm, natomiast pod koniec miesiąca, najczęściej wybierałam Hervanę z Benefitu. Każdy z nich posiadam już dłuższy czas i o ile TheBalm i Benefit wracają do łask co jakiś czas, tak róż z Bell zdobył moje serce dopiero teraz. Choć nie jest pozbawiony wad, to jednak mocno przypadł mi do gustu i chętnie sięgam po niego, jeśli nie zależy mi na super trwałym makijażu, ponieważ jest to dość delikatny kolor, który w miarę upływu dnia przestaje być widoczny na mojej skórze. Mimo to mocno go polubiłam, a skojarzenia związane z jego użytkowanie podczas bardzo udanego urlopu działają tylko na plus ;))


Na zdjęciu powyżej możecie zajrzeć do środka produktów oraz zobaczyć jak wyglądają na skórze. Swatche wyszły dość delikatnie, ale na twarzy produkty nałożone pędzlem są odrobinę bardziej intensywne.


W sierpniu wyjątkowo chętnie sięgałam po kolorowe pomadki. Odkąd w mojej kosmetyczce znalazły się pomadki Color Whisper z Maybelline prawie się z nimi nie rozstaję. Całkiem słusznie uległam całemu temu szałowi na nie, ponieważ idealnie wpisują się w moje upodobanie do półprzezroczystych kolorów. Postawiłam na nieco fioletowy Oh La Lilac oraz delikatny brudny róż Lust for Blush, który jest jednym z hitowych kolorów tej serii. Pomadki Color Whisper nadają ustom widoczny kolor, ale jednocześnie nie jest on zbyt intensywny, dlatego pomadki nadają się nawet na co dzień, niemal w każdej sytuacji. Kiedy jednak miałam ochotę na wyraźny kolor na ustach, to wtedy sięgałam po przepiękną szminkę o numerze 103 z serii matowych szminek Rimmel by Kate. Na początku ta czerwona seria nie wywarła na mnie wrażenia, a teraz mam 4 z 5 dostępnych kolorów... No cóż, tylko krowa nie zmienia zdania ;)


O cieniach z kolekcji Me & My Icecream od Esscence pisałam całkiem niedawno. W TYM poście znajdziecie również swatche wszystkich trzech cieni z tej kolekcji. W ubiegłym miesiącu upodobałam sobie szczególnie Cone Head (beżowo-fioletowy) oraz Always On My Mint (miętowo-złoty). Świetnie sprawdzały się w duecie z matowym brązem!

Po urlopie wróciłam trochę opalona, więc siłą rzeczy, wszystkie moje podkłady zrobiły się dla mnie zbyt jasne. Nie chciałam kupować nic nowego, więc zerknęłam na to, co już miałam - i tym sposobem dokopałam się do używanego już kiedyś podkładu City Matt z Lirene. Wcześniej nie byłam nim zachwycona i mimo, że trudno mi było mu coś zarzucić, to jednak nie pokochałam go. Tym razem okazał się być dla mnie naprawdę dobrym produktem. City Matt, w duecie z niezastąpionym Maybelline Dream Matte Powder, bardzo dobrze trzyma mat na mojej skórze, całkiem nieźle się trzyma i - co najważniejsze - nie ciemnieje, ani nie pomarańczowieje w ciągu dnia! Jest bardzo ok! :)


W sierpniu liczyły się tylko dwa lakiery - Cocktail Passion od Rimmel (swatche TU), który królował na paznokciach u rąk oraz ukochany Splash of Grenadine (swatche TU), który tym razem wylądował na stopach. Oba kolory uwielbiam i chętnie do nich wracam! :)


Starczy już tej kolorówki, prawda? :) Pora przyjrzeć się kilku wyróżnionym przeze mnie produktom pielęgnacyjnym! Właściwie mogłabym tu powielić ostatnich ulubieńców, w szczególności kremy z Pharmaceris i Sanoflore, ale nie chcę się powtarzać, więc pokażę Wam tylko nowych ulubieńców (i jednego nowego-starego) :)


Peeling do ust Bubblegum z Lush to naprawdę świetny gadżet, którego walory pielęgnacyjne (i smakowe!) są naprawdę warte uwagi! Sądzę, że dzięki niemu naprawdę zacznę dbać o regularne peelingowanie ust, dzięki czemu nawet dość wymagające matowe pomadki zaczną w końcu wyglądać na moich ustach elegancko :)

Maska do twarzy Catastrophe Cosmetic z Lush, to jest mój hit-hitów, jeśli chodzi o oczyszczanie twarzy! Wszystkie zachwyty na jej temat pojawiły się już w TYM poście, więc nie będę ich powielać. Powiem tylko tyle - MUST HAVE!

Oba produkty Lush dostałam od mojej ukochanej Przyjaciółki Stefanii, której po raz setny dziękuję z całego serca! :) :*


Parafinowy krem do rąk z Lirene to bardzo przyjemne zaskoczenie! Nie wiem dlaczego, ale byłam mocno uprzedzona w stosunku do tego produktu i, mimo ogromnej sympatii, jaką darzę kremy do rąk z czerwonej linii, zostawiłam go sobie jako ostateczność. Kiedy w końcu wykończyłam większość kremów, które nadawały się do pracy, wyciągnęłam ten produkt z zapasów. Okazało się, że wszelkie moje uprzedzenia były zupełnie niesłuszne, ponieważ krem przyjemnie otula dłonie warstwą ochronną, która dobrze się wchłania, nie zostawia tłustego filmu i przyzwoicie nawilża moje dłonie. Bardzo dobrze radzi sobie zwłaszcza w starciu moje dłoni kontra sterta papierów ;)

Woda termalna Uriage, która również znalazła się wśród ulubieńców, to efekt Waszych blogowych zachwytów nad tym produktem! Byłam jej niesamowicie ciekawa, ale przez większość czasu odkładałam ten zakup. Wcześniej miałam wodę termalną z Avene, ale nie byłam nią oczarowana. Natomiast Uriage z miejsca zdobyła moje serce! Nie tylko rozpyla na buzi prawdziwą mgiełkę, ale i naprawdę mam wrażenie, że moja skóra jest jakby odrobinę bardziej nawilżona, a kiedy tego potrzebuje - również ukojona. Myślę, że ta znajomość ma szansę przerodzić się w regularny związek ;)

***
Jak widzicie, po raz kolejny grono moich ulubieńców jest całkiem liczne, a i tak oszczędziłam Wam ględzenia o ulubieńcach, których mogłabym pokazywać w każdym poście z tej serii, czyli m.in. paletki Sleek Oh So Special czy pudru matującego Dream Matte Powder z Maybelline :)

Miałyście już okazję poznać moich ulubieńców i przetestować ich na sobie? Czy któryś z tych produktów również i Wam tam mocno przypadł do gustu, jak i mi? :)
K.
Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast