piątek, 21 marca 2014

Orly - First Blush - kolekcja BLUSH [swatche]

Cześć Dziewczyny!

Nie mogę się powstrzymać, żeby po raz kolejny nie pojawić się tutaj z lakierem do paznokci! Całkiem niedawno pokazywałam Wam moje zakupy z targów kosmetycznych Beauty Forum, wśród których znalazł się dzisiejszy bohater - absolutnie cudowny, koralowy First Blush z wiosennej kolekcji Orly - Blush! Dawno już nie zdarzyło mi się, żebym po jakiś lakier sięgała kilka razy z rzędu, ale w tym jestem bezgranicznie zakochana i z niepokojem obserwuję coraz większy ubytek w buteleczce! Jedyne czego mogę żałować to to, że nie skusiłam się od razu na pełnowymiarową buteleczkę!


KOLOR:
First Blush, to kolor nieco zdradliwy, bo naprawdę trudno oddać jego urok na zdjęciach! Dla mnie to idealny odcień koralowego, w którym proporcja między czerwienią a różem bardzo często przeważa na korzyść tego drugiego. I moją, bo różowe lakiery, to moja wielka słabość, dlatego wszystkie, które zawierają choć kroplę różu niezmiennie wołają do mnie "mamo!" :)

First Blush na zdjęciach wygląda bardzo różnie i jest to też w dużej mierze zależne od światła. I ciepłym sztucznym lub słonecznym świetle bardziej dominują w nim czerwone tony, natomiast im chłodniejsze światło, tym bardziej widać w nim róż. Wszystkie poniższe zdjęcia były zrobione tego samego dnia na przestrzeni maksymalnie 30 min, a jedyne co się zmieniało to moje położenie względem okna ;)

Jak trudny do uchwycenia jest ten kolor może świadczyć chociażby to, że producent widzi go na stronie jako malinową czerwień, którą First Blush z pewnością nie jest...! :D


PĘDZELEK:
Na targach zdecydowałam się na zestaw miniaturek, więc siłą rzeczy, pędzelek w moim lakierze jest też krótszy i węższy, niż standardowo, ale jest przy tym zaskakująco wygodny. Dotychczas, dobrze to wiecie, preferowałam niemal wyłącznie szerokie pędzelki, ale tym razem nie odczułam właściwie żadnej różnicy. Pędzelek świetnie rozprowadza lakier i nie sprawia mi większych problemów nawet z dotarciem do trudniej dostępnych fragmentów paznokcia, bo z powodzeniem mieści się przy brzegu paznokcia, między skórą a paznokciem, nie mażąc przy tym skórek :)


KONSYSTENCJA:
Tu spotkało mnie niemałe zaskoczenie, bo lakier podczas aplikacji niemal nie ruszał się poza zasięg pędzelka i zostawał tylko tam, gdzie chciałam go nałożyć. Zero rozlewania się po skórach (chyba, że zadrżała mi ręka, no ale tu już sama jestem sobie winna... :)), więc można by pomyśleć, że lakier jest gęsty, ale w sumie to nie prawda, bo w buteleczce widać, że pływa sobie całkiem swobodnie ;))

Po średnio udanym spotkaniu z miniaturkami lakierów OPI, które niestety mają bardzo dziwną konsystencę, a do tego koszmarny pędzelek, byłam nieco sceptycznie nastawiona do Orlikowych miniaturek, ale kolekcja Blush tak mocno wpadła mi w oko, że nie chciałam wyjść z targów bez niej. Jakość pierwszej z miniaturek, czyli właśnie First Blush bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła i liczę na to, że kolejną będą równie przyjemne w obsłudze.


TRWAŁOŚĆ:
Lakier cechuje się całkiem niezłą trwałością. Nieco przełamuje barierę trzech dni i daje mi się cieszyć sobą około czterech dni, z lekko tylko startymi końcówkami, czasami z bardzo drobnym ubytkiem (zwykle spowodowanym rozdwajającym się paznokciem lub wyjątkowo bolesnym uderzeniem :D).

ZMYWANIE:
Bardzo łatwe i zupełnie bezproblemowe. Lakier nie maże się po skórze, nie farbuje ani skórek, ani paznokci. Więcej takich poproszę!

CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Lakier na pewno możecie nabyć na stronie dystrybutora marki Orly w Polsce TU. Pełnowymiarowy egzemplarz o pojemności 18 ml, to koszt 39 zł, natomiast miniaturka o pojemności 5,3 ml, dostępna w zestawie z trzema innymi kolorami z kolekcji Blush, to koszt 60 zł.

***
No dobra, dosyć gadania! Pora na prezentację mojej nowej lakierowej miłości! :) Pierwsze zdjęcia zrobione są w pełnym słońcu, wobec czego lakier przybrał








I jak?! Jesteście nim zachwycone tak samo, jak ja? Dla mnie to absolutne objawienie tego miesiąca i już drżę na myśl co ja biedna pocznę, jeśli wykończę tę buteleczkę! <problemypierwszegoświata>

...chyba trzeba zrobić zakupy ;))

Dajcie znać co o nim myślicie!
K.
Czytaj dalej

poniedziałek, 17 marca 2014

Paese 110 & Essie Beyond Cozy [swatche]

Cześć Dziewczyny!

Znowu minęła dłuższa chwila odkąd pokazałam na blogu lakier, a ostatnio przybyło mi sporo nowości. Zanim jednak je zaprezentuję, pokażę Wam duet, który znajduje się w moich zbiorach już od pewnego czasu, ale oba lakiery musiały trochę poczekać na swoją kolej. Dopiero kiedy zobaczyłam piękny fiolet u Aalimki zajrzałam do swoich zbiorów i okazało się, że mam dokładnie ten sam numer, czyli Paese 110! Na środkowym palcu, dodałam do niego piękny brokatowy Essie Beyond Cozy w odcieniu jasnego, chłodnego złota.


KOLOR I KRYCIE:
Paese 110, to piękny, nieco przykurzony odcień fioletu. Moim zdaniem znajduje się idealnie pośrodku skali, między pastelowym fioletem, a jego ciemniejszymi odcieniami. To kolor, który można by określić jako lawendowy. Lakier ma raczej żelkową formułę, ale każda kolejna warstwa znacząco wzmacnia intensywność koloru, dlatego już dwie dają zadowalające krycie.


PĘDZELEK:
Lakier ma cienki pędzelek i choć zazwyczaj nie jestem fanką tak wąskich aplikatorów, to jednak uczciwie przyznaję, że tym razem sprawdził się bardzo dobrze. Bardzo dobrze rozprowadzał lakier dokładnie tak, gdzie chciałam dołożyć trochę koloru i właściwie nie miałam żadnych problemów z rozlewaniem się lakieru po skórkach.


TRWAŁOŚĆ:
Lakier niestety nie ujął mnie trwałością, ponieważ po trzech dniach musiałam do zmyć z powodu sporych odprysków. Szkoda, że nie trzyma się lepiej i że obietnicę producenta o długotrwałej formule można włożyć między bajki. Choć nie jestem tym faktem zachwycona, to jednak powoli akceptuję myśl, że niewiele lakierów, poza Essie, trzyma się na moich paznokciach dłużej.

ZMYWANIE:
Ze zmyciem Paese nie miałam najmniejszych problemów. Lakier łatwo poddaje się zmywaczowi. O wiele gorzej zmywało mi się Beyond Cozy, ale to już zupełnie inna historia! ;)



CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Lakiery Paese kosztują 15,90 zł, jeśli kupujecie je w sklepie internetowym marki. Kosmetyki Paese znajdziecie również przede wszystkim na wyspach w centrach handlowych - w Warszawie - w Złotych Tarasach i w CH Plac Unii.





***
I jak Wam się podoba Paese? Zdaje sobie sprawę, że ten kolor jest raczej jesienny, ale czasami nachodzi mnie ochota na fiolety, a wtedy sezon totalnie nie ma dla mnie znaczenia! :))

Koniecznie dajcie znać czy podoba Wam się ten odcień i czy znacie lakiery Paese? :)
K.
Czytaj dalej

piątek, 14 marca 2014

Nowości z Targów Kosmetycznych Beauty Forum Wiosna 2014 :)

Cześć Dziewczyny!

Od kilku dni na blogach pojawiają się posty z zakupami z targów kosmetycznych Beauty Forum, które odbyły się - jak co sezon - w Hali MT Polska w Warszawie. Ja oczywiście też przyłączę się do tego ogólnego trendu, bo sama chętnie zaglądam do takich postów i z ogromną ciekawością podziwiam Wasze zakupy :)


To był mój pierwszy raz na Beauty Forum, wcześniej dwukrotnie uczestniczyłam w targach, ale tych, które odbywają się w Hali Expo XXI. Tym razem od razu postawiłam na te większe targi, ponieważ, obserwując poprzednie edycje, doszłam do wniosku, że w ten sposób mam szansę skorzystać z oferty trudniej dostępnych wystawców. Tym razem nastawiłam się przede wszystkim na Zoyę i Orly, ponieważ bardzo mocno wpadły mi w oko ostatnie kolekcje tych producentów, czyli kolekcja Naturel z Zoyi i Blush z Orly.


Na miejscu spotkałam mnóstwo znajomych blogerek, głównie lakieromaniaczek, choć po relacjach z targów widzę, że generalnie blogosfera kosmetyczna tłumnie oblegała halę na Marsa :)) Ja oczywiście umówiłam się z Sylwią, Kamilą i Zuzią, choć już na początku zakupów wyszło tak, że podzieliłyśmy się na dwie pary i dalej buszowałam już tylko z Sylwią. Myślę, że połączył nas wspólny cel - kupić tylko to, co zaplanowałyśmy :D Sylwii udało się to chyba ciut lepiej, ale i ja uważam swoje zakupy za bardzo udane! Choć na Beauty Forum można by buszować i całe dwa dni, to my uwinęłyśmy się ekspresowo, bo w dwie godziny załatwiłyśmy zakupy z naszych list i uciekłyśmy, z daleka omijając domniemane siedliska rozpusty, których w których nie miałyśmy interesów do załatwienia ;)) Jestem z siebie dumna, bo na targach nie trudno popłynąć z zakupami, podczas gdy zewsząd kusi się nas atrakcyjnymi promocjami. Obejrzałam to, na czym mi zależało, ominęłam to, czego nie potrzebowałam i wyeliminowałam z listy to, co na żywo nie chwyciło mnie za serce tak mocno, jak przez monitor :)


Jedyny produkt do pielęgnacji, który zamierzałam kupić, to skarpetki peelingujące. Miałam już okazję wypróbować skarpetki EpilFeet (KLIK) i byłam z nich bardzo zadowolona, jednak nie znalazłam ich na targach, a ponieważ wpadły mi w oko inne stoiska ze skarpetkami znanymi mi z blogów, to skusiłam się na Magic Foot Peel, o których czytałam u Agu i u Niecierpka. Widziałam też Cosmabell, o których też swego czasu sporo pisałyście, ale ostatecznie stanęło na MFP :) W sumie zabawne było to, że Pan próbował nas przekonać do zakupu, opowiadając, że pisali o nich m.in. w Playboyu, a ja Panu odparowałam, że Playboy, to żaden wyznacznik, ale że czytałam dobre opinie o nich na blogach kosmetycznych i dla mnie to jest dobra rekomendacja ;))


Kiedy tak błądziłyśmy z Sylwią w poszukiwaniu stoiska Costasy, natknęłyśmy się na kolejną znajomą buzię, czyli Paulę, która pojawiła się na targach jako przedstawiciel marki Paese. Oczywiście dałam jej się skusić na zachwalaną przez nią kredkę w pięknym, metalicznym odcieniu brązu - a brązy idą u mnie w każdych ilościach! Kredka jest wprawdzie automatyczna (ja to akurat lubię), ale jeśli ktoś lubi korzystać z cienkiego rysika, to w zestawie znajdzie też maleńką temperówkę. Oprócz tego kredka jest zakończona gąbeczką, która można rozetrzeć kreskę. Mam jeszcze ochotę na kolor fioletowy - Paula mi zdradziła, że w kolejny weekend będzie można zrobić zakupy w Paese z 40% rabatem, pod warunkiem posiadania kuponu z Flesza lub Vivy, więc może nadrobię to faux pas i dokupię sobię wersję bakłażanową :))


Skoro już napomnknęłam o Costasy - na ich stoisku kupiłam kolejne opakowanie podkładu mineralnego  z Lily Lolo w odcieniu China Doll, który recenzowałam na blogu jakiś czas temu (KLIK). Tak bardzo pokochałam ten podkład i ten konkretny kolor, że widząc coraz bardziej puste opakowanie, stwierdziłam, że nie ma opcji, żebym wyszła z targów bez niego. A opłacało się, bo podkład był tańszy aż ok.15 zł, a dodatkowo trafiło mi się już nowe opakowanie. Muszę przyznać, że na żywo robi jeszcze lepsze wrażenie, niż na zdjęciach promocyjnych. Początkowo byłam im nieco przeciwna, bo lubiłam stare, białe opakowania, ale te rzeczywiście są bardziej eleganckie.

Początkowo zastanawiałam się jeszcze nad zakupem różu Candy Girl, który spodobał mi się u Iwetto, ale na razie odłożyłam ten zakup w czasie. Róży mi nie brakuje, a ja nie chciałam przesadnie szaleć z zakupami, bo coraz intensywniej planujemy zagraniczną majówkę, więc wiecie-rozumiecie... Kasa z powietrza się nie weźmie, trzeba zaoszczędzić :D

Zoya Naturel: Odette, Rue
Jeśli chodzi o lakiery Zoya, to kupiłam oba odcienie, które wpadły mi wcześniej w oko, czyli jagodową Odette i różowonudziakową Rue. Wiedziałam, że te kolory będą moje, jak tylko zobaczyłam je na pierwszych zdjęciach promocyjnych! Po cichu liczyłam jeszcze na Payton z kolekcji Zenith, ale niestety nie było tego lakieru. To mój pierwszy kontakt z Zoyą, więc ciekawa jestem jak nam będzie się współpracować. Oczywiście największą korzyścią kupowania Zoyi na targach była - po pierwsze sama możliwość zakupu :D, bo te lakiery są niestety dość trudno dostępne, a po drugie cena niższa czasami nawet o 15 zł w stosunku do cen ze źródeł internetowych.


You're Blushing, to zakup nadprogramowy, wygrzebany z wyprzedażowego kosza na stoisku Orly. Oczywiście mogłabym tam grzebać i grzebać, nawet miałam kilku innych kandydatów, ale założyłam sobie, że nie przekroczę ustalonego budżetu, więc - całe szczęście - dysponowałam jedynie gotówką, którą miałam w portfelu (bo na większości stoisk ni było możliwości płatności kartą). Z wyprzedażowych typów najbardziej wpadł mi w oko różowolawendowy odcień z kolekcji Cool Romance, wypuszczonej na wiosnę 2012.


A skoro już o rumieńcach mowa - poprzedni lakier to You're Blushing, a te piękności pochodzą z kolei z ostatniej kolekcji Orly kryjącej się pod uroczą nazwą Blush. Śledząc swatche tej kolekcji u Antiii, miałam trzy typy, z których jeden - Classic Contours wyeliminowałam, stwierdzając, że jest zbyt podobny do Essie Island Hopping, ale za to przepadłam, kiedy zobaczyłam cztery piękne kolory z tej kolekcji w secie miniaturek. Muszę Wam szczerze przyznać, że poza oczywistym typem - First Blush, najbardziej podoba mi się pomarańczowy Cheeky! Nie przepadam szczególnie za takimi kolorami, ale ten zdecydowanie ma coś w sobie! No, ale po kolei - w skład zestawu wchodzą kolejno od lewej - Naked Canvas, Dare To Bare, Cheeky i First Blush. Dodatkowo dobrałam sobie jeszcze piękny różowolawendowy Flawless Flush, również z nowej kolekcji (całkowicie inny, niż You're Blushing ;)).


No i na koniec jeszcze jeden Orlik... Sylwia została wyznaczona do szczególnej misji w trakcie targów, a mianowicie miała kupić dwie buteleczki Pure Porcelain dla koleżanek. No i niby go oglądałam, niby mi się podobał, ale tak zajęłam się oglądaniem Blush, że nie przemyślałam tematu zbyt dokładnie... A kiedy następnego dnia obejrzałam swatche (mimo, że dzień wcześniej Sylwia miała ten lakier na paznokciach, a ja bardzo dokładnie się mu przyjrzałam!), to niemal natychmiast zaalarmowałam Paulę (dziękuję jeszcze raz :*) z prośbą o pomoc w zakupie! W środę odebrałam od niej moją porcelankę no i w końcu mam - kolejny zakup spoza listy, ale mimo to bardzo satysfakcjonujący. Oby jakościowo był tego warty! Kaczmarta, Ancyk - Wy jesteście temu winne na równi z Sylwią! :D

I jeszcze mała dygresja - w przypadku zmiany buteleczek i ogólnej oprawy graficznej Orly również marudziłam, że nieładne, że to nie to samo i znowu... jak w przypadku Costasy... okazało się, że czerń jest jednak klasyczna, a nowe buteleczki na żywo wyglądają naprawdę ładnie i zgrabnie! :)

***
No! Starczy tego dobrego! Teraz ponownie narzucam sobie ban zakupowy - targi były zaplanowaną dyspensą, oprócz tego popełniłam kilka drobnych zakupów i znowu mogę uznać, że niczego nie potrzebuję! Cieszę się, że zrealizowałam większość pozycji z mojej listy zakupów, przygotowanej na targi, a co do pozycji, których nie kupiłam lub ich nie było - nie żałuję. Dawno nie zrobiłam tak przemyślanych i satysfakcjonujących zakupów :)

...oczywiście po targach Sylwia i tak się ze mnie śmiała, że jestem bardzo monotematyczna, jeśli chodzi o kolorystykę nowych lakierów :D

Dajcie znać, czy próbowałyście już któryś z moich nowości! :)
K.

P.S. Przy okazji dziękuję jeszcze raz Monice za zorganizowanie zaproszeń na targi! :)

Czytaj dalej

poniedziałek, 10 marca 2014

Największe denko świata, czyli czteromiesięczny zbiór pustaków :)

Cześć Dziewczyny!

W końcu zebrałam się na odwagę, żeby zabrać się za rozprawienie się z pustymi opakowaniami z ubiegłego roku, a konkretniej z ostatnich czterech miesięcy 2013 roku... O ile nadrabianie nowości nie ma po takim czasie większego sensu, bo większość z nich albo już pojawiła się na blogu, albo jeszcze się na nim pojawi, tak w przypadku denkowego posta, to już ostatni dzwonek, żeby dać Wam znać co sądzę o produktach, które zużyłam w całości, a które nie zawsze zasługują na pełną recenzję.


Żeby nie było za długo i zbyt nudno, to postaram się omówić każdy z produktów w miarę zwięźle - i tak darowałam już sobie próbki i odlewki... :D Tym razem nie wskazuję następców, bo po takim czasie naprawdę nie pamiętam już jak to dokładnie wyglądało... ;)

Pierwsza partia zdjęć była robiona jeszcze starym aparatem, gdzieś w listopadzie, więc jakościowo są takie sobie, ale tym razem liczy się przede wszystkim treść, więc jestem pewna, że wybaczycie mi te kilka mniej urodziwych zdjęć :)



1./2. Żele pod prysznic Plum & Maple Syrup; Dragon Fruit & Capsicum; Original Source (250ml; ok.8-9zł).
Żele z Original Source co jakiś czas przewijają się na moim blogu, co tylko potwierdza to, że chętnie po nie sięgam i regularnie do nich wracam. Podoba mi się to, że marka co jakiś czas wypuszcza sezonowe nowości i każda z nich prędzej czy później trafia w moje ręce. Odpowiadają mi zarówno ich właściwości, jak i zapachy. Żele dobrze oczyszczają moją skórę, ale jej nie wysuszają :)


3. Multifunkcyjny balsam do ciała 10w1 BB Beautiful Body; AA (400 ml; ok. 15zł).
Mam wrażenie, że już coś pisałam na temat tego balsamu, ale nie mogłam znaleźć tej wzmianki. W każdym razie balsam okazał się być bardzo przyzwoitym smarowidłem, może nawet nieco zbyt treściwym, jak dla mnie. Dobrze nawilżał skórę moją i mojego faceta, a przy tym miał stosunkowo neutralny zapach. Momentami dawało się wyczuć w nim nutę charakterystyczną dla produktów z mocznikiem, ale nie było to zbyt uciążliwe. Pod koniec korzystania z produktu opakowanie stało się nieco uciążliwe, ponieważ produkt ma dość gęstą konsystencję i coraz trudniej było go wydostać. Później korzystałam z innej wersji, a teraz przez pewien czas nie planuję powrotu.

4. Płyn do higieny intymnej; Facelle (300 ml; ok.7zł).
Ten płyn z pewnością jest dobrze znany większość z Was. Swego czasu robił furrorę na blogach jako produkt do mycia ...wszystkiego. Ja stosowałam go dwojako - albo zgodnie z przeznaczeniem, albo jako łagodny produkt do oczyszczania włosów. Płyn Facelle jest pozbawiony SLS/SLES, dzięki czemu nie podrażnia ani miejsc intymnych, ani skóry głowy w przypadku stosowania go zamiast szamponu. U mnie sprawdził się bardzo dobrze! Polubiłam go, więc jeszcze nie raz pojawi się na mojej półce.


5. Dwufazowy płyn do demakijażu; Balea (100ml, ok. 10zł przez internet).
Po wakacjach zrobiłam większe zamówienie na stronie Kokardi i zamówiłam m.in. ten płyn do demakijażu. Od pewnego czasu niemal całkowicie porzuciłam micele i stosuję głównie dwufazówki, a o tej czytałam trochę dobrych rzeczy, więc miałam ochotę ją wypróbować. Choć produkt nie jest zły, to jednak doszłam do wniosku, że nie jest na pewno na tyle dobry, żeby bawić się z sprowadzanie go lub zamawianie przez internet. Niby wszystko dobrze zmywał, niby nie zostawiał przesadnie tłustej warstwy, ale dwufazówka z Lirene i tak bije go na głowę i to tego produktu zamierzam się trzymać. Powrotu do Balea nie planuję.

6. Orzeźwiający krem przeciw niedoskonałościom; Sanoflore (50ml; ok.50 zł).
Ten krem urzekł mnie przede wszystkim naturalnym składem, potwierdzonym certyfikatem EcoCert i z tego względu zdecydowałam się na zakup. Produkt dobrze się sprawdził na mojej skórze, całkiem nieźle utrzymywał ją w ryzach. Nie był szczególnie pomocy w kwestii ograniczenia przetłuszczania skóry, ale za to pomagał w gojeniu się wyprysków i częściowo pewnie zapobiegał ich pojawianiu się w innych miejscach twarzy poza brodą. Byłam z niego zadowolona, więc nie wykluczam powrotu.

7. Nawilżająco-rozjaśniający krem pod oczy Wrażliwa Natura; AA (15ml, ok.15 zł).
Krem, którego używałam z niemała przyjemnością - dobrze sobie radził z nawilżeniem delikatnej skóry wokół oczu i dbał o jej kondycję. U mnie nie rozjaśniał jakoś szczególnie skóry, ale też nie mam z tym większych problemów. Nie wiem tylko, czy nadal jest dostępny, bo ostatnio zniknął mi z widoku. Jeśli go znowu spotkam, to bardzo możliwe, że ponowię zakup. Więcej napisałam o nim TUTAJ.


8. Nawilżająca odżywka do włosów suchych i zniszczonych; Isana (300ml; ok.6 zł).
Zużyłam ją już tak dawno temu, że nie pamiętam zbyt wiele swoich wrażeń na jej temat, ale jedno jest pewne - nie zastąpi mi odżywki z olejem babassu, która była rewelacyjna! Ta jest po prostu przyzwoita. Nawilżenie włosów po jej użyciu było ok, nie były splątane, nie puszyły się, ale niczym szczególnym mnie nie ujęła. Wszystko było po prostu przyzwoite, bez fajerwerków, dlatego nie wiem, czy skuszę się na nią ponownie.

9. Szampon do włosów pozbawionych blasu; Shine Boost; Syoss (500ml; ok.15zł).
Do tego szamponu wracamy z moim facetem na okrągło. To on korzysta z niego regularnie, ale ja mu go co jakiś czas podkradam, bo nie dość, że dobrze oczyszcza włosy i skórę głowy, nie podrażnia, to jeszcze pięknie pachnie i jeszcze zdaje się naprawdę nieco nabłyszczać włosy. Mój facet nie chce używać innego, a ja z chęcią mu go kupuję, więc jest to stały bywalec w naszej łazience :)


10. Jedwab do włosów; CHI (15ml; 10zł).
Ten jedwab kupiłam u mojej fryzjerki jakiś czas temu i chyba tylko w salonach kosmetycznych jest dostępny stacjonarnie. Mimo, że to ten sam producent, co w przypadku jedwabiu Biosilk (Farouk), to CHI jest o niebo lepszy jeśli chodzi o skład, ponieważ nie zawiera alkoholu, który na dłuższą metę zamiast chronić końcówki, jeszcze mocniej je wysusza. Gdyby CHI był łatwiej dostępny, kupowałabym go znacznie częściej, bo bardzo lubię jego działanie - świetnie zabezpiecza końcówki włosów i pomaga je nieco okiełznać. Na pewno jeszcze nie raz do niego wrócę.

11. Suchy szampon Batiste (50ml; ok.8 zł).
Ta miniaturka Batiste, to mój pierwszy kontakt z tymi szamponami i od razu udany! Co tu dużo gadać - nie wyobrażam sobie już funkcjonować bez Batiste, bo ratują mnie zawsze wtedy kiedy nie mam czasu na mycie klapniętych i lekko tylko nieświeżych włosów. Więcej napisałam w obszernej recenzji wszystkich wersji Batiste, które przetoczyły się przez moje ręce - KLIK.


12./13/14. Żele pod prysznic Raspberry&Vanilla, Orange&Liquorice, Mango&Macadamia; Original Source (250 ml; ok.8 zł).
Jak już wspomniałam w pierwszym punkcie tego megadenka - do żeli Original Source po prostu lubię wracać i chętnie sięgam po kolejne wersje. Następne trzy puste opakowania tylko dowodzą tego, że nie kłamałam... :)


15. Szampon do włosów suchych; Miracle Moist; Aussie (300 ml; ok.25 zł).
Ten szampon wywarł na mnie umiarkowane wrażenie. Chociaż dobrze oczyszczał i - o dziwo - nie podrażniał skóry głowy, to jednak w moim przypadku nie wyróżnił się na tyle, żeby usprawiedliwić jego wysoką cenę. Było przyjemnie, ale powrotu nie planuję. Więcej napisałam w recenzji - TUTAJ.

16. Szampon wzmacniający do włosów osłabionych; H-Keratineum; Pharmaceris (250 ml; ok.25 zł).
Za to cenę tego szamponu jest w stanie w pełni zrozumieć! Nie tylko dobrze oczyszczał włosy i skórę głowy, ale też przyczynił się u mnie do znacznego ograniczenia wypadania włosów oraz złagodzenia swędzenia skóry głowy, które od czasu do czasu zdarzało mi się na czubku głowy. Regularne stosowanie tego szamponu pomogło mi się niemal całkowicie pozbyć tej dziwnej przypadłości. Spodobał mi się na tyle, że już mam jedną buteleczkę w zapasie!


17. Krem do mycia ciała o zapachu wanilii; Lirene (400ml; ok.14 zł).
Ten produkt okazał się być naprawdę świetnym wyborem na jesienno-zimowe dni, ponieważ przyjemnie pachniał wanilią, a do tego okazał się być bardzo przyzwoitym produktem oczyszczającym. Dobrze mył i nie wysuszał mojej skóry. W kolejce czekają dwie inne wersje zapachowe, więc postaram się napisać im za jakiś czas wspólną recenzję :)

18. Balsam z papają; Youngy; Lirene (400ml; ok.15 zł).
Te balsamy pokochaliśmy z moim facetem od pierwszego użycia! Dobrze nawilżają skórę (choć dla bardzo suchych skór, to może być za mało!), ale nie zostawiają ciężkiej, tłustej warstwy. Szybko się wchłaniają i przepięknie pachną! W międzyczasie zdążyliśmy wykończyć też wersję z mango, a pozostałe dwie czekają już w kolejce. Na pewno na stałe zadomowią się w naszej łazience!

19. Aktywny balsam antycellulitowy; Stop Cellulit; Lirene (250ml; ok.13 zł).
To już moja druga butla tego balsamu, a trzecia czeka w kolejce. Nie jest to żaden produkt cud, ale lubię po niego sięgać trochę dla spokoju ducha. Sprawdza się lepiej, niż seria MaXSlim, ale wiadomo, że bez ćwiczeń efekty nie będą zbyt spektakularne. Dobrze wygładza skórę i nawilża strategiczne partie ciała, ale do prawdziwego działania antycellulitowego potrzeba więcej chęci i aktywności z naszej strony.


20./21./22./23. Mydła w piance do mycia rąk; Bath & Body Works (259 ml; cena regularna - 29 zł).
Uwielbiam pianki z BBW i jak widać regularnie przewijają się one przez moją łazienkę. W moim przypadku raczej nie zdarza się, żeby wysuszały mi dłonie, dużo bardziej widzę to, gdy stosuję zwykłe mydła w płynie, ani nie powodują nieprzyjemnego uczucia ściągnięcia skóry. Raczej nie kupuję ich w regularnej cenie, tylko korzystam z różnego rodzaju promocji lub wyprzedaży. Aktualnie ponownie korzystam z wersji Sea Island Cotton.


24. Balsam do ciała Twilight Woods; Bath & Body Works (236 ml; aktualnie cena regularna wynosi 49 zł).
Uwielbiam te balsamy do ciała, ponieważ naprawdę dobrze nawilżają moje ciało, choć tutaj zawsze podkreślam, że nie mam problemów z przesuszającą się skórą. Dla mnie nawilżenie jest na wysokim poziomie i większego zwyczajnie raczej nie potrzebuję. Balsamy sprawdziły się nawet zimą, kiedy sezon grzewczy i mrozy potrafią dać skórze w kość. Sięgam po nie bardzo chętnie przez cały rok i zazwyczaj wybieram wersję zapachową odpowiednią do wody toaletowej, po którą sięgam danego dnia, a to właśnie Twilight Woods był jednym z najczęściej wybieranych przeze mnie zapachów :) W tej chwili mam balsam potrójnie nawilżający z tego samego wariantu zapachowego.

25. Żel pod prysznic Twilight Woods; Bath & Body Works (295 ml; aktuanie cena regularna wynosi 49 zł).
Żel z tej samej linii zapachowej, co wyżej opisywany balsam również mocno przypadł mi do gustu. Nie tylko intensywnie pachniał, ale też dobrze oczyszczał skórę i nie wysuszał jej. Cena jest mocno wygórowana, zwłaszcza po podwyżce, dlatego wrócę do niego tylko, jeśli upoluję go w jakiejś dużej promocji. Szkoda, że BBW idzie z cenami w bardzo złą stronę, bo trochę mnie to hamuje przed kolejnymi zakupami, no ale to nie jest temat na denkowy post... ;)

26. Balsam do ciała Dark Kiss; Bath & Body Works (236 ml; aktualnie cena regularna wynosi 49 zł).
Właściwie o właściwościach tego balsamu mogłabym napisać to samo, co o Twilight Woods. Po prostu Dark Kiss, to kolejny z moich ulubionych zapachów na jesień i zimę. Już mam kolejną buteleczkę, bo po prostu kocham ten zapach! :)

27. Żel antybakteryjny; Paris Amour; Bath & Body Works (29ml; ok.8 zł).
Bardzo polubiłam żele antybakteryjne z BBW za to, że nie pachną alkoholem tak, jak żele innych firm. Tutaj naprawdę czuć przyjemny zapach, a działanie antybakteryjne jest zachowane. Plusem jest duży wybór wariantów zapachowych i częste promocje na kilka sztuk żeli. Teraz noszę w torebce inną wersję - Carribean Escape. Więcej o żelu Paris Amour napisałam TUTAJ.


28. Otulający balsam do rąk; Pat&Rub (100 ml; 45 zł).
Absolutny strzał w 10! Dla mnie ten balsam okazał się naprawdę hitem i bardzo chętnie po niego sięgałam! Bardzo dobrze dbał o kondycję moich dłoni, świetnie je nawilżał i odżywiał, zapobiegał zimowym przesuszeniom, a do tego cudownie pachniał! W końcu połączenie w którym cytryna jest nieco stłumiona słodkim karmelem i wanilią - bardzo niebanalne, a jednocześnie bardzo udane połączenie. Więcej napisałam w recenzji TUTAJ. Już mam kolejne opakowanie i cieszę się, że linia otulająca zostaje w ofercie Pat&Rub na stałe! :)

29.Parafinowy krem do rąk; Lirene (100 ml; ok.8 zł).
Kolejny bardzo udany krem do rąk, tym razem z innej półki cenowej, niż Pat&Rub. Muszę szczerze przyznać, że te dwie marki są moimi ulubionymi, jeśli chodzi o kremy do rąk i rzadko sięgam teraz po inne firmy. Krem z Lirene sprawdził się rewelacyjnie jako krem ochronny do dłoni, szczególnie w pracy! Może nie nawilżał zbyt spektakularnie, ale za to świetnie chronił delikatną skórę przed zacięciami od papieru i innych tego typu biurowych predatorów :D Na pewno jeszcze do niego wrócę! Więcej przeczytacie w recenzji TUTAJ.

30. Rumiankowy krem do rąk; Isana (100ml; ok.5 zł).
Z kremami Isany łączą mnie różne relacje - niektóre z wersji limitowanych uwielbiałam, inne nienawidziłam, a te ze stałej oferty troszeczkę pomijam. Do tej pory faworytem była wersja z mocznikiem, natomiast wersja rumiankowa była po prostu ok. Krem umiarkowanie nawilżał skórę, ale trzeba mu było dać chwilę, żeby się wchłonął. Nic specjalnego, ale może go jeszcze kupię, bo to jedyny krem, którego nie bał się dotknąć mój facet ;)


31. Dwufazowy płyn do demakijażu oczu; Lirene (125ml; ok.12 zł).
Kiedyś wręcz nienawidziłam płynów dwufazowych i do demakijażu używałam tylko i wyłącznie płynów micelarnych, ale odkąd pierwszy raz wpadł mi w ręce płyn z Lirene, nagle okazało się, że dwufazówki nie są już tak kiepskie, jak te, których kiedyś używałam. Na początku po prostu go polubiłam, więc kiedy potrzebowałam kupić dwufazówkę, które poradzi sobie w wakacje z demakijażem wodoodpornego tuszu do rzęs, sięgnęłam ponownie po Lirene. W międzyczasie sprawdzałam jeszcze inne płyny i trafiały się różne, ale Lirene dosłownie pokochałam, bo ekspresowo radzi sobie z każdym makijażem, a przy tym nie podrażnia oczu i nie zostawia przesadnie tłustej warstwy, no i co najważniejsze - nie mgli oczu :) Dla mnie to teraz must have - wracam do tego płynu na okrągło, nawet teraz zużywam kolejną buteleczkę! Więcej przeczytacie w recenzji KLIK :)

32. Maska oczyszczająca Catastrophe Cosmetic; Lush (75g; ok. 7 funtów).
Ta maska, to mój lushowy hit. Zamawiam ją kiedy tylko trafi mi się możliwość, bo żadna inna maska nie oczyszcza i nie rozjaśnia mojej skóry tak pięknie, jak ta! Więcej przeczytacie w recenzji - KLIK! :)

33. Antybakteryjny żel myjący Siarkowa Moc; Barwa (120ml; ok.15 zł).
Żel był całkiem przyzwoitym produktem oczyszczającym i generalnie nieźle się sprawdził na mojej cerze, ale szybko zaczął mnie drażnić jego zapach. Było miło, ale raczej więcej się nie spotkamy. Zapraszam do przeczytania konkretów w recenzji - KLIK ;)

34. Tonik nawilżający-oczyszczający; Lirene (200ml; ok.12 zł).
To mój absolutny faworyt, jeśli chodzi o toniki! Sięgam po różne tego typu produkty, ale ostatecznie i tak zawsze wracam do tego! Świetnie orzeźwia skórę, pięknie pachnie i daje poczucie czystej skóry (oczywiście po uprzednim dokładnym demakijażu). Niweluje uczucie ściągnięcia po myciu twarzy i dobrze przygotowuje ją na przyjęcie kremu. W użyciu mam teraz kolejną butelkę! A wszystkie zachwyty przeczytacie w recenzji - KLIK :)

35. Lekki krem głęboko nawilżający; Vita-Sensilium; Pharmaceris (50ml; ok.35-40 zł).
To mój kolejny hit, jeśli chodzi o pielęgnację! Uwielbiam ten krem pod każdym względem! Świetnie nawilża moją mieszaną cerę, a jednocześnie nie prowokuje jej do zwiększonego wydzielania sebum, właśnie dzięki temu, że utrzymuje jej prawidłowe nawilżenie. Daje mi wyraźne poczucie ulgi zawsze wtedy, kiedy moja skóra potrzebuje większej czułości i utrzymuje ją w dobrej kondycji, nawet jeśli jestem chora. Aktualnie zużywam już trzecie opakowanie. Wszystko o tym kremie napisałam w recenzji TUTAJ.


36. Krem złuszczająco-zmiękczający na zniszczone pięty; Propodia (40 ml; ok.15-20 zł).
Kupiłam ten krem z myślą o złuszczeniu nagromadzonego na piętach zgrubiałego naskórka, ale dopiero skarpetki złuszczające poradziły sobie z tym problemem. Myślę, że to kwestia odpowiedniego stężenia kwasów, a w kremie nie jest ono przecież odpowiednio wysokie. Na pewno jego zaletą było to, że dosyć szybko nawilżał i natłuszczał stopy na tyle, że większość suchych miejsc, po kilku aplikacjach, przestawała być widoczna. Nie jestem ani na tak, ani na nie i naprawdę nie wiem, czy jeszcze wrócę do tego produktu.

37. Zmywacz Nail Art; Essence (150 ml; ok.8 zł).
Kupiłam ten zmywacz z polecenia Mani i byłam z niego w miarę zadowolona. Rzeczywiście nie wysuszał skórek ani paznokci, więc pewnie będę do niego wracać raz na jakiś czas, bo zmywacz z Isany jest dobry, ale czasem warto zrobić sobie od niego przerwę, bo ma paskudną tendencję do przesuszania paznokci. Niestety zmywacz z Essence wymaga trochę cierpliwości, bo - jak to ze zmywaczami bez acetonu - chwilę trwa zanim całkiem rozpuści lakier i ściągnie go z paznokci.


38. Woda toaletowa Forever Red; Bath & Body Works (miniaturka).
Tę miniaturkę dostałam dawno, dawno temu do przetestowania i przyznam się szczerze, że bardzo mocno ją oszczędzałam, bo zapach baaaardzo mocno przypadł mi do gustu i mam naprawdę ogromną ochotę na jego pełnowymiarową buteleczkę. Pewnie prędzej czy później skuszę się na ten zapach, bo to zdecydowanie moja bajka - ciepły, otulający i bardzo zmysłowy! :)

39. Puder matujący Dream Matte Powder; Maybellie (ok.35-40 zł/szt.).
To był mój ukochany puder matujący z tych dostępnych w drogerii, ale niestety wszystko wskazuje na to, że marka postanowiła wycofać go z produkcji. Żałuję, bo to naprawdę rewelacyjny produkt, który zapewniał mi matową cerę na długie godziny!

40. Bibułki matujące; Marion (ok. 12 zł).
Kupiłam te bibułki w zastępstwie tych dotychczas używanych z Beauty Formulas, ale niestety były mocno średnie. Owszem, matowiły skórę, ale mam wrażenie, że niestety ścierały z twarzy makijaż. Nie zamierzam do nich wracać, chyba wypróbuję polecane bibułki z Inglota.


41. Krem pod oczy z dziką różą; Alterra (15ml; ok.12zł).
Tego kremu niestety nie zużyłam w całości, bo używałam go u mamy, a w międzyczasie właściwie całkowicie przeprowadziłam się do mojego faceta, a krem stosowałam coraz rzadziej, aż w końcu minął termin... ;) Tak czy inaczej, był całkiem niezły, choć nieco denerwowała mnie jego rzadka konsystencja, to jednak dobrze nawilżał okolice oczu i sądzę, że również nieźle je odżywiał. W tej chwili produkt jest już wycofany.

42. Żel pod oczy ze świetlikiem i bławatkiem; Flos-Lek (15ml; ok.8-10zł).
I tu sytuacji wygląda jak powyżej - nie zużyłam całego produktu, ale zużyłam znaczną jego większość. Bardzo lubiłam z niego korzystać, szczególnie rano, po całonocnym leżakowaniu produktu w lodówce :) Bardzo dobrze nawilżał skórę, a schłodzony świetnie ją pobudzał i sprawiał, że wszelkie opuchnięcia bardzo szybko się redukowały. Myślę, że jeszcze nie raz będę do niego wracać.

***
Uff! W końcu uporałam się z tym megadenkiem! Teraz już tylko zostało mi nadrobić styczeń i luty, ale one - tym razem na szczęście - nie były aż tak obfite, więc powinno pójść znacznie szybciej... ;))

Dajcie znać, jeśli miałyście do czynienia z którymś z moich "pustaków" :)
K.
Czytaj dalej

piątek, 7 marca 2014

LUSH - Bûche de Noël

Cześć Dziewczyny!
Tak, jak obiecałam, dzisiaj przychodzę do Was z kolejną recenzją świątecznego hitu z oferty Lush, czyli czyścika Bûche de Noël! Jeśli natomiast jesteście ciekawego recenzji czyścika Let The Good Times Roll, to zapraszam Was na recenzję sprzed kilku dni TUTAJ.


KONSYSTENCJA:
Bûche de Noël ma konsystencję podobną do opisywanego już przeze mnie produktu - czyścika Angels On Bare Skin (KLIK) i w moim odczuciu jego działanie jest również podobne. Bûche de Noël, to zbita pasta o luźnej konsystencji (brzmi dziwnie, ale chodzi o to, że w opakowaniu produkt jest zwarty, ale po odłamaniu fragmentu bardzo łatwo się rozpada). Przed użyciem należy odłamać fragment "rolady" i rozmieszać ją w zagłębieniu dłoni z kilkoma kroplami wody. Taką papkę należy nałożyć na zwilżoną twarz i rozpocząć oczyszczanie :)

DZIAŁANIE:
Po raz kolejny Bûche de Noël kojarzy mi się z czyścikiem Angels On Bare Skin, również zawiera zmielone migdały, które pełnią rolę peelingującą, ale są na tyle delikatne, że nie widzę przeszkód, żeby stosować go codziennie. Oprócz tego, jednym z głównych składników produktu jest kaolin, czyli glinka biała, która ma działanie oczyszczające, co jest szczególnie ważne w pielęgnacji cer tłustych i mieszanych, z tego też względu, jeśli mam chwilę czasu, zostawiam produkt rozprowadzony na twarzy kilka minut dłużej, żeby dobre składniki miały szansę zdziałać więcej. Stosując Bûche de Noël rano lub wieczorem (ale po wstępnym demakijażu), zawsze mam poczucie dobrze oczyszczonej skóry, a na waciku, nasączonym tonikiem nie znajduję później resztek podkładu.

Produkt nie podrażniał mojej skóry w żaden sposób, ani nie przyczynił się też do powstawania żadnych dodatkowych niespodzianek. Co ważne, myślę, że nie podrażniał też tych "nieprzyjaciół", którzy już się na twarzy pojawili. Inaczej niż Let The Good Times Roll,  Bûche de Noël nie pozostawiał na twarzy żadnego filmu, a po jego spłukaniu skóra nie jest tak komfortowo ukojona, ale zanim pojawi się uczucie ściągnięcia, musi minąć kilka solidnych minut, a przecież przez ten czas zazwyczaj jednak sięgam już po tonik i krem :)


OPAKOWANIE:
Produkt ponownie zapakowano w czarny słoiczek, typowy dla Lush. Ja wybrałam najmniejszą wersję, czyli 100g, ale zdaje się, że w okresie świątecznym są dostępne również i większe wymiary, ale wtedy pewnie warto podzielić sobie produkt na porcje i częściowo go zamrozić, ponieważ moim zdaniem jest naprawdę mocno wydajny i trzeba by używać go naprawdę regularnie, codziennie przez te 2-3 miesiące od dnia kupna, żeby zużyć go w terminie.

ZAPACH:
Dla mnie zapach Bûche de Noël budzi jednoznaczne skojarzenie ze świeżym makowcem z dużą ilością masy makowej. To jest dokładnie ten zapach, dlatego w naszych polskich warunkach włożyłabym ten produkt raczej do oferty wielkanocnej, niż bożonarodzeniowej ;)


CENA/DOSTĘPNOŚĆ:
Ponownie - jak w przypadku LTGTR, produkt jest dostępny w sklepach Lush jedynie w okresie świątecznym, dlatego warto uzbroić się teraz w cierpliwość i oczekiwać na jego pojawienie się bliżej końca roku. Cena za 100g, to znowu ok.6,5 funta.
 
***
Choć Bûche de Noël jest całkiem przyjemnym produktem i jego stosowanie sprawiało mi przyjemność, to jednak znacznie mocniej pokochałam Let The Good Times Roll. A jaki jest Wasz ulubiony czyścik z Lush? :)
K.
Czytaj dalej
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast