wtorek, 16 lipca 2013

Majowo-czerwcowe denko :)

Cześć Dziewczyny!

Znowu mnie przez chwilę nie było, ale obiecuję, że już się spinam i powoli wrócę na bloga! Najpierw byłam pochłonięta obroną, a później okazało się, że po obronie miałam tyle innych rzeczy do zrobienia, że odbijanie sobie stresu z ostatnich dni zajęło mi każdą wolną chwilę :) No, ale mam już wolne i dopóki do egzaminów wstępnych jest jeszcze trochę, mogę znowu poświęcić ciut więcej wolnego czasu na bloga! Jednocześnie chciałabym Wam jeszcze raz z całego serca podziękować za trzymanie kciuków za moje pisanie pracy oraz jej obronę! :*

Wracając do tematów stricte blogowych, pora najwyższe nadrobić denkowe zaległości! Przed Wami produkty, które wykończyłam w maju oraz czerwcu wraz z moją krótką opinią na temat każdego z nich :)


W ciągu ostatnich dwóch miesięcy udało mi/nam się zużyć ponad 20 produktów. Dużo i mało, jak na dwa miesiące. Tak naprawdę, większość z nich wykończyliśmy już w czerwcu, bo maj, był wyjątkowo słabym miesiącem do denkowania. Nie wszystkie z wykończonych produktów znalazły się na zdjęciach, ale na szczęście tylko jakieś 2-3 trafiły do kosza, zanim zdążyłam je przechwycić do mojej denkowej torby :)


1. Fiji Passionfruit - żel pod prysznic; Balea (250 ml; ok. 4zł).
2. Brazil Mango - żel pod prysznic; Balea (250 ml; ok. 4 zł).
Bardzo polubiłam się z żelami z Balea! Uwielbiam w nich duży wybór zapachów oraz to, że dobrze oczyszczają moją skórę i nie wysuszają jej przy tym. A do tego są śmiesznie tanie! :) Na pewno co jakiś czas będę do nich wracać w różnych wersjach zapachowych.
 
3. Discover Santrorini - żel pod prysznic; Oriflame (400 ml; ok.10 zł).
O żelach z serii Discover od Oriflame rozpisywałam się już kiedyś TUTAJ. Dotąd nie zmieniłam zdania, choć znudził nam się już trochę wybór zapachów, więc kupujemy je znacznie rzadziej. Podobnie jak żele z Balea, ten z Oriflame dobrze oczyszczał, nie wysuszał i oczywiście przyjemnie pachniał. Mam jeszcze jeden w zapasach, a czy kupię kolejne sztuki? Jeśli będzie okazja, to pewnie tak.
 
Następcy: żel po prysznic Hawaii Pinapple z Balea; żel pod prysznic Aromatherapy Eucalyptus & Spearmint z Bath & Body Works; żel pod prysznic Aromatherapy Vanille & Verbene z Bath & Body Works.
 

4. Sweet Secret - masło do ciała o zapachu szarlotki z bitą śmietaną i cynamonem; Farmona (225 ml; ok. 15zł).
To masło urzekło mnie szczególnie w okresie zimowym i tak naprawdę właśnie wtedy zużyłam jego większość, ale w duchu wykańczania zapasów, postanowiłam, że nie ma sensu trzymać takiej końcóweczki do kolejnej zimy. Moim zdaniem masło bardzo dobrze nawilżało i natłuszczało skórę, więc stosowanie go było naprawdę przyjemne. Produkt nie wchłaniał się przesadnie długo, choć w przypadku bardziej obfitej aplikacji trzeba mu było dać kilka minut. No i oczywiście zapach - czyli największy plus tego produktu! Obłędny, ciepły i otulający zapach najprawdziwszej szarlotki! Jeśli natknę się na ten produkt bliżej kolejnej zimy, to bardzo chętnie powtórzę zakup.
 
Następca: wykańczam resztki masła do ciała Pharmatheiss Granatapfel, a na co dzień stosuję balsamy
 
5. Z Apteczki Babuni - wygładzający peeling do ciała z ekstraktem z bzu; Joanna (300ml; ok. 10-15zł).
Ten produkt to jeden z przyjemniejszych peelingów, jakich ostatnio używałam! Nie dość, że skutecznie ściera martwy naskórek i nie rozpuszcza się pod wpływem wody, to jeszcze przepięknie pachnie najprawdziwszym bzem. Może nie jest to ten sam kaliber co peelingi cukrowe, ale moim zdaniem drobinki zawarte w tym produkcie są wystarczająco ostre, żeby przy regularnych zabiegach poradzić sobie z odpowiednim wygładzeniem ciała. Bardzo go polubiłam i już ponowiłam zakup :)
 
6. Sweet Secret - waniliowy scrub do mycia ciała; Farmona (225 ml; ok.13 zł).
Kolejny bardzo udany produkt od Farmony! Ten peeling przypadł mi do gustu na równi, z opisywanym wyżej peelingiem z Joanny. Bardzo skutecznie wygładzał skórę i ścierał martwy naskórek (chyba nawet mocniej, niż ten z Joanny), a do tego naprawdę przyjemnie pachniał wanilią. Owszem, nieco sztuczną, ale nadal bardzo przyjemną dla nosa. Podobnie jak masło szarlotkowo, świetnie sprawdzał się w okresie zimowym, ale nie wykluczam, że wrócę do niego wcześniej, po wykończeniu kolejnego słoiczka peelingu bzowego z Joanny.
 
Nastęca: peeling bzowy z Joanny.
 
 
7. Push Up - serum ujędrniające do biustu; Lirene (150 ml; ok.15 zł).
Z produktami ujędrniającymi do biustu mam dziwną relację. Nie bardzo wierzę w ich działanie, nie bardzo widzę ich efekty, ale mimo wszystko staram się dość regularnie używać, bo natura (i genetyka) dość hojnie mnie obdarowały i fajnie by było, gdybym na starość nie musiała potykać się o własny biust :P W przypadku tego serum, niestety również nie zaobserwowałam żadnego szczególnego ujędrnienia czy napięcia skóry, choć naprawdę starałam się używać go regularnie. Nie jest to jedyny produkt tego typu, który nie wywarł na mnie wrażenia, więc nie wiem nawet co na ten temat sądzić. Wiem, że u innych dziewczyn się sprawdza, ale ja dotąd nie natknęłam się na żaden specyfik tego typu, który dałby u mnie jakieś zauważalne efekty. Na razie nie planuję powrotu. A może u mnie nie ma co poprawiać? ;))
 
Następca: brak.
 
8. MaXSlim - balsam intensywnie ujędrniający; Lirene (400 ml; ok.12-17 zł).
Ten produkt jest dla mnie zagadką. Mi w sumie średnio przypadł do gustu i w sumie, podobnie jak w przypadku serum do biustu, średnio widzę jego efekty na mojej skórze, a mimo to kupuję kolejne butelki. Mało tego, produkt ten mocno przypadł do gustu mojemu Michałowi, który od dłuższego czasu jest jego stałym użytkownikiem. Bynajmniej nie chodzi o działanie ujędrniające, a raczej o przyjemny cytrusowy zapach, szybkie wchłanianie i niepozostawianie tłustego filmu na skórze. O ile ja używam go tylko w strategicznych miejscach, to Michał smaruje niż całe ciało, więc produkt dość szybko nam się kończy, dlatego... kolejna butla już jest w użyciu! ;)
 
Następca: ten sam produkt.
 
9. Seria C - żel-krem antycellulitowy o podwójnym działaniu; Pharmaceris (150 ml; ok.50zł).
O tym produkcie napisałam odrębną recenzję, do której przeczytania serdecznie Was zapraszam (KLIK). Tutaj wspomnę tylko tyle, że krem-żel bardzo przypadł mi do gustu i wyjątkowo skutecznie i zauważalnie napinał moją skórę, jednocześnie nieco ją wygładzając i zmniejszając widoczność cellulitu. Jeśli trafię na ten produkt w atrakcyjnej promocji, to na pewno chętnie do niego wrócę!

Następca: balsam antycellulitowy Lirene STOP Cellulit.
 

10. Cytrynowy krem do rąk WYGŁADZENIE; Lirene (75 ml; ok.7 zł).
Całkiem skuteczny i przyjemny krem do rąk, który dobrze sprawdził się jako tak zwany "torebkowiec". Moim zdaniem nie poradzi sobie z mocno przesuszoną skórą dłoni, ale do codziennej pielęgnacji będzie jak najbardziej wystarczający. Zadowalająco nawilżał i odrobinę natłuszczał skórę dłoni, ale równocześnie szybko się wchłaniał i nie zostawiał tłustej warstwy, dzięki czemu dobrze sprawdzał się w pracy. Tylko czasami, nie dawał rady przesuszowi spowodowanemu zmasowanym atakiem papieru i konieczna była podwójna aplikacja. Taki przyjemniaczek w korzystnej cenie. Może do niego wrócę, a może wypróbuję inną wersję. Bardziej przypadł mi do gustu krem z czerwonej serii - REGENERACJA.
 
11. Krem do rąk z kwiatem pomarańczy; Isana (100ml; ok.5zł).
Krem z Isany występował u mnie chyba w każdej z ról, najpierw mieszkał w torebce, później przy łóżku w sypialni, później na regale w salonie, aż ostatecznie znowu został zagarnięty do torebki. Mimo wszystko najlepiej sprawdzał się właśnie w domu, ponieważ o ile wchłanianie nie było zbyt uciążliwe, tak tłusta warstwka, pozostawiana na dłoniach już tak. Niby wykorzystałam tę końcówkę w pracy, ale nie był to najlepszy produkt w tym miejscu. Choć dla odmiany z wszelkimi objawamy suchości i szorstkości dłoni radził sobie o niebo lepiej, niż wyżej opisany Lirene. Ta wersja była limitowana, więc pewnie nie jest już nigdzie dostępna, ale i tak nie wróciłabym do niego.
 
Następca: wykańczam miodowy krem regenerujący z Lirene.
 
12. Hydrosense - nawilżająco-wygładzający jedwab do ciała; Oeparol (200ml, ok.15 zł).
No i co ja mam tutaj napisać? W sumie produkt był całkiem przyjemny, miał neutralny zapach, dobrze się wchłaniał i całkiem nieźle nawilżał skórę, ale po prostu nie zapadł mi specjalnie w pamięć. Dostałam, zużyłam, zapomniałam. Po prostu był ok, ale to trochę za mało, żeby do niego wrócić.
 
Następca: u mnie są to przede wszystkim balsamy z Bath & Body Works, w aktualnie używanym wariancie zapachowym.
 

13. Pielęgnacja Młodości - krem matująco-normalizujący; AA (50ml; ok.18-20zł).
Świetny krem do twarzy na dzień, który bardzo mocno przypadł mi do gustu! Nie tak dawna napisałam pełną jego recenzję, którą przeczytacie TUTAJ. Co mogę napisać w skrócie na jego temat? Świetnie matowił moją cerę, dobrze współpracował ze wszystkimi podkładami, nie podrażniał, nie zapychał i nie wysuszał cery! Zdecydowanie jeszcze się spotkamy! :)

Następca: emulsja energizująca Vitaceric Dr Irena Eris.

14. Dwufazowy płyn do demkijażu Awokado; Bielenda (100ml; ok. 6zł).
Wcześniej nie znosiłam dwufazówek, a odkąd wypróbowałam tę z Lirene, a później dwufazy z Bielendy, okazało się, że nagle wszystko mi się poprzestawiało i micele poszły w odstawkę! Zwłaszcza te, które do niczego się nie nadają! ;) Dwufazówka z Bielendy skutecznie sobie radziła z każdym makijażem, nie zostawiała na oczach efektu pandy i zmywała nawet wodoodporne kosmetyki. Zastanawiam się tylko, czy wystarczająco dobrze zmywa azjatyckie kremy BB (macie na ten temat jakieś przemyślenia?). Cenię w niej to, że nie podrażniała mi oczu oraz nie zostawiała tak zwanej mgły! Zdecydowanie do powtórki!

Następca: płyn dwufazowy Bawełna z Bielendy.

15. Żel pod oczy ze świetlikiem i herbatą; Flos Lek (15ml; ok.8zł).
Uwielbiam te żele! Zużyłam już dwie tubki i uważam, że są one totalnym must-have w mojej kosmetyczce! Świetnie koi zmęczone powieki i okolice oczu, a wyjęty prosto z lodówki, momentalnie odświeża spojrzenie i redukuje opuchnięcia! Oczywiście mam już kolejną tubkę! :)

Następca: żel pod oczy ze świetlikiem i aloesem.
 

16. Pianka do mycia rąk Sweet Pea; Bath & Body Works (259ml; od 19 do 29 zł).
Zgodnie uwielbiamy z Michałem ten wariant pianek do mycia rąk z Bath & Body Works i oboje bardzo doceniamy ich delikatność dla skóry. No dobra, Michał nie zwraca na to aż takiej uwagi, ale ja i owszem. W dodatku odkryłam, że po umyciu rąk z użyciem tej pianki nie czuję większej potrzeby stosowania kremu do rąk i często o tym zapominam, natomiast po użyciu zwykłego mydła w kostce bardzo często wybiegam z łazienki jak poparzona, łapiąc pierwszy lepszy krem do rąk ;) Ciąle wracamy do tych pianek! Więcej napisałam w recenzji TUTAJ.
 
Następca: pianka do mycia rąk Aloha Orchid z Bath & Body Works.
 
17. Zmywacz do paznokci z acetonem; Isana (250ml; ok.10zł?).
Nigdy więcej! To moja druga butelka tego zmywacza i o ile na początku całkiem mi odpowiadał, tak teraz koszmarnie przesusza mi paznokcie i zostawia paskudny, trudno zmywalny biały osad na paznokciach i skórze. Nie wiem nawet czy wykończę resztkę odlaną w mniejszą buteleczkę... Jakie zmywacze polecacie?
 
Następca: niestety ten sam produkt, na gwałt szukam czegoś lepszego!
 
18. Pasta do zębów; Himalaya Herbals (ok.12zł/szt.).
Zwykle nie pokazuję tutaj past do zębów, ale ta jest wyjątkowa! Doskonale rozumiem wszelkie zachwyty w blogosferze! Jest delikatna dla zębów i dziąseł, nie podrażnia, a nawet pomaga podleczyć wszelkie ewentualne skaleczenia, czy uszkodzenia (nie wiem, jak to ująć w słowa). Oboje z Michałem zauważyliśmy, że w czasie korzystania z tej pasty w ogóle nie mieliśmy problemów z krwawieniem dziąseł i generalnie nie borykaliśmy się z żadnymi podrażnieniami jamy ustnej (:D). Już mam kolejną tubkę!
 
Następca: ten sam produkt!
 

19. Krem do rąk z masłem shea' L'Occitane.
Pozwolę sobie zostawić moją opinię do czasu recenzji całego koszyczka ;)
 
20. Pomadka ochronna Soft Rose; Nivea (ok.10 zł/szt.)
Bardzo dobra pomadka ochronna, która dobrze nawilżała i natłuszczała moje usta i zabezpieczała je przed czynnikami zewnętrznymi. Nie przypadła mi do gustu tak bardzo, jak wersja Vitamin Shake, ale również ją lubię. Może jeszcze ją kupię.
 
Następca: Nivea Vitamin Shake i inne pomadki ochronne, porozkładane w torebkach i kieszeniach ;)
 
21. Podkład nawilżający Healthy Mix; Bourjois (ok.60zł/op.).
To chyba mój faworyt wśród wszystkich płynnych podkładów, których do tej pory używałam! Zresztą niejednokrotnie wymieniałam go wśród moich kolorówkowych ulubieńców! Mam nadzieję, że nowa wersja podkładu rzeczywiście różni się tylko opakowaniem, bo HM, który właśnie wykończyłam nie tylko bardzo zadowalająco krył (na większe niespodzianki i tak potrzebuję korektora), ale też zostawiał na twarzy ślicznie wykończenie (taki trochę glowy look), które matowiłam zwykle tylko tam gdzie potrzebowałam, czyli w strefie T. Bardzo dobrze trzymał się na mojej twarzy, nie ciemniał, nie robił plam. No po prostu świetny! Mam kolejną buteleczkę, mam nadzieję, że również się sprawdzi! :)
 
Następca: Rimmel Match Perfection.
 
22. Żel pod prysznic z werbeną; L'Occitance
Podobnie, jak w przypadku kremu, swoje wrażenia opiszę zbiorczo w poście "koszyczkowym".


23. Hydrosense - krem nawilżający do skóry mieszanej; Oeparol (50ml; ok.15zł).
Początkowo byłam bardzo zadowolona z tego kremu, bo naprawdę świetnie nawilżał moją cerę i szybko radził sobie z pokatarowymi przesuszeniami na nosie i innymi tego typu przygodami, a później nagle przestał mi wystarczać. Zupełnie nie wiem czemu, skoro wcześniej był ok, ale prawda jest taka, że ostatniej zimy moja twarz chyba zmieniła swoje przyzwyczajenia i przestała traktować nawilżanie jako zło konieczne, a zaczęła doceniać coraz większe jego dawki. Jak wspomniałam, większość kremu zużyłam zimą, dopóki nie zaczął być niewystarczający. Pewnie sprawdziłby się wiosną, bo był lekki i łatwo się wchłaniał, ale zauważyłam, że końcówka kremu zmieniła kolor, więc resztkę postanowiłam wyrzucić.
 
Następca: lekki krem głęboko nawilżający Pharmaceris A.
 
24. Odżywka podkładowa Foundation II; Nail Tek (ok.20zł/szt.).
Jak dla mnie ten produkt to totalna porażka! Nie wiem, czy ja po prostu nie lubię się z Nail Tekami, czy ta formuła nie była odpowiednia dla moich paznokcie, ale po każdym użyciu tej odżywki, miałam wrażenie, że moje paznokcie są w jeszcze gorszym stanie. Miałam 3-4 podejścia do tej odżywki i skończyło się na tym, że połowa leci do kosza! Teraz walczę z formułą III i choć jest trochę lepiej, to nadal nie jestem do końca zadowolona. Na pewno więcej nie wrócę do tej odżywki, bo choć wielu z Was pomaga, to dla mnie jest zwyczajnie koszmarkiem!
 
Następca: duet Nail Tek III
 
***
 
To by było na tyle, jeśli chodzi o moje majowo-czerwcowe zużycia! Poszło całkiem nieźle, ale biorąc pod uwagę niedawno otrzymaną ogromniastą paczkę od Lirene i Under 20, którą pewnie widziałyście na wielu innych blogach (ale u mnie też zobaczycie ;)), chyba i tak jeszcze sporo roboty przede mną w związku z "odgruzowywaniem" szafek z zapasów kosmetycznych :D
 
A jak prezentowały się Wasze zużycia w ostatnim czasie? Czy Wy też macie ochotę ujrzeć w końcu kawałek pustej szafki ;))
K.
Czytaj dalej

piątek, 5 lipca 2013

Pharmaceris C - pogromcy cellulitu? :)

Cześć Dziewczyny!

(ja chyba nie umiem inaczej zaczynać :D)

W dzisiejszym poście podzielę się z Wami moimi wrażeniami ze stosowania dwóch produktów, które z założenia mają pomóc zwalczać odwiecznego wroga kobiet, czyli cellulit oczywiście! Jakiś czas temu, otrzymałam od Pani Magdaleny skoncentrowany krem-żel antycellulitowy oraz drenujący peeling antycellulitowy z linii Pharmaceris C.


Może zacznę od tego, że ani ja, ani pewnie nawet Pani Magda, sądząc po udzielonych radach :), nie wierzymy, że w to, że kosmetyki mogą samodzielnie zlikwidować nawet najgorszy cellulit. No cóż, cuda się chyba nie zdarzają, ale zgodnie stwierdziłyśmy, że próbując kierować się zasadami zdrowszego trybu życia, można, a może nawet trzeba się wspierać produktami tego typu.
Z założenia więc obok kosmetyków, warto zacząć się więcej ruszać oraz pić dużo wody. Te dwie proste czynności mogą mieć zbawienny wpływ na nasz wygląd, a kosmetyki zadziałają znacznie lepiej. Warto również sięgać po różnego rodzaju masażery, które pomogą kosmetykowi lepiej się wchłonąć, a więc również i zadziałać ciut intensywniej, a poza tym wszystkie te "kolczaste" szczoty do masażu nieco ugniatają ciałko i tłuszczyk, pobudzając tym samym krążenie w strategicznych miejscach, co bynajmniej nie zaszkodzi w walce o gładką pupę :)

Teoria - teorią, ale ja to było z tymi kosmetykami?! Już opowiadam! :)
DRENUJĄCY PEELING ANTYCELLULITOWY - ZDANIEM PRODUCENTA:


DRENUJĄCY PEELING ANTYCELLULITOWY - MOJA OPINIA:
DZIAŁANIE: Produkt zawiera dość ostre drobinki, które przyjemnie złuszczają z ciała martwy naskórek oraz odczuwalnie pobudzają krążenie. Produkt oczywiście wygładza skórę, choć nie przesadzałabym ze stwierdzeniem, że jakoś widocznie ją napina. Nie jest to najostrzejszy i najmocniejszy peeling z jakim miałam do czynienia, ale jest on dość skuteczny, choć dla lepszego efektu warto zastosować jedno z dwóch rozwiązań - albo masować ciało (przede wszystkim uda i pupę!) bardzo energicznymi, kolistymi ruchami, albo po prostu dołożyć nieco więcej produktu, ponieważ peeling dawkowany jednym wyciśnięciem z tubki, stanowi odrobinę zbyt małą ilość jak na jedno udo, przynajmniej dla mnie. A wyznaję zasadę, że pupa i uda to jedyne miejsce na ciele, na którym należy się wyżyć z peelingiem :D


KONSYSTENCJA: Peeling ma formę średnio gęstego żelu, w którym zawarte są nierozpuszczalne drobinki polietylenowe. Nie ucieka zbyt często z dłoni i raczej trzyma się skóry.

KOLOR/ZAPACH: Produkt ma zielony kolor i pachnie bardzo świeżo, może odrobinę cytrusowo.

OPAKOWANIE: Produkt zawarty jest w przezroczystej miękkiej tubie o zawartości 225ml. Tubę wyposażono w wygodne zamknięcie na klapkę.

WYDAJNOŚĆ: Produkt jest dość wydajny, szczególnie, jeśli używamy go tylko na brzuch, pupę i uda. Producent zaleca stosowanie 2-3 razy w tygodniu i w ten sposób jesteśmy w stanie korzystać z tego produktu nawet do dwóch miesięcy.


SKŁAD:


CENA/DOSTĘPNOŚĆ: Produkt kosztuje ok. 30zł i powinien być dostępny w większości aptek.

***

SKONCENTROWANY KREM-ŻEL ANTYCELLULITOWY - ZDANIEM PRODUCENTA:



SKONCENTROWANY KREM-ŻEL ANTYCELLULITOWY - MOJA OPINIA:

DZIAŁANIE: Z reguły mam bardzo sceptyczne podejście do wszelkiego rodzaju kremów, balsamów, żeli i innych dziwnych specyfików antycellulitowych. Jeśli mam być szczera, to przyznam, że nigdy nie zauważyłam po żadnym z nich jakichkolwiek efektów, dlatego tak samo bez przekonania wcierałam ten produkt. Tym razem jednak bardzo, bardzo mocno się zaskoczyłam! Producent zaleca stosować produkt dwa razy dziennie, a ja i tak się wyłamałam i smarowałam się nim tylko raz dziennie, raz rano, raz wieczorem, tak jak wyszło. I wiecie co? Mimo wszystko produkt zadziałał! Może nie zlikwidował cellulitu, ale bardzo wyraźnie napiął skórę i ujędrnił ją tak, że naprawdę efekt był od razu zauważalny! Co za tym idzie, również i cellulit był odrobinę mniej widoczny, ku mojej wielkiej uciesze!


KONSYSTENCJA: Produkt ma raczej żelową, choć dość gęstą konsystencję i chyba w tym aspekcie przejawia się intencja producenta do nazwania go kremożelem :) Krem nie zostawia na skórze lepkiej warstwy i sprawia wrażenie, jakby odrobinkę chłodził.

KOLOR/ZAPACH: Krem-żel ma również przyjemny morsko-zielony kolor i ładnie, świeżo pachnie :)


OPAKOWANIE: Produkt umieszczono w miękkiej, przezroczystej tubie o zawartości 150ml. Żel bardzo łatwo wydostać do końca, a rozcinanie tuby wchodzi w grę jedynie w celu wydobycia ostatniej porcji produktu.

WYDAJNOŚĆ: Jeśli stosować produkt zgodnie z zaleceniami producenta, to wystarczyłby on na dwa tygodnie stosowania, co jest wersją mało ekonomiczną. Ja stosowałam go raz dziennie, więc tym samym wystarczył mi na miesiąc.


SKŁAD:


CENA/DOSTĘPNOŚĆ: Produkt kosztuje ok.50zł i powinien być dostępny w większości aptek.

***
Nie znam się na składach i nigdy tego nie ukrywałam. Patrząc na skład kremożelu zastanawiam się co mogło podziałać na moją skórę w ten sposób (pozytywnie!) i szczerze powiedziawszy nie wiem, ale nie ulega wątpliwościom, że jeśli trafię na ten produkt w korzystnej cenie (tak powiedzmy z 20-30%, co zdarza się umiarkowanie często), to bardzo chętnie skorzystam z jego dobrodziejstwa ponownie! Natomiast jeśli chodzi o peeling, to prawdopodobnie zostanę przy produktach przeznaczonych do całego ciała.

***

A jakie jest Wasze zdanie na temat kosmetyków antycellulitowych? Stosowałyście produkty z Pharmaceris? Może macie swoich ulubieńców godnych polecenia? A może w ogóle nie wierzycie w tego rodzaju produkty?
K.


Produkt otrzymałam za pośrednictwem Pani Magdaleny, która reprezentuje Laboratorium Kosmetyczne Dr Ireny Eris.
Czytaj dalej

wtorek, 2 lipca 2013

Aussie - Miracle Moist - szampon i odżywka

Cześć Dziewczyny!
W tym miesiącu znowu pozwolę sobie nieco pozmieniać kolejność prezentacji podsumowań ubiegłego miesiąca i poprzeplatać je nieco innymi postami, ze względu na to, że zarówno post denkowy, jak i zakupowy będą dość obszerne, więc będą wymagały ode mnie większego nakładu czasu, niż pojedyncze recenzje. Myślę, że oba te posty powinny pojawić się do przyszłego tygodnia włącznie :) A tymczasem zapraszam Was na moją opinię o kosmetykach Aussie z serii Miracle Moist!


W poście zamierzam opisać zarówno szampon, jak i odżywkę z serii Miracle Moist. Uważam, że nie ma sensu dzielić tej recenzji na dwie, skoro produktów używałam łącznie. Najpierw omówię szczegóły "techniczne", a na końcu zaprezentuję moje wrażenia ze stosowania obu produktów :)

***
Od producenta:
  • Szampon przeznaczony jest do włosów suchych i zniszczonych. Zawiera ekstrakt z australijskich orzechów macadamia. Nawilżająca formuła pozostawia włosy gładkie i błyszczące.
  • Odżywka do włosów suchych i zniszczonych. Zawiera ekstrakt z orzechów makadamia. Pozostawia włosy miękkie, lśniące i nawilżone.

KONSYSTENCJA:
Oba produkty mają stosunkowo gęstą i zwartą konsystencję. Szampon jest bardziej płynny, ale nadal dość skoncentrowany, dzięki czemu nie spływa z dłoni i daje się nanieść dokładnie w to miejsce na skórze głowy, w którym chcemy go zaaplikować, bez ryzyka zgubienia go z dłoni :) Odżywka natomiast jest gęsta i od pewnego momentu, trzeba ją wręcz wyciskać z butelki, mimo, że produktu w opakowaniu jest jeszcze całkiem sporo. Również nie spływa z dłoni, ani z włosów i łatwo ją rozprowadzić.


KOLOR/ZAPACH:
Szampon ma lekko żółtawy, perłowy kolor, natomiast odżywka jest przezroczysto-biała. Oba produkty pachną bardzo specyficznie i budzą chyba wyłącznie skrajne uczucia. Jedne osoby uwielbiają ten zapach i kojarzy im się on z gumą balonową (jestem wśród tej grupy), a inne szczerze go nienawidzą i uważają, że produkty śmierdzą plastikiem. No cóż, jak widać opinie są bardzo skrajne i chyba najlepszym wyjściem będzie podjęcie ryzyka zakupu (jeśli w ogóle jesteście zainteresowane tymi produktami) i sprawdzenie zapachu swoim własnym osobistym nosem (nie zachęcam do otwierania produktów w sklepie :P).

Zapach utrzymuje się na włosach bardzo długo, dlatego warto się z nim polubić. Mi towarzyszy właściwie do czasu kolejnego mycia, czyli aż 2-3 dni! Zresztą, nawet myjąc włosy innym szamponem mam jeszcze wrażenie, że zapach tych produktów nadal się utrzymuje.

Zastanawia mnie jeszcze to, czy same produkty pachną tak intensywnie, że ich zapach przenika przez butelki, czy to opakowania są wykonane z jakiegoś pachnącego plastiku, ponieważ moje butelki pachną baaaardzo intensywnie i czuję je za każdym razem, kiedy otwieram szafkę, w której są schowane :)


OPAKOWANIE:
Produkty są ukryte w nieprzeźroczystych, plastikowych buteleczkach z wyraźnym logo Aussie i oznaczeniem serii w skład, której wchodzi dany produkt. Buteleczki mają przy ujściu urokliwe tłoczenia w kształcie kangurów. Opakowanie zakończone jest uchylanym korkiem, który otwiera się wciskając go z jednej strony tak, aby otworzył się dziubek, przez który wydobywa się produkt. Jest to bardzo wygodne rozwiązanie. Szampon (żółtawa buteleczka) ma 300 ml, natomiast odżywka (biała buteleczka) 250ml.

WYDAJNOŚĆ:
Szampon jest całkiem wydajny i właściwie nie widzę po nim znacznego zużycia. Znika znacznie wolniej, niż odżywka i na pewno wystarczy jeszcze na kilka myć. Odżywka natomiast znika, jak to zwykle bywa, w tempie zależnym od długości włosów. Moje są dość długie, więc i odżywka bardzo szybko ubywa. Sądzę, że nie wystarczy mi na więcej, niż dwa mycia. Nie oceniam ogólnej wydajności, ponieważ nie używam tych produktów ciągiem, o czym niżej.

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Produkty kosztują ok.30 zł regularnie, natomiast w promocji ok.20 zł i dostępne są tylko w Drogeriach Rossman.


SZAMPON MIRACLE MOIST - MOJA OPINIA
Szampon Aussie jest bardzo silnym produktem oczyszczającym, ponieważ zawiera w składzie zarówno SLS, jak i SLES. Szczerze powiedziawszy nie wiem po co tego aż tyle, przecież powszechnie wiadomo, że każdy z tych składników jest silnym detergentem i oba są skłonne samodzielnie podrażnić osoby o wrażliwej skórze głowy. Ja sama nigdy nie miałam problemów z SLS/SLES i choć moja skóra głowy bywa przewrażliwiona, to jednak okazuje się, że bardziej szkodzi jej nadmierna ilość ziołowych składników (wkrótce recenzja duetu z Natura Siberica), niż detergenty. W tym przypadku również nie odczuwam żadnych podrażnień skóry, a nawet ku mojemu zaskoczeniu zauważam lekkie ukojenie. Nie przypisuję tej zasługi całkowicie produktom Aussie, a raczej odstawieniu i sporadycznym stosowaniu produktów o ziołowym składzie, ale myślę, że dokładne oczyszczenie również może mieć na to w jakimś procencie wpływ. Mimo wszystko wolę jednak nie kusić losu i nie ryzykować, dlatego szampon Aussie stosuję co drugie, trzecie mycie, czyli mniej więcej raz na tydzień, półtora.
Szampon, jak już wspomniałam, intensywnie oczyszcza włosy i skórę głowy, zostawiając wręcz wrażenie włosów skrzypiących z czystości. Nie jest to może efekt za którym przepadam, ale niech już będzie. Szampon odrobinę plącze długie włosy, ale na szczęście łatwo je rozczesać palcami podczas aplikacji odżywki.

SKŁAD SZAMPONU:
Aqua, Sodium Lauryl Sulfate, Sodium Laureth Sulfate, Cocamidopropyl Betaine, Glycol Distearate, Sodium Citrate, Cocamide MEA, Sodium Xylenesulfonate, Parfum, Citric Acid, Sodium Benzoate, Sodium Chloride, Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride, Glycerin, Tetrasodium EDTA, Limonene, Hydrochloric Acid, Alpha-Isomethyl Ionone, Magnesium Nitrate, Aloe Barbadensis Leaf Juice, Macadamia Ternifolia Seed Oil, CI 19140, Methylchloroisothiazolinone, Magnesium Chloride, CI 17200, Methylisothiazolinone, Ascorbic Acid, Sodium Sulfite, Potassium Sorbate
ODŻYWKA MIRACLE MOIST - MOJA OPINIA
Odżywka zawiera trochę silikonów, dlatego polecam ją tylko tym osobom, które nie mają nic przeciwko nim, a przede wszystkim, tym, które wiedzą, że silikony ich włosom nie szkodzą i które dbają o regularne ich zmywanie. Przejrzałam dokładnie skład odżywki i to, co jako pierwsze rzuca mi się w oczy, to duża ilość konserwantów, dlatego ponownie - jeśli macie z tym problem, rozważcie dobrze zakup, zerknijcie na skład i same oceńcie. Wracając jednak do silikonów, oczywiście nie należy ich demonizować, ponieważ, osiadając na włosach, tworzą one warstwę ochronną, która chroni je przed wpływem czynników zezwnętrznych. Silikony sprawiają wrażenie poprawy kondycji włosów, ale nie mają właściwości odżywczych, dlatego należy pamiętać o dodatkowym odżywianiu i nawilżaniu włosów.
Stosowanie odżywki przeplatałam ze stosowaniem masek, tak aby moje włosy były regularnie "dokarmiane". Sama odżywka rzeczywiście nieco wygładza włosy, choć w moim przypadku nie jest to aż tak widoczne. Nadal się odrobinę puszą, jeśli pozwolę im wyschnąć samodzielnie. W przypadku użycia suszarki, są one nieco lepiej dociążone, ale absolutnie nie obciążone. Odżywka zawiera w składzie sok z liści aloesu oraz olej z nasion orzechów makadamia, ale są one na tyle daleko w składzie (i to po zapachu - Parfum), że po prostu nie ma co liczyć na ich szczególne działanie odżywcze w tak znikomej ilości. Stąd też wynikała moja potrzeba dodatkowej pielęgnacji włosów.
SKŁAD ODŻYWKI:
Aqua, Cetyl Alcohol, Stearamidopropyl Dimethylamine, Stearyl Alcohol, Quaternium-18, Benzyl Alcohol, Cetearyl Alcohol, Hydroxypropyl Guar, Parfum, Bis-Aminopropyl Dimethicone, Oleyl Alcohol, Glyceryl Stearate, Citric Acid, Polysorbate 60, EDTA, Limonene, Magnesium Nitrate, Aloe Barbadensis Leaf Juice, Macadamia Ternifolia Seed Oil, CI 19140, Methylchloroisothiazolinone, Magnesium Chloride, Methylisothiazolinone, CI 17200, Ascorbic Acid, Sodium Benzoate, Sodium Sulfite, Potassium Sorbate.
Produkty nie wysuszały moich włosów, nie spowodowały podrażnień i ogólnie spisały się w miarę nieźle, ale warto mieć w głowie, że widoczny efekt, uzyskany na głowie, to w dużej mierze zasługa silikonów, które wizualnie poprawiają fryzurę, ale nie wpływają na realne odżywienie włosów. Produkty nie nawilżają włosów, bo nie bardzo mają czym. Aloes zawarty w środku składu, daleko za zapachem (którego maksymalne stężęnie w kosmetykach i tak jest niewielkie, a przecież im dalej w skład, tym mniejsza zawartość danego składnika w kosmetyku), po prostu nie ma zbyt wielkiego pola do popisu. Są to produkty ciekawe, ale na pewno żadni z nich cudotwórcy. Właściwie, to są nawet całkiem przeciętne produkty, których wiele na drogeryjnych półkach, dlatego nie do końca rozumiem tak wysoką cenę (w stosunku do innych kosmetyków tego typu).

CZY KUPIĘ PONOWNIE:
Szczerze powiedziawszy nie wiem, ale wątpię. Mam do tych produktów raczej letni stosunek - wprawdzie są one całkiem przyjemne, ale w tej cenie można kupić coś o dużo bardziej atrakcyjnym składzie i lepszym, a przede wszystkim realnym wpływie na włosy.
Dla mnie ogromnym plusem jest to, że produkty przyczyniły się w pewnym stopniu do uspokojenia mojej skóry głowy, ale wiem też, że jest to składowa ogólnej zmiany pielęgnacji. Cieszę się, że miałam okazję wypróbować te produkty, tym bardziej, że są one nowością na naszym rynku, a zagraniczne blogerki i vlogerki mocno chwaliły tę markę - zwłaszcza odżywkę trzyminutową, która czeka w kolejce - ale mimo wszystko nie zakochałam się w tych produktach i nie wróżę nam długotrwałej relacji ;)
***
Próbowałyście już produktów Aussie? Jakie macie o nich zdanie? Hit czy kit? ;)
K.
***
Produkty otrzymałam na spotkaniu, wprowadzającym markę Aussie do Polski, organizowanym przez Agencję PR, reprezentującą Procter&Gamble.

Czytaj dalej

poniedziałek, 1 lipca 2013

Ulubieńcy czerwca :)

Cześć Dziewczyny!

Tradycyjnie już, witam Was w nowym miesiącu notką z ulubieńcami! W czerwcu ponownie uzbierałam grupkę produktów, po którą wyjątkowo chętnie sięgałam. W dużej mierze są to powroty do wcześniej używanych produktów, część jest efektem nagłego wybuchu uczucia do kosmetyków, które do tej pory były mi stosunkowo obojętne, no i jest też jedna nowość, którą umieszczam tutaj z lekką obawą. Zresztą zaraz wszystko Wam wyjaśnię! :)


Jak widać, grupka czerwcowych ulubieńców ponownie jest całkiem liczna. Zauważyłam, że jak już uprę się na jakiś produkt, to sięgam po niego niemal codziennie, efektem czego zmiany przychodzą dopiero, jak już się nieco znudzę dotychczas używanym kosmetykiem.


Zacznijmy nietypowo, bo od pielęgnacji, której jak zwykle jest mniej, niż kolorówki. Tym razem króluje marka Bath & Body Works i - sądząc po moich ostatnich owocnych zakupach, o których wkrótce - tak zostanie też w przyszłym miesiącu. Wracając jednak do czerwca - nie wiedzieć czemu  - właśnie teraz, w największe upały, zakochałam się w zapachu Dark Kiss, który jest intensywnie słodki, a jednocześnie nieco ciężkawy i pasowałby bardziej na jesień lub zimę. Tak czy inaczej, ja zakochałam się w nim na nowo właśnie teraz i korzystając z długotrwałego zapachu, pozostawianego przez balsam, w końcu zaczęłam korzystać również z mgiełki w celu zintensyfikowania zapachu. Tak naprawdę dopiero teraz doceniłam prostotę tego rozwiązania, ale o tym również innym razem ;)

Kolejnym świetnym balsamem, który sobie upodobałam w czerwcu, był niemniej popularny Pink Chiffon, również z Bath & Body Works. Sama nie wiem, który z zapachów bardziej mnie w sobie rozkochał, bo po Pink Chiffon sięgałam niemal tak samo chętnie, jak po wspomniany Dark Kiss. Uwielbiam to, jak oba balsamy nawilżają moją skórę i to, jak długo i intensywnie pachną. Wkrótce postaram się o recenzję tych balsamów.

W czerwcu, polubiłam się również z olejkiem z Orientany. Wprawdzie mam go już jakiś czas i kilkukrotnie z niego korzystałam, ale jakoś trudno mi było wyrobić sobie o nim zdanie, tym bardziej, że dotąd nie byłam fanką nacierania całego ciała oliwka. Ostatnio jednak coś mi się odmieniło i olejek o zapachu indyjskiego jaśminu podbił moje serce na tyle, że sięgałam po niego zawsze po kąpieli po fitnessie. Nie tylko świetnie nawilżał skórę, ale też cudownie otulał ją relaksującym i nienachalnym zapachem. Jestem Wam winna jego recenzję, więc mam nadzieję, że wkrótce uda mi się ją napisać.

Maska do stóp Feet Up Rescue z Oriflame to moje stare-nowe odkrycie. Miałam wcześniej tę maskę w starszej wersji i byłam bardzo zadowolona z jej działania, a całkiem niedawno odgrzebałam z zapasów uaktualnione wydanie tego produktu. Maska fantastycznie nawilża i nieco zmiękcza moje problematyczne stopy (mam wiecznie ugniecioną skórę na piętach :P). Jedna sesja masażu z tą maską i stopy są w zauważalnie lepszej kondycji i to nie tylko do czasu pierwszej kąpieli. Efekt utrzymuje się co najmniej kilka dni.

Ostatnim pielęgnacyjnym odkryciem czerwca, była dla mnie pomadka ochronna o zapachu cynamonu z Sylveco. Od razu dementuję informację o zapachu - pomadka wcale a wcale nie pachnie cynamonem, ale fantastycznie nawilża i natłuszcza usta. Zmiękcza je i utrzymuje w dobrej kondycji. Mimo, że nadal lubię się z moją ukochaną Nivea Vitamin Shake, to muszę przyznać, że znalazłam dla niej godnego konkurenta i z pomadkami Sylveco polubię chyba na dłużej.


Przejdźmy teraz do kolorówki, gdzie na pierwszy rzut oka niewiele jest nowości. W czerwcu najczęściej i najchętniej sięgałam po niezawodny róż z Alverde (kolor 04 Soft Pink). Wyciągnęłam też dawno już sprawdzony róż Down Boy z TheBalm, który wraz z rozświetlaczem Mary-Lou Manizer również z TheBalm, tworzy na mojej twarzy jeden z najbardziej zgranych duetów ever. Po wspomniany rozświetlacz sięgam coraz chętniej, ponieważ, jak pewnie wiecie, w końcu znalazłam mój idealny puder matujący, którym jest Maybelline Dream Matte Powder. Tym samym nie straszne mi świecenie! :)


Jeśli chodzi o cienie - nadal sięgałam po sprawdzoną paletkę Oh So Special (swatche KLIK) ze Sleeka, ale w czerwcu wyjątkowo upodobałam sobie również jedną z najstarszym paletek w ofercie Sleeka, czyli Storm (swatche KLIK). Jasny perłowy cień na całą powiekę, matowy brąz w załamaniu i zielony lub granatowy akcent na dolnej powiece i makijaż gotowy! Coś czuję, że w końcu wezmę ją w obroty jak należy, tym bardziej, że mój ukochany cień z OSS nieuchronnie dobija dna (znacie jakiś odpowiednik cienia Gateau?).


Krem BB Dollish od Lioele (wersja zielona), to nowość nie tylko w ulubieńcach, ale również w kosmetyczce. Jestem bardzo zadowolona z efektu, jaki ten bebik daje na buzi, ale zaalarmowana często powtarzającą się informacją o jego właściwościach zapychających, póki co uważnie obserwuję moją cerę i staram się nie wydawać pochopnych wyroków. Nie zmienia to faktu, że zwłaszcza na początku miesiąca, wyjątkowo często sięgałam po ten produkt, stąd jego obecność w ulubieńcach. Obecnie, w związku ze zmianą kremu, odstawiłam produkt ponieważ któryś z nich ewidentnie źle wpływa na moją cerę, dlatego teraz swoją uwagę skupiłam na kremie, ponieważ tego produktu używam przecież codziennie.

W przerwach od stosowania Dollish, sięgałam po podkład Rimmel Match Perfection w odcieniu Classic Ivory. Jestem z niego całkiem zadowolona i uważam go za bardzo przyzwoity produkt. Utrwalony moim ulubionym pudrem, trzyma się na twarzy naprawde nieźle i całkiem długo utrzymuje mat. Ponoszę go jeszcze trochę i postaram się napisać o nim więcej.

Wielokrotnie żaliłam się Wam, że moje paznokcie u rąk są aktualnie w opłakanym stanie, ale na szczęście mam jeszcze pole do popisu na paznokciach u stóp, gdzie przez cały czerwiec raz za razem gościł Essie w kolorze Watermelon (swatche KLIK). Polubiłam ten lakier już w ubiegłym roku, ale dopiero teraz wydał mi się być dokładnie takim kolorem, jaki chciałabym nosić na stopach :)

Tusz One by One w wersji Satin Black, to właściwie żadne zaskoczenie, ponieważ uwielbiam zarówno klasyczną (recenzja KLIK), jak i wodoodporną wersję tego tuszu. Pięknie podkreśla rzęsy i pozwala budować efekt bez większych problemów ze sklejaniem pojedynczych rzęs. Tusze One by One, obok maskary False Lash Effect Fusion z Max Factor (recenzja KLIK), to moje tusze numer jeden! :)

Kredki z Avon, które wyróżniłam, to tradycyjnie już brązowa Glimmerstick Diamonds (Brown Sugar) oraz - wyjątkowo - czarna SuperShock, która okazała się być świetną bazą pod kolorowe cienie z paletki Storm. Z obu jestem zadowolona zarówno pod względem kolorystycznym, jak i w kwestii trwałości. Jedyne co mnie denerwuje, to wydajność kredki SS. Przede mną pierwsze temperowanie - macie jakieś rady jak ją zatemperować, żeby jej nie rozwalić? ;)

Ostatnie dwa produkty, to kolorowe pomadki, po które sięgałam szczególnie chętnie pod koniec miesiąca. W tej kwestii najlepiej sprawdzały się albo słynna 102 z serii Kate dla Rimmel lub moja ulubienica Rock'n'Mauve z serii Rogue Caresse od L'Oreal (swatche KLIK). Pod względem pielęgnacyjnym ta druga jest znacznie lepsza, ale trudno odmówic pomadce Kate uroku. Niespodziewanie, po początkowym zawodzie kolorami z tej kolekcji, stałam się posiadaczką czterech z pięciu dostępnych w Polsce kolorów. No cóż, jak to mówią - tylko krowa nie zmienia zdania :D

***

Znacie moich ulubieńców? Czy są wśród nich również i Wasi faworyci? Dzielcie się linkami do swoich podsumowań w komentarzach! :)
K.
Czytaj dalej

czwartek, 27 czerwca 2013

Pharmaceris A - łagodząca pianka myjąca PURI SENSILIUM

Cześć Dziewczyny!
Dzisiaj znowu kieruję swoją i Waszą uwagę w kierunku pielęgnacji i zachęcam Was do przeczytania recenzji pianki myjącej od Pharmaceris z serii A. Jeśli lubicie niestandardowe produkty do oczyszczania twarzy, to być może ten kosmetyk Was zainteresuje! :)


OPIS PRODUCENTA:
Pianka do codziennego mycia twarzy i oczu dla skóry szczególnie wrażliwej i podatnej na alergię. Preparat odpowiedni dla skóry w każdym wieku. Zastępuje tradycyjne mydło.
Delikatna i przyjemna w użyciu pianka skutecznie usuwa zanieczyszczenia oraz makijaż. D-pantenol oraz Glucam® przywracają odpowiedni poziom nawilżenia eliminując uczucie suchości i nadmiernego napięcia naskórka.
Innowacyjna IMMUNO-PREBIOTIC FORMULA łagodzi podrażnienia i zmniejsza nadwrażliwość skóry. Pianka nie zawiera mydła.

Hipoalergiczna. Bez parabenów, mydla, alergenów, SLS, SLES, kompozycji zapachowej.


DZIAŁANIE:
Pianka, zgodnie z obietnicą producenta, delikatnie i łagodnie oczyszcza twarz i robi to dobrze, o ile nie próbujemy wykonać nią demakijażu. W tej roli niestety może się nie sprawdzić, ponieważ nawet po dość intensywnym masażu twarzy pianką, możemy nadal mieć na twarzy resztki podkładu czy pudru.

Jestem zadowolona działania tej pianki stosując ją w dwojaki sposób - albo używam jej tylko podczas porannego mycia, albo stosuję ją jako etap wieczornego oczyszczania twarzy, po oczyszczeniu twarzy płynem micelarnym lub dwufazowym. W ten sposób mam gwarancję dobrze oczyszczonej cery, a nie wymaga to ode mnie dodatkowego wysiłku, ponieważ i tak makijaż oczu zmywam przy użyciu płynu micelarnego. Sięgnięcie po dodatkowy wacik w czasie tej czynności, to naprawdę niewielka filozofia ;) 

Nie zauważyłam, żeby po zastosowanie tego produktu moja cera reagowała wzmożonym ściągnięciem. W tej kwestii jest raczej dość neutralnie, ale nie mam do tego większych tendencji, zwłaszcza, jeśli dbam o dobre nawilżenie cery, wtedy nawet kontakt z wodą jej nie straszny. Oczywiście produkt nie powoduje u mnie żadnych podrażnień.

Myślę, że osoby które mają wrażliwą cerę, również docenią kombinację płynów micelarnych i łagodzącej pianki, które z założenia mają być dla skóry łagodne i mają zapobiegać jej podrażnieniom.


KONSYSTENCJA:
Pianka w buteleczce ma kosystencję płynną, ale po naciśnięciu pompki uzyskuje już docelową, lekką, piankową konsystencję. Łatwo rozprowadza się na zwilżonej twarzy i dokładnie czuć, w którym miejscu jest zaaplikowana. Nie znika podczas mycia, dopóki nie zostanie obficie spłukana wodą.

KOLOR/ZAPACH:
Pianka jest biała i zgodnie z obietnicą producenta nie pachnie. Choć akurat w moim przypadku jest tak, że im dłużej z niej korzystam, tym bardziej mnie denerwuje ten jej brak zapachu, który jest dla mnie mało atrakcyjną cechą produktu. Mimo wszystko alergicy i wrażliwcy powinni docenić ten fakt, jeśli tylko są nadwrażliwi na substancje zapachowe zawarte w kosmetykach.


OPAKOWANIE:
Pianka znajduje się w przeźroczystej, estetycznej buteleczce z pompką. Podoba mi się jej apteczny, minimalistyczny design, który przywodzi na myśl poczucie, że naprawdę mamy do czynienia z kosmetykiem specjalistycznym. Buteleczka zawiera 150ml produktu i jest zwieńczona białą pompką spieniającą.


WYDAJNOŚĆ:
Z racji tego, że stosuję ją aktualnie głównie rano, a wieczorem sięgam po ulubiony żel, moja pianka wystarcza mi na nieco dłużej, ale kiedy początkowo stosowałam ją rano i wieczorem, to zauważyłam szybki i znaczny jej ubytek. Podejrzewam, że stosowana dwa razy dziennie, skończyłaby się mniej więcej po miesiącu, może 1,5. Zastanawiam się, czy to mało czy dużo, bo o ile sobie przypominam, żel micelarny z Be Beauty również wystarcza mi na półtora miesiąca i nie uważałam tego za coś złego. Tę kwestię pozostawiam Wam do rozstrzygnięcia.


CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Pianka kosztuje około 20-25zł i jest dostępna w większości aptek.

CZY KUPIĘ PONOWNIE:
Nie. Nie dlatego, że jest to produkt zły. Po prostu nie oczarował mnie na tyle, żebym chciała po niego sięgnać ponownie, podczas gdy jest tyle innych, które również mnie ciekawią. Ot, choćby pianka oczyszczająca z serii Pharmaceris T :)

SKŁAD:


Przyznam, że początkowo byłam oczarowana piankami, ale z biegiem czasu coraz chętniej wracam do żeli. Bardzo miło wspominam również piankę z Lirene z serii Design Your Style (również recenzowanej na blogu), zastąpionej właśnie nową serią Youngy. Na pewno chętnie sięgnę raz na jakiś czas po produkt tego typu, ale nie przypuszczam, żeby pianki zaczęły stanowić podstawę mojej pielęgnacji :)

A co Wy sądzicie na temat produktów do oczyszczania twarzy w formie innej, niż żel? :)
K.
Produkt otrzymałam do przetestowania od Pani Magdaleny, reprezentującej Laboratorium Kosmetyczne Dr Ireny Eris.
Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast